Pustkowie

1
Witam. Jest to moja pierwsza "poważna" powieść, jednak im dalej w las, tym drzewa coraz gęstsze :lol: . Dlatego chciałbym żebyście rzucili na to okiem i napisali wprost czy warto to dalej ciągnąć. Nie ma tego dużo, ale daje to pewien obraz na całość. Wiem, że jest tu mnóstwo błędów, jednak chciałbym żebyście się skupili na sensie opowiadania, a nie na szczegółach jakimi są błędy w pisowni. Zapraszam do lektury i proszę o szczerą krytykę.


Cześć pierwsza
Pustkowie

Rozdział 1

Pamiętnik J.R.
Wpis 1
Nazywam się John Wright, a to jest mój pamiętnik. Jeśli to czytasz to znaczy, że jestem już martwy.
23.05.2036r

Po co pisze ten dziennik? Sam nie wiem. Może kiedyś komuś pomoże przeżyć na tym przeklętym pustkowiu. Odłożyłem dziennik i ołówek do plecaka i zabrałem się za fasolkę z puszki. Po 5 minutach gotowania na żarze z ogniska powinna być ciepła.
Otworzyłem puszkę i zacząłem jeść. Była pyszna. Dałem odrobine Maksowi, ale on tylko pokręcił nosem. Nie przejąłem się, że nic nie je. Ten pies potrafi sam o siebie zadbać. Zapewne zaraz pójdzie na polowanie i zadowoli się jakimś małym gryzoniem. W obecnych czasach fasolka, czy jakakolwiek konserwa to przyjemność na która tylko nieliczni mogą sobie pozwolić.
Dziś jestem jednym z tych nielicznych. Ale co będzie jutro... Może znowu będę jadł korzonki. A może sam będę zjedzony... Pora się położyć. Jestem zmęczony. Zabijanie strasznie mnie męczy.

Rozdział 2

Otworzyłem powoli oczy i rozejrzałem się wokoło. Ciągle żyje. Sam nie wiem czy to dobrze czy źle. Zaczynało świtać. Maks siedział kilka metrów ode mnie i wpatrywał się w horyzont, czujny jak zwykle.
-Dzień dobry Maks - odezwałem się zaspanym głosem. - Jakieś problemy w nocy?
Rottweiler odwrócił łeb i pokiwał przecząco.
-Dobrze, załatwiłeś jakieś śniadanie?
Maks podniósł coś z ziemi zębami i podszedł do mnie. Upuścił przede mną dwa, sporych rozmiarów króliki. Podniosłem się ze śpiwora i obejrzałem zwierzynę.
-Świetnie. Zaraz rozpalę ogień i przypieczemy je na wolnym ogniu. Zapewniam cię że będą pyszne nawet napromieniowane.
Maks oblizał pysk i zajął moje miejsce w śpiworze. Nie protestowałem. Czuwał całą noc więc teraz niech sobie odpocznie. Pora na moją warte. Obejrzałem okolice. Od wczoraj nic się nie zmieniło, wszędzie tylko piach i skały. Tylko gdzieniegdzie wyrastały skarlałe kaktusy i wyschnięte na wiór drzewa. Wziąłem chrust zebrany poprzedniego wieczora i rozpaliłem ognisko. Musze pamiętać żeby rozejrzeć się za nową zapalniczką lub benzyną do mojej starej Zippo.
Po kilku minutach króliki prażyły się nad ogniskiem. Trochę to potrwa wiec wziąłem do ręki pamiętnik i ołówek.

Pamiętnik J.R.
Wpis 2

Drogi podróżniku, jest to pamiętnik, który powie ci dlaczego obecny świat wygląda tak, a nie inaczej. Zawiera również kilka moich rad dotyczących życia na tym parszywym zadupiu jakie nam pozostało. Pisze go, ponieważ może uratować to komuś życie. A może po prostu próbuje w jakiś sposób zabić czas jaki mi pozostał do nieuchronnej i zapewne bolesnej śmierci…
Nie wiem gdzie znalazłeś ten pamiętnik, może na dnie jakiegoś wąwozu pełnego trupów, a może w gnijącym cielsku jakiegoś mutanta. To nieistotne. Jeśli przeczytasz
ten poradnik do końca, może uda ci się skończyć lepiej niż ja.
Żebyś lepiej zrozumiał dlaczego ja przeżyłem tak długo, a inni już dawno nie żyją, musze zacząć od samego początku. Urodziłem się 18 sierpnia 2014 r. Nie, nie… Źle mnie zrozumiałeś. Nie zamierzam ci opowiadać o moim smutnym dzieciństwie. Chce tylko żebyś wiedział w jaki nieprzewidywalny sposób moi rodzice przygotowali mnie na dzień A. Jeśli nie wiesz o jakim dniu mówię to znaczy, że albo dopiero co się wyklułeś albo promieniowanie tak ci zżarło mózg, że nawet nie wiesz jak się nazywasz. Tak czy inaczej opowiem całą historie.
Jak już mówiłem urodziłem się w 2014 roku w małym miasteczku o nazwie Cattletown znajdującym się jakieś 50 kilometrów na południe od Las Vegas w stanie Nevada. Małe miasto z krótką historią. Podobno jakieś 150 lat przed dniem A kilku podróżników znalazło w tym miejscu stado bydła, wiec postanowili tutaj założyć osadę. Tak powstało Cattletown. Ale to nieważne. Ważne jest to, że moja matka posiadała pewne… zdolności, a mój ojciec był zwykłym czubkiem. I to dzięki nim żyje.
Ale po kolei. Niektórzy twierdzą, że początkiem końca był zamach 11 września 2001 roku na World Trade Center w Nowym Jorku. Tego dnia dwa samoloty pasażerskie, porwane przez członków Al-kaidy, uderzyły w WTC, zabijając prawie trzy tysiące osób. Inni twierdzą, że przyczyną były zamieszki wywołane przez muzułmanów w 2026 roku we Francji. Zginęło wtedy około 600 osób. Wszyscy natomiast zgadzają się co do tego, że zapalnikiem był Jasir Malik. To od niego wszystko się zaczęło.
Jasir był imigrantem pochodzącym z Mekki, a przebywającym na terenie Francji. Nie wiem o nim zbyt dużo. Wiem, że 12 lutego 2032 roku udał się, jak co miesiąc, do banku po odbiór zasiłku dla osób bezrobotnych. W banku natomiast dowiedział się, że zasiłek ten został mu odebrany z powodu zmiany przepisów dotyczących osób pozostających na emigracji. Po kilku minutach sprzeczki Jasir wyciągnął nóż i wbił go w gardło pracownicy banku, która odmówiła mu zasiłku. Kobieta zmarła na miejscu. Proces Jasira odbył się kilka dni później. Oskarżony tłumaczył się tym, że żadna kobieta nie ma prawa się z nim kłócić, a tym bardziej odmawiać mu jego praw, ponieważ tak mówi mu jego religia. Według niego postępował zgodnie z prawami Koranu. Ten proces wywołał burze. Muzułmanie na całym świecie żądali wypuszczenia Jasira z aresztu. A musisz wiedzieć, że religia Islamu była wtedy religią dominująca. Już od początku XXI muzułmanie rozpoczęli emigracje na kraje Europy Zachodniej, a następnie do Ameryki. W roku 2032 religie Islamu wyznawało już ponad 1/3 populacji. Czyli około 2 miliardy ludzi. I te 2 miliardy ludzi wszczęło zamieszki, kiedy Jasir Malik został skazany na dożywocie. Rozpoczął się chaos. Policja i wojsko nie dawały rady opanować tłumów, które wyszły na ulice dużych miast by ogłaszać swój sprzeciw wobec postepowaniu wymiaru sprawiedliwości. W końcu zamieszki przerodziły się w kradzieże i morderstwa. Kobiety były gwałcone i bite, a mężczyzn po prostu zabijano. Wprowadzono godziny policyjne, a wojsko dostało zezwolenie na użycie broni palnej i laserowej wobec każdego bez ostrzeżenia. Ofiary tej rzezi zaczęto liczyć w milionach. Cały świat stanął w płomieniach. Potem nadszedł dzień 18 maja 2032 roku, zwanym później dniem A.
24.05.2036 r

Królik był trochę żylasty, ale dostarczał dużo białka i węglowodanów. Kończyłem jeść pierwszego kiedy obudził się Maks. Zabrał się do jedzenia drugiej pieczeni, a ja zacząłem pakować śpiwór i gasić ognisko. Spakowałem prowiant, założyłem pancerz i poukrywałem broń pod moim starym prochowcem. Sprawdziłem czy katana wychodzi gładko z pochwy po czym przypiąłem ją sobie do pleców. Po kilku minutach byliśmy gotowi do drogi. Nalałem jeszcze trochę wody do miski Maksa, a sam wziąłem dwa łyki z butelki. Woda była mdła i czuć było w niej piasek, ale musiała wystarczyć. Pies chłeptał z miski, a ja zastanawiałem się w którą stronę teraz. Przyszliśmy z zachodu, a przynajmniej tak mi się wydaje. Wyciągnąłem z tylnej kieszeni spodni starą, wytartą mapę. Przedstawiała Stany Zjednoczone sprzed kilku lat. Wydaje mi się że znajdujemy się gdzieś na terenie starej Oklahomy, ale to tylko moje przypuszczenia. Już od liku dni nie widziałem żadnych starych drogowskazów ani czegokolwiek co wskazywałoby nasze położenie. Schowałem mapę i spojrzałem na południe. Zagrożenie, które tam było, znajdowało się daleko, ale nawet teraz mogłem je wyczuć. Wszędzie tylko nie tam, pomyślałem. Maks skończył pic i podał mi w zębach swoją miskę. Wziąłem ją i spakowałem do osobnego plecaka, który rottweiler nosił na grzbiecie. Były to dwie sakwy mocowane po bokach zwierzęcia połączone regulowaną taśma. Maks mógł z nią biegać bez żadnych przeszkód. Sprawdziłem czy w drugiej sakwie jest zapasowa amunicja i granaty. Wszystko było na swoim miejscu. Nałożyłem na głowę kaptur i ruszyliśmy na wschód. Maks poszedł przodem, jak zwykle.
Krajobraz w miarę upływu czasu zaczął się przerzedzać. Zniknęły kaktusy i suche drzewa. Nie było tu nic. Ani żywej duszy aż po horyzont. Jedynym ruchem w polu widzenia były biegacze pustynne popychane północnym wiatrem. Przed nami kolejny dzień marszu donikąd. Miałem czas pomyśleć nad moim ostatnim wpisem w pamiętniku.
Pytaniem, które cały czas mnie nurtowało było dlaczego im na to pozwoliliśmy? Dlaczego pozwoliliśmy im przyjść do naszych krajów i ustanawiać ich własne prawa? Wszyscy wiedzieli jak wygląda ich kultura i obyczaje. Wśród nich panowało nawet pewne określenie, a mianowicie słowo „hidżra” . Oznaczało ono ekspansje, zajmowanie terenów a nawet ich zdobywanie. I właśnie to robili. Podbijali nas, a my nawet o tym nie wiedzieliśmy. A nasze wspaniałomyślne rządy przyjęły ich z otwartymi ramionami. Pamiętam jak ojciec tłumaczył mi jak to w rok po moim urodzeniu, to znaczy w 2015 roku, Europa przyjęła na swoje ziemie ponad 160 tysięcy uchodźców z jakiegoś małego kraju w Afryce. Dlaczego? Bo ich kraj ogarnęła wojna domowa. Czy zamiast przyjmować uchodźców nie prościej byłoby wysłać jakąś mała armie i zrobić porządek z buntownikami? Ojciec nie cierpiał muzułmanów. Inni ludzie których kiedyś znałem byli im przeciwni, owszem, ale mój ojciec pałał do nich czystą nienawiścią. Mówił, że bezczelnie przyszli do naszego pięknego kraju, zabrali nam nasze domy, przejęli nasze posady, dostawali zasiłki, które można było wykorzystać o wiele lepiej, zarazili słabych amerykanów swoją idiotyczną religią, a na końcu doprowadzą nasz kraj do ruiny. Mój biedny ojciec, w całym swym szaleństwie, tutaj się nie pomylił. Był ekscentrykiem i wszyscy uważali go za świra, nawet ja, ale on przewidział wszystko. Niestety inni go nie posłuchali.
Kiedy tak rozmyślałem Maks zaczął cicho powarkiwać i szczerzyc kły. Rozejrzałem się wokoło, ale nic nie zauważyłem. Pies stał wyprostowany jak struna i wpatrzony w horyzont przed nami. Po chwili dostrzegłem to co on. Jakieś postacie zmierzały w naszym kierunku. Byli daleko, ale już teraz mogłem stwierdzić, że było ich czterech.
-Niedobrze Maks, to mogą być czyściciele. Oni zawsze poruszają się czwórkami.
Wyciągnąłem z bocznej kieszeni plecaka lornetkę i spojrzałem w kierunku obcych. Nie myliłem się. Czwórka czyścicieli podążała ku nam szybkim krokiem.
-Nie ma sensu uciekać piesku- rozejrzałem się po najbliższej okolicy – Zresztą i tak nie mamy się gdzie schować. Jesteśmy na cholernym pustkowiu. Wokół tylko piach i nic poza nim. Wyjdziemy im na spotkanie. Może dadzą nam spokój. Chodź piesku.
Ruszyłem do przodu, a Maks ciągle niespokojny, ruszył powoli za mną. Wędrowcy powoli zbliżali się do nas.
Cholerni czyściciele… Nigdy ich nie lubiłem. Lubili wtykać nos w nie swoje sprawy. I ta ich głupia, świętoszkowata misja oczyszczenia świata z całego zła. Dziwie się że jeszcze ktokolwiek w to wierzy. Ale musiałem przyznać im jedno. Byli dobrzy w tym co robili. Swoim wyglądem budzili respekt. Każdy z nich posiadał wzmocnione kewlarem kamizelki ochronne, nie tylko na tors, ale również na ramiona i większą cześć nóg. Na głowach nosili hełmy z wbudowanym komunikatorem, dzięki któremu mogli łączyć się bezpośrednio ze swoim dowództwem. Wszystko to i ich kombinezony były w czarnym kolorze. I oczywiście mieli broń. Jedną z najnowocześniejszych na całym pustkowiu. Każdy z nich posiadał karabin laserowy z noktowizorem i wbudowanym dodatkowym magazynkiem. Podobno mają to wszystko z jakiejś tajnej bazy wojskowej, którą odkrył ich założyciel kilka lat temu. Ale nie tylko wyglądem budzili respekt. Słyszałem pogłoski jakoby każdy z nich przechodzi półroczne ćwiczenia w posługiwaniu się bronią i walką wręcz. Zawsze poruszali się czwórkami. Była to idealna liczba. Pierwszy z nich kierował patrolem i wydawał rozkazy. Dwaj następni byli gotowi w każdej chwili wspomóc go siłą ognia w razie potrzeby. Ostatni zabezpieczał tyły. Widziałem ich kiedyś w akcji i wiem, że potrafią zabijać.
Czwórka czyścicieli była coraz bliżej. Dzieliło nas jakieś sto metrów. Miałem nadzieje, że może ich ominiemy ale oni twardo podążali ku nam. Kiedy odległość między nami zmniejszyła się do jakichś pięćdziesięciu metrów, pierwszy z nich krzyknął:
-Stać, nie wykonuj gwałtownych ruchów.
Zatrzymałem się. Maks również. Ich zadaniem było zabijanie mutantów, przemienionych, kolosów i inne ścierwa. Mieli chronić takich jak ja wiec postanowiłem, że póki co będę grzeczny. Obcy podeszli do nas na odległość mniej więcej dwóch metrów i zatrzymali się. Dwóch po bokach trzymało mnie na muszce swoich karabinów laserowych, ostatni obserwował bacznie psa, a kierujący pochodem zaczął mówić:
-Nazwisko i cel podróży wędrowcze - rozkazał. Spod kasku spoglądał na mnie żołnierz o twardych rysach twarzy. Na pierwszy rzut oka było widać, że to dowódca oddziału. Na jego kamizelce, po prawej stronie torsu wyhaftowane było małymi literami nazwisko Simmons. Patrzył na mnie swymi brązowymi, mocno osadzonymi w czaszce oczami. Jego opalenizna i blizny na czole i policzku świadczyły o tym, że nie był to jego pierwszy patrol. Jednak nie robiło to na mnie wrażenia.
-Dowódca zadał Ci pytanie, śmieciu - odezwał się ten po prawej. Młody chłopak o wielkich barach, celujący we mnie ze swej broni. Na kamizelce znajdował się napis Jenkins. Pryszcze jeszcze nie zdążyły się zagoić na jego twarzy, ale wiedziałem, że mimo młodego wieku nie zawaha się przed strzeleniem do mnie jeśli zajdzie taka potrzeba.
Nie lubiłem kiedy mi rozkazywano. Może faktycznie wyglądałem jak śmieć. Już dawno nie brałem porządnej kąpieli. Włosy sięgały mi już do ramion i były całe w strąkach. Nie wspomnę już o brodzie, która przycinana tylko nożem myśliwskim, zapewne wyglądała jakbym przejechał po niej kosiarką. Ale mimo to ten szczeniak nie powinien się tak do mnie zwracać.
-Jestem nikim. Nie szukam kłopotów. Idę tylko w swoją stronę - powiedziałem. - Puśćcie mnie wolno. Nie stanowię zagrożenia.
-Jako obrońcy pustkowia sami ustalamy kto jest zagrożeniem, a kto nie. Podaj swoje nazwisko i cel podróży - powtórzył swój rozkaz dowodzący oddziałem.
-Gadaj łachmyto albo ci łeb odstrzelę - młodzik po prawej był porywczy. Chyba dowódcy też nie podobały się jego wyskoki, bo spoglądał na niego zmrużonymi oczami. Może powinienem przestać być grzeczny.
-Jestem Jezus Chrystus i szukam swoich zbłąkanych owieczek. Widzieliście może… - cios w żebra nie pozwolił mi skończyć zdania. To młody Jenkins uderzył mnie kolbą swego karabinu. Pajac trafił dokładnie pomiędzy złączenie pancerza. Zabolało… Upadłem na kolana, trzymając się rękami za prawą stronę tułowia, w miejscu uderzenia. Maks zaczął głośno warczeć i szczerzyc kły.
Spokojnie piesku, pomyślałem, a Maks jakby usłyszał bo ucichł, ale zachował postawę bojową. Ten pies cały czas mnie zaskakuje.
-To było niepotrzebne szeregowy Jenkins - powiedział spokojnie Simmons. - Zapytam jeszcze raz wędrowcze. Podaj swoje nazwisko i cel.
Powoli dochodziłem do siebie po uderzeniu, oddychałem teraz spokojniej. Te skurwysyny coraz bardziej mnie irytowały. Jeśli tak dalej pójdzie może się to źle skończyć dla nas wszystkich. Ale nie mogłem sobie odmówić kolejnej odpowiedzi.
-Przepraszam, skłamałem. Ale to u mnie norma. Nazywam się Judasz.
Tym razem cios dosięgnął mojej szczeki. Gdyby to była kolba pistoletu, mógłbym stracić przytomność i kilka zębów, ale Jenkins tym razem użył pieści. Upadłem na suchą ziemie. Byłem trochę zamroczony i coraz bardziej zły. Wyplułem kilka kropel krwi i wpatrzyłem się w nie.
-Zbastuj Jenkins - to odezwał się trzeci z czyścicieli- mamy chronić ludzi, a nie ich atakować.
-Ten sukinkot robi sobie z nas jaja. Powinien dostać za to porządne manto.
-Nie do Ciebie należy decyzja co mu się należy, a co nie – włączył się do kłótni czwarty z mężczyzn.
Czyściciele zaczęli się ze sobą spierać, ale do mnie docierały tylko szczątki ich kłótni. Cały czas wpatrywałem się w te kilka kropel mojej krwi. Nie wiem dlaczego akurat one to sprawiły, ale czułem że wzbiera we mnie złość. Miałem ochotę sięgnąć po broń i powystrzelać te szumowiny jak kaczki. Wiedziałem, że nie mogę tego zrobić i to jeszcze bardziej mnie rozgniewało. Oczy zaszły mi czerwienią, a głowę dosłownie rozsadzało z wściekłości. Mężczyźni przekrzykiwali się, gdy ich kłótnie przerwał głośny trzask. Młody Jenkins stracił równowagę i przewrócił się kiedy pomiędzy jego nogami pojawiła się wyrwa w ziemi szeroka na jakieś piec centymetrów. Grunt pod nami zaczął lekko drgać. Czterej mężczyźni zaczęli panikować, nie wiedzieli co się dzieje. Simmons starał się za wszelka cenę utrzymać równowagę, Jenkins leżał na ziemi i wpatrywał się szeroko otwartymi oczami w ciągle powiększającą się rysę na powierzchni ziemi. Dwaj pozostali najwyraźniej zupełnie nie wiedzieli co się dzieje, ponieważ podnosili i opuszczali swoje karabiny w poszukiwaniu nieistniejącego wroga. Tylko Maks stał spokojnie i wpatrywał się we mnie. Wiedział co się świeci. Czekał na moje rozkazy. A ja ciągle wpatrywałem się w moją własną krew powoli wsiąkającą w suchą ziemie. Dopiero po chwili dotarło do mnie co się dzieje. Krzyki żołnierzy sprawiły, że zupełnie otrzeźwiałem. Rozejrzałem się i zrozumiałem co zaszło.
Musisz się uspokoić John, pomyślałem, uspokój się natychmiast! Zacząłem oddychać głębiej. Ziemia ciągle drżała pod moimi rękoma. Wyrwa miała już około 5 metrów długości i jakieś 30 centymetrów szerokości. Trzaski były tak głośne, jakby wokoło szalała burza z piorunami. Jenkinsa sparaliżowało, Simmons odciągał go od dziury i patrzył z przerażeniem w czeluści ziemi. Mógłbym pozwolić żeby zginęli po tym co mi zrobili, ale gdyby tak się stało w ciągu kilkunastu godzin zaroiłoby się w pobliżu od ich kumpli i wiedzieliby kogo szukać. Na pewno Simmons powiadomił już ich o mnie i mają mój rysopis. Poza tym martwiłem się o Maksa. Nie wiedziałem czy nie zrobię mu krzywdy. Boże, sam nie wiedziałem czy to przeżyje.
Przestań John, przestań, już dobrze, nic się nie dzieje, opanuj się do cholery, mówiłem sam do siebie.
Oddychałem wolno i głęboko, a wszystko wokoło powoli zaczęło się uspokajać. Drżenie przerodziło się w mała wibracje, a potem zupełnie ustało. Zapanowała kompletna cisza, przerywana jedynie urywanymi oddechami Jenkinsa. Simmons wpatrywał się w ziemie niedowierzającym wzrokiem. Chwile ciszy przerwał trzeci z mężczyzn:
-Co to do kurwy nędzy było?- dopiero teraz zauważyłem, że na jego kamizelce znajdował się napis Martinez. Był cały roztrzęsiony, podobnie zresztą jak jego kolega. Obydwoje cały czas trzymali karabiny w pogotowiu.
-Nie wiem - odezwał się dowódca - ale myślę, że pora stąd spieprzac. Zbieraj się Jenkins.
Młodzik powoli i niezgrabnie zaczął się podnosić z ziemi. Czterej żołnierze ponownie utworzyli swój szyk, jednak nie budzili takiego respektu jak jeszcze kilka minut wcześniej. Wszyscy lekko drżeli i mieli strach w oczach.
-A co z tym tutaj? Zostawimy go tu? A jeśli ma broń? - odezwał się Martinez.
- Na pewno ma broń. Jak każdy w tym popieprzonym świecie. To zwykły czubek. Nie mam zamiaru tracić na niego naszego cennego czasu. Jeśli przyjdzie trzęsienie wtórne chce być daleko stąd. A jeśli chodzi o ciebie - zwrócił się do mnie - jakieś piętnaście kilometrów na zachód znajduje się małe miasto. Jeśli ci życie miłe idź tam i nigdy więcej nie wychodź za bramy - to powiedziawszy dowódca oddziału rozkazał wymarsz i czwórka mężczyzn zaczęła się oddalać w sobie tylko znanym kierunku. Maks, niewzruszony całym zajściem zawarczał na nich na pożegnanie, a potem podszedł do mnie i zaczął lizać mnie po twarzy.
-Już dobrze piesku, już po wszystkim - podniosłem się i otrzepałem z kurzu. Żebra przestawały boleć, a szczękę zawsze miałem twardą wiec nie martwiłem się o mój stan. Tylko wyrwa w ziemi mnie niepokoiła. Nie wiedziałem, że to… coś we mnie jest aż tak silne. Najwyraźniej rosło z dnia na dzień. Miałem nadzieje, że nigdy nie zobaczę skutków użycia pełnej mocy. Poklepałem Maksa po głowie i ruszyłem za radą Simmonsa. Oboje zaczęliśmy iść na zachód. Nie miałem zamiaru zostawać w tym mieście, ale kilka dni odpoczynku w wygodnym łóżku dobrze mi zrobi. Może uda mi się też zrobić jakieś zapasy. Amunicji miałem sporo, ale zapasy prowiantu były już na wykończeniu. Przechodząc obok rysy w ziemi, na jej końcu, w miejscu gdzie leżał Jenkins, zauważyłem sporych rozmiarów kałuże, która wsiąkała już w ziemie. Widocznie czyściciele nie byli aż tacy twardzi.

Rozdział 3

Dotarcie do miasta zajęło nam kilka godzin. Dzień chylił się już ku końcowi, więc miałem nadzieję na wygodne łóżko i w miarę możliwości spokojnie przespaną noc. Już około pięciu kilometrów przed miastem można było spotkać tablice z różnymi informacjami dotyczącymi osady np: „wstęp bandytom wzbroniony”, „strzelasz – giniesz” albo „nie karmić tubylców”. Samo miasto nazywało się Dodge City, o czym dowiedziałem się z ostatniej tablicy przed główną bramą. Nazwa kojarzyła mi się ze starymi westernami, które uwielbiał oglądać mój ojciec. Mimo później pory, światło zachodzącego słońca pozwoliło mi dość dobrze przyjrzeć się aglomeracji z zewnątrz. Osiedle tworzyło duży okrąg o średnicy jakichś pięciuset metrów. Wioska było szczelnie okrążone przez różnego rodzaju blachy, płoty, deski i inne materiały budowlane. Prawie wszystkie z nich miały już lata świetności za sobą o czym świadczyły plamy rdzy na metalu i dziury w drewnie. Gdzieniegdzie można było również dostrzec inne rzeczy które miały za cel wzmocnić, wysokie na około pięć metrów, ogrodzenie. Zauważyłem kilka sporych rozmiarów drogowskazów, trzy spalone wraki samochodów a nawet wannę. Wszystko to połączone ze sobą linami i drutami kolczastymi. Na pierwszy rzut oka można było przypuszczać, że ogrodzenie padnie pod naciskiem silniejszego podmuchu wiatru, jednak po dokładniejszych oględzinach stwierdziłem, że budowniczowie tego muru wykonali kawał porządnej roboty. Połączenie tych wszystkich materiałów ze sobą było nie lada wyczynem. Zapewne od środka ogrodzenie było wsparte na belkach lub rusztowaniach dzięki czemu stało stabilnie. Poprzez wszystkie te zabezpieczenia nie mogłem dostrzec co się dzieje w mieście, więc ogrodzenie zapewniało również prywatność mieszkańcom miasta. Jednak najbardziej chronionym punktem była brama główna, do której właśnie zmierzałem. Składała się z dwóch skrzydeł, wzmocnionych dodatkowymi żelaznymi prętami, otwierana na oścież. Na górze bramy stało dwóch wartowników, a przed nią jeszcze dwóch. Ci na dole grzali się przy beczce, w której płonął ogień, a ci u góry chowali się przed wiatrem za konstrukcją bramy, jednak kiedy mnie dostrzegli przyjęli postawę obronną. Każdy z nich miał karabin. Kiedy podszedłem bliżej mogłem stwierdzić, że to AK-47, stary karabinek automatyczny produkcji radzieckiej. Wielki drzwi były uchylone więc mogłem dostrzec zza nich światło ogniska i usłyszeć gwar miasta. Gdy byłem już dość blisko by porozmawiać ze strażnikami, zatrzymałem się. Maks stanął obok mnie i usiadł obok mojej prawej nogi. Strażnicy na górze bramy celowali we mnie swoimi karabinami, ale domyślałem się, że to tylko środki bezpieczeństwa, a nie otwarta groźba. Wartownicy przed bramą wpatrywali się we mnie ze spokojem. Wiedzieli, że w razie potrzeby ich koledzy na górze odstrzelą mi łeb zanim wykonam najmniejszy ruch. Tym, który pierwszy zabrał głos był starszy mężczyzna z siwą brodą, na oko około pięćdziesiątki, w ciemnej dżinsowej kurtce i spodniach khaki. Miał twarde rysy twarzy jednak uśmiechał się pod nosem.
-Witaj podróżniku, zdążyłeś w samą porę. Mieliśmy już zamykać bramy.
-Właśnie. Zaraz mi jaja odpadną na tym mrozie. Trzeba się zbierać.
To odezwał się jego towarzysz, młody chłopak o rudych włosach i jasnej cerze.
-Cicho Simon - skarcił go poprzednik, a potem znowu zwrócił się do mnie - wybacz mojemu synowi, stoimy już cały dzień na warcie, a robi się coraz chłodniej. Poza tym po zmroku nie jest tu bezpiecznie. Oboje nie możemy się doczekać końca służby. Gdybyś zjawił się tu kilka minut później musiałbyś czekać do rana aż ponownie otworzą się bramy miasta. Takie mamy tu zasady. A tak w ogóle jestem Henry. A to mój pierworodny, Simon - wskazał na dygoczącego z zimna młodzieńca po swojej lewej - a ty kim jesteś?
Nie było sensu kłamać jeśli miałem zamiar spędzić tu kilka dni. Poza tym facet wydawał się sympatyczny.
-Nazywam się John, John Wright. A ta bestia po mojej prawej to Maks. Szukamy schronienia na kilka dni. Musze też uzupełnić zapasy. Jest w tym mieście jakieś miejsce gdzie możemy się zatrzymać?
-Jest bar u Edny w centrum miasta. Jeśli będziecie mieli szczęście to znajdzie się dla was miejsce, można tam też dobrze zjeść o ile nie interesuje cię za bardzo co tak naprawdę jesz. Jest też kilka sklepów i burdel jeśli chcesz się zabawić. Tak czy inaczej da się tu przeżyć. Jednak zanim wejdziesz, musze wiedzieć - przerwał i spojrzał na mnie poważnym wzrokiem - czy masz broń i czy masz zamiar sprawiać problemy?
Wartownicy na górze cały czas trzymali mnie na muszce i uważnie przysłuchiwali się naszej rozmowie.
-Nie szukam kłopotów, jeśli o to pytasz - odpowiedziałem spokojnym tonem. Nie kłamałem.
-A broń? Czy masz jakąś broń poza tą szabelką za twoimi plecami? - tu wskazał ruchem głowy na katanę.
Zwiesiłem głowę na dół. Właśnie w tym miejscu miały zacząć się problemy. Czułem że szło zbyt gładko. Po chwili zastanowienia powiedziałem:
-Polubiłem cię Henry, naprawdę. Ale jeśli jeszcze raz nazwiesz moją katanę szabelką to obiecuje, że utnę ci jaja i rzucę mojemu psu na pożarcie. - Maks głośno mlasnął co nie uszło uwadze Henriego. - I tak, mam broń. Każdy kto chce przeżyć na tym pieprzonym pustkowiu musi mieć broń.
Może przesadziłem z tym obcinaniem jaj, ale ta katana wiele razy uratowała mi życie. Nazwać ja szabelka to tak jakby nazwać tą pieprzoną bestie, kolosa, szkodnikiem.
-Dobrze John - odezwał się ze stoickim spokojem Henry. Pewnie już nie raz radził sobie w podobnych sytuacjach - wiec pokaż ten swój arsenał - to mówiąc Henry i Simon równocześnie podnieśli swoje karabiny do pozycji strzeleckiej - tylko powoli, bez gwałtownych ruchów.
Uśmiechnąłem się pod nosem, a po chwili podniosłem powoli dłonie do góry i rozchyliłem poły prochowca.
Nastąpiła chwila ciszy, jedynym słyszalnym dźwiękiem był szumiący wiatr i sapanie Maksa.
-O ja cię pierdole - tyle zdołał powiedzieć Henry. Simon natomiast nie zdołał powiedzieć nic. Wydał z siebie jedynie cichy pisk przypominający odgłos przestraszonej myszy. Nawet wartownicy u góry wydali z siebie ciche dźwięki, tak jakby uszło z nich powietrze.
John - odezwał się po chwili Henry - chyba jednak będziemy mieli z tobą problem.

Rozdział 4

Dziesięć minut później siedziałem w pomieszczeniu, które miało przypominać placówkę tutejszego organu ścigania. W rzeczywistości był to mały pokój o wymiarach trzy na pięć metra z jednym małym okienkiem. Maks został na zewnątrz. Siedziałem na środku pomieszczenia na małym stołku z obluzowaną jedną nogą. Przede mną znajdowało się duże mahoniowe biurko na którym znajdował się cały mój sprzęt. Oddałem go Henriemu na przechowanie, gdyż w innym przypadku nie został bym wpuszczony do miasta. Po obu stronach biurka stały świece, które w połączeniu ze światłem wpadającym przez zakurzone okno, dawały dość oświetlenia, aby wszystko dokładnie widzieć. Za biurkiem stało krzesło obrotowe należące zapewne do tutejszego „szeryfa” jak nazwał go Henry. Krzesło było częściowo obdarte z materiału, ale i tak wyglądało na dużo wygodniejsze od mojego stołka. Ściany pokoju były puste nie licząc jednego plakatu po mojej prawej stronie. Przedstawiał on jakiegoś faceta z zaciętą miną i zmrużonymi oczami. Mężczyzna miał w ustach źdźbło trawy, a na głowie kapelusz kowbojski. Podpis pod nim brzmiał „Clint Eastwood”. Za mną stał Henry ze swoim karabinkiem w rękach. Mimo tego, że nie miałem przy sobie już żadnej broni on ciągle wpatrywał się we mnie uważnie i śledził każdy mój ruch. Po chwili drzwi się otworzyły i do środka pomieszczenia w pośpiechu wszedł mężczyzna.
- Przepraszam Henry, że to tak długo trwało, ale właśnie byłem na obchodzie. - powiedział niskim głosem nowoprzybyły.
-Nic się nie stało. I tak już kończyliśmy warte. Jak sprawy w mieście?
-Cisza i spokój. Oby jak najdłużej. Ale do rzeczy. - odparł mężczyzna po czym stanął przede mną. - Pan Wright zgadza się? Simon mi o panu opowiadał. Ja nazywam się Ken Adams. Jestem tutejszym szeryfem.
Spojrzałem na niego i już zrozumiałem dlaczego kazał siebie nazywać szeryfem. Na pierwszy rzut oka można by pomyśleć, że został on wyjęty prosto z jakiegoś starego filmu o dzikim zachodzie. Był to wysoki mężczyzna o szerokich barach i opalonej twarzy z wyraźnie zarysowaną dolną szczęką. Miał duże, niebieskie oczy, a z ust zwisał mu papieros. Jego głowę zdobił jasnobeżowy, zamszowy kapelusz kowbojski. Spod jego brzegów wystawały jasnozłote kosmyki włosów. Miał na sobie czerwoną koszule w kratę a na nią była zarzucona brązowa, skórzana kamizelka. Na nogach miał szerokie spodnie i wysokie kowbojskie buty. Przy pasie zawieszony był rewolwer colt kaliber 45 z 6-nabojowym bębenkiem i rękojeścią wykonaną z naturalnego drewna. Na piersi szeryfa przypięty był kawałek metalu o kształcie gwiazdy.
-Wow - odezwałem się - myślałem, że czasy dzikiego zachodu już minęły.
-A czym różni się dziki zachód od naszej obecnej sytuacji, panie Wright? - Adams usiadł na swoim krześle i pochylił się pod swoim biurkiem. Po chwili podniósł się z butelką whisky i trzema szklankami w rękach. - Może przepłuczemy gardła żeby nam się lepiej rozmawiało?
Pokręciłem przecząco głową. Szeryf zrobił zbolałą minę po czym zwrócił się do wartownika za mną:
-Henry? Może chociaż ty dotrzymasz mi towarzystwa?
-Chętnie szeryfie. Dobrej whisky nigdy nie odmówię. - Henry usłyszawszy o darmowym napitku najwyraźniej zupełnie o mnie zapomniał. Oparł swój karabin pod ścianą obok drzwi, podszedł do biurka i cierpliwie czekał aż Adams naleje złocistego trunku do szklanki. Szeryf podał naczynie Henry’emu, a ten podziękował z uśmiechem. Dopiero wtedy wrócił na swoje miejsce, ale nie podniósł broni lecz sączył alkohol z błogim wyrazem twarzy. Adams schował trzecią szklankę pod biurko, wyrzucił niedopałek papierosa w kąt pokoju i dał spory haust ze swojej szklanki. Lekko się skrzywił.
-Nie jest może najlepsza, ale przynajmniej nie powoduje takiego kaca jak tutejsze piwo, prawda Henry?
Henry tylko podniósł szklaneczkę do góry jakby w próbie toastu i dalej raczył się trunkiem. Szeryf mówił dalej:
-Eddy stara się jak może, ale nikt nie wyczaruje dobrego piwa z przeterminowanych drożdży. Z pustego i Salomon nie naleje, prawda panie Wright? - zwrócił się do mnie z uśmiechem. Nie odpowiadałem. Chciałem się przekonać czego ten człowiek ode mnie chce, czego oczekuje i po jaką cholerę mnie tu sprowadził.
-Widzę, że nie jest pan zbyt rozmowny… Nie szkodzi. Ja będę mówił. - Adams pociągnął kolejny łyk i zaczął mówić jednocześnie kręcąc się lekko w prawo i lewo na swoim krześle.
-Jak już mówiłem, sytuacja pomiędzy nami, a tymi wspaniałymi ludźmi jakimi byli mieszkańcy dzikiego zachodu wcale się tak bardzo nie różni. Niech pan pomyśli panie Wright, ludzie z tamtych czasów rządzili się własnymi prawami, jedni mieszkali w miasteczkach, inni całe życie spędzali na wędrówce, rzadko kiedy dożywali sędziwego wieku, bronili się przed Indianami, wilkami, niedźwiedziami i każdy z nich miał nadzieję, że kiedyś będzie lepiej. Czy u nas jest inaczej? Jedyna różnica polega na tym, że zamiast Indian my mamy mutanty, a zamiast niedźwiedzi u nas występują kolosy. Cała reszta się zgadza. Może jedynie poza tym, że my już nie wierzymy, że kiedyś będzie lepiej. Może być tylko gorzej.
- Adams westchnął głęboko jakby z żalem. - Wie pan panie Wright, kiedy byłem małym chłopcem uwielbiałem oglądać westerny. Moim bohaterem był Clint Eastwood - wskazał ręką na plakat na ścianie przedstawiający mężczyznę z krótkim zarostem.
-Pan jest za młody żeby pamiętać kim był ten człowiek, ale ja go nigdy nie zapomnę. Pamiętam jak inne dzieciaki mówiły, że chcą być strażakiem, policjantem albo lekarzem. Ja zawsze chciałem być kowbojem. Miałem nawet swoje dwa zabawkowe kolty - Adams patrzył przez chwile w dal wspominając. Po kilku sekundach pokręcił szybko głową jakby chcąc się obudzić ze snu.
-Ale to było kiedyś. Mamy teraz inne czasy, prawda? Poniekąd spełniłem swoje marzenia. Jestem szeryfem, pilnuje porządku, ale nie o takim świecie marzyłem. No ale cóż, jak się nie ma co się lubi i tak dalej… Pytanie tylko czy pan, panie Wright, zamierza mi ten świat zaburzyć? - spojrzał na mnie wyczekująco. Nadal nie wiedziałem do czego zmierza. Miałem dziwne wrażenie, że ten człowiek czegoś ode mnie oczekuje.
-Niech mnie pan posłucha szeryfie, jestem tutaj przejazdem, za kilka dni wyjdę poza bramy miasta i nigdy więcej mnie pan tutaj nie zobaczy. A w czasie mojego pobytu tutaj nie zamierzam sprawiać problemów. Rozumiemy się? - postawiłem sprawę jasno. Byłem zmęczony i chciałem jak najszybciej znaleźć pokój do wynajęcia. Szeryf wpatrywał się we mnie uważnie jakby chciał wyczytać z moich oczu czy mówię prawdę czy nie.
-Niech pan nie zrozumie mnie źle panie Wright - powiedział po chwili ciągle patrząc mi prosto w oczy - nie przesłuchujemy każdego wędrowca, który wejdzie do naszego miasta. Nie jesteśmy jakimś pieprzonym państwem policyjnym. Mamy tutaj demokrację do kurwy nędzy. - Adams podniósł głos lecz po chwili mówił dalej spokojnym tonem - Chodzi o to panie Wright, że zwykli wędrowcy którzy tutaj przychodzą, tak naprawdę niczym się nie wyróżniają. Ot, zwykły człowiek, z mała torbą prowiantu, góra dwie sztuki broni palnej, może jakiś nóż i kupa zmartwień na głowie. Przychodzą i odchodzą a miasto jest bezpieczne. Ale pan panie Wright… John, mogę ci mówić John? - nie czekał na moją odpowiedź - ty Johnny jesteś jak pieprzony oddział wojska. Masz przy sobie wystarczającą ilość broni, żeby wyposażyć wszystkich moich wartowników po zęby.-spojrzał na mój sprzęt, który zajmował prawie całe jego biurko- proszę bardzo, samopowtarzalny glock 17, desert eagle, uzi z podwójnym magazynkiem, karabin snajperski Sig Sauer 3000, to nawet nie wiem co to jest - wskazał na strzelbę leżącą najbliżej niego.
-To SPAS-15 z tłumikiem-odparłem ze stoickim spokojem.
Adams podniósł powoli katane.
-I jeszcze ta…
-Katana!-wtrącił się nagle Henry. Wartownik do tej pory już skończył pic whisky i najwyraźniej przysłuchiwał się naszej rozmowie. Teraz oboje spojrzeliśmy na niego, a Henry lekko zaczerwieniony dokończył - to się nazywa katana szeryfie.
Uśmiechnąłem się. Widocznie Henry jest bardzo przywiązany do swojego nabiału skoro pamiętał moją groźbę.
-Nie ważne jak to się nazywa. - ciągnął dalej szeryf. - Pewnie nawet ten cholerny pies, który stoi przed budynkiem jest lepiej uzbrojony niż ja.
Pomyślałem o granatach, które znajdują się w torbie Maksa i w myślach przyznałem racje Adamsowi. Ale nie odzywałem się, a szeryf mówił dalej.
-Ale pan Wright zapewnił nas, że nie będzie sprawiał problemów, co bardzo nas cieszy prawda Henry?
Strażnik tylko lekko skinął głową.
-Ale mimo to musisz wiedzieć John, że w moim mieście broń nosze tylko ja i moi strażnicy. A to znaczy, że cały Twój ekwipunek zostaje u mnie na przechowanie. Nie martw się, będzie bezpieczny. - Szeryf uśmiechnął się szeroko mówiąc te słowa. Jego zęby błyskały bielą nawet w tak skąpym świetle. Mimowolnie zacisnąłem pięści. Ale starałem się zachować spokój, nie chciałem żeby powtórzyła się sytuacja z czyścicielami. Trzęsienie ziemi, nawet tak małe, mogłoby mieć opłakane skutki w tak dużym mieście. Powoli wycedziłem przez zęby:
-Nie sądzę szeryfie. Nie zostanę bez broni w zupełnie obcym mi miejscu.
-Oh, nie bój się John. Taki duży chłopiec jak ty na pewno sobie poradzi w naszym mieście. - zakpił sobie Adams - ale jeśli czujesz się aż tak bezbronny…
Szeryf sięgnął po mój nóż myśliwski z ząbkowanym ostrzem i popchnął go w moją stronę. - Proszę. Tylko nie zrób sobie krzywdy.
Henry parsknął śmiechem, a Adams patrzył na mnie z wyższością. Cała sytuacja doprowadzała mnie powoli do szału. Musiałem stąd jak najszybciej wyjść, jeśli nie chce doprowadzić do tragedii. Powoli wstałem ze stołka i sięgnąłem po nóż. Mimo wszystko powinien mi wystarczyć w razie jakichkolwiek problemów.
-Jeśli znajdę choć najmniejsza ryskę na mojej broni to obiecuje ci, że ty, twoi strażnicy i całe to miasto spłonie. Rozumiesz mnie, dupku?
Zarówno szeryf jak i Henry przestali się uśmiechać. Teraz w oczach Adamsa widziałem szczerą nienawiść.
-Henry, proszę wyprowadzić pana Wrighta. - Zagrzmiał Adams. - I Henry… Nie zapomnij odebrać torby temu kundlowi.
Tego było za wiele. Wyrwałem się Henry’emu, który próbował wyprowadzić mnie z pomieszczenia i sam opuściłem lokal. Czułem, że złość, która we mnie wzbiera za chwilę wyjdzie na zewnątrz. Adams pożegnał mnie pogardliwym spojrzeniem w którym widziałem obietnice zemsty.
Rozdział 5

Pamiętnik J.R.
Wpis 3

Dzień 18 maja 2032 roku, dziś nazywają dniem A. Dlaczego? Ponieważ tego dnia wszystko się skończyło. Był to dzień Armagedonu. Do dziś nie wiemy kto tak naprawdę go rozpoczął. Najprawdopodobniej to Al-kaida uderzyła pierwsza. Wiemy tylko tyle, że wydarzenia potoczyły się mniej więcej w ten sposób. Około godziny 14.35 na radarach pentagonu pojawił się niezidentyfikowany obiekt, zmierzający z ogromną prędkością w stronę Białego Domu. Zarządzono natychmiastową ewakuacje prezydenta i najważniejszych osób w Państwie znajdujących się na terenie miasta Waszyngton. Cały sztab sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych został postawiony na nogi, a służby specjalne ogłosiły alarm czerwony. Ludność cywilną skierowano do najbliższych schronów. To wszystko nastąpiło w ciągu kilku minut jednak mimo tak szybkiej reakcji nie udało się zapobiec tragedii. Wybuch nastąpił około godziny 14.50. Bomba termojądrowa o mocy 200 megaton sprawiła, że miasto Waszyngton wyparowało. Serce USA zostało zniszczone, jednak nie było czasu na żałobę, gdyż następne pociski były już w powietrzu. Cały świat ogarnął szał zniszczenia. Bomby atomowe przecinały nieboskłon i spadały jak grad na wszystkie najważniejsze miasta świata. Znikały Tokio, Deli, Nowy Jork, Szanghaj, Los Angeles, Paryż, Berlin. Potem przyszła kolej na mniejsze aglomeracje, a nawet tereny mało zaludnione. Świat stanął w płomieniach.
Małe lokalne stacje radiowe nadawały jeszcze przez kilka godzin po pierwszym wybuchu. To głównie z nich dowiedzieliśmy się o zaistniałych wydarzeniach. W ciągu tych kilku godzin powiedziano nam, że Afryka przestała istnieć, sytuacja Australii była nieznana, a większa część Azji wyparowała. Około 98% populacji Ziemi zginęło, a opad radioaktywny najprawdopodobniej zabije resztę. Audycja radiowa zakończyła się modlitwą i słowami „ludzkość stanęła u progu zagłady, żegnajcie”. Były to ostatnie słowa jakie usłyszeliśmy w eterze.
Jakim cudem ja przeżyłem? Dlaczego byłem jednym z tych nielicznych, którzy mieli szczęście, a może nieszczęście, przeżyć? Dlatego, że w chwili pierwszego wybuchu znajdowałem się 15 metrów pod ziemią, skuty kajdankami, a mój ojciec kierował wylot lufy rewolweru skierowany prosto w moją czaszkę.
24.05.2036 r.

Rozbolała mnie głowa wiec odłożyłem ołówek na stolik. Myślę, że aspiryna byłaby w pierwszej dziesiątce rzeczy, których najbardziej mi brakuje po tym całym szaleństwie jakie nastąpiło 4 lata temu. Kolejną rzeczą byłby odświeżacz powietrza. Znajdowałem się w małym pomieszczeniu, które barman na dole śmiał nazwać lokalem numer 4. Panował tu zaduch i śmierdziało pleśnią. Nie było również okien dzięki którym mógłbym trochę oczyścić atmosferę, ale to akurat dobrze. Nigdy nie wiadomo jakie stworzenie mogłoby się tu dostać z zewnątrz. Wróciłem myślami do mojej obecnej sytuacji.
Po wyjściu od szeryfa udałem się prosto do baru u Edny, o którym mówił mi Henry. Nie było ciężko tu trafić. Zmierzałem w kierunku światła, które jak się domyślałem, pochodziło z centrum miasta, a właśnie tam miał znajdować się lokal. Szedłem wąska, żwirową ścieżka, mijając po drodze różnego rodzaju budynki, poczynając od zwykłych kartonów, w których wynędzniali mieszkańcy pochrapywali razem ze szczurami, na które lekko powarkiwał kroczący obok mnie Maks, a kończąc na budynkach zbudowanych z cegły i pustaków. Te ostatnie często składały się z połamanych, czerwonych cegieł i były podziurawione jak ser szwajcarski, jednak jak na obecne czasy były dość solidnym schronieniem. Za okna służyły im zużyte plandeki i folie, a drzwi były najczęściej połamanymi kawałkami dykty. W kilku domach można było zauważyć palące się jeszcze świece. Było już dość późno, wiec nie spotkałem po drodze wielu mieszkańców jednak gdzieniegdzie można było dostrzec przenikające w cieniu niskie postacie. Domyślałem się, że to sieroty. W każdym tego rodzaju mieście można było spotkać dzieci, których rodzice pewnego dnia wyszli poza bramy osady np. w poszukiwaniu jedzenia lub odzieży i już nigdy nie powrócili. Takie dzieci często żyły z kradzieży, a jeszcze częściej umierały przed osiągnieciem wieku dorosłego. Spostrzegłem również, że z każdym metrem teren coraz bardziej się podnosił. Kiedy byłem już blisko środka miasta zrozumiałem dlaczego. W samym centrum znajdował się mały pagórek, a na jego środku płonęło wielkie ognisko. Ogień sięgał do trzech metrów i dawał jasne, mocne światło. Dzięki temu, że znajdował się wyżej niż wszystkie zabudowania mógł oświetlić sporą cześć osady. Było to całkiem mądre rozwiązanie, aczkolwiek z okien sporej części budynków w tej okolicy można było dostrzec światła żarówek. Najwidoczniej posiadali własne źródła zasilania, pewnie agregaty na paliwo.
Była to dzielnica handlowa. Wszystkie budynki i stoiska były ułożone wokół ogniska. Można było tu dostrzec handlarzy jedzeniem, zachwalających swoje produkty. Przechodząc obok stoiska jednego z nich rzuciłem okiem na jego towary. Na małym stoliku dostrzegłem kilka owoców takich jak jabłka i gruszki jednak wszystkie miały dziwne, czarne plamy, a większość była po prostu zgniła. Obok owoców było również mięso, ale wolałem nie zgadywać czym było za życia. Dalej były sklepy wielobranżowe, w którym można było nabyć ubrania, sprzęty domowe, alkohol, a jeśli miało się dostatecznie dużo gotówki, także broń i amunicje. Zanotowałem w pamięci, aby następnego dnia udać się do kilku z nich i spróbować uzupełnić zapasy amunicji. Największym budynkiem na placu okazał się jednak trzypiętrowy budynek z szarych pustaków znajdujący się pomiędzy sklepem wielobranżowym o nazwie „U Joey’a”, a burdelem „Słodka Kicia”. Nad solidnymi drzwiami z drewna znajdował się neon z wielkimi zielonymi literami układającymi się w nazwę „Bar u Edny”. Zabudowanie było najwyraźniej przekształcone z jakiegoś starego, jakimś cudem, niezniszczonego budynku, gdyż w przeciwieństwie do innych budynków zbudowanych z byle jak ułożonych cegieł, ten miał ułożoną zaprawę pomiędzy pustakami. W całej budowli znajdowały się tylko dwa okna na parterze, w których dostrzegłem tylko kilka pustych stolików. Cała reszta zabudowania była gołą ścianą bez żadnych otworów czy dekoracji. Ruszyłem w stronę baru wołając za sobą Maksa i rozglądając się uważnie dookoła. Okazało się, że w środku siedziało tylko kilka osób rozmawiając ze sobą cicho, a za barem stał młody czarnoskóry chłopak z wielkim uśmiechem na twarzy. Nie wdawałem się z nim w dyskusje, poprosiłem o nocleg, a on zażądał 30 dolarów i dał mi klucz. Chciałem jak najszybciej znaleźć się w pokoju i obmyślić plan działania.
Teraz znajdowałem się w tym ciasnym pomieszczeniu na drugim piętrze i wpatrywałem się w mój ostatni wpis w pamiętniku. Pisząc to wszystko wróciły dawne wspomnienia i pytania, na które zapewne już nigdy nie poznam odpowiedzi. Najbardziej ciekawiło mnie to, jak to możliwe, że ludzie nie potrafili się opanować i zaprzestać dzieła zniszczenia. Wszyscy ci nasi politycy, prezydenci, gubernatorzy, ci których sami wybraliśmy na naszych reprezentantów, wydawałoby się ludzie inteligentni i wykształceni, to właśnie oni byli po części odpowiedzialni za to co się stało. Jak to możliwe, że największe umysły dyplomatyczne XXI wieku nie potrafiły powiedzieć „STOP” fali zniszczenia? Ludzie, którzy naciskali czerwony guzik nie byli bez winy, to prawda, ale to ci którzy wydawali rozkazy byli odpowiedzialni za zagładę ludzkości. To oni skazali te resztkę ludzi, którzy przeżyli na marne życie w tym piekle, w którym śmierć czaiła się na każdym kroku. Mógłbym zrozumieć gdyby wymiana pocisków nuklearnych nastąpiła pomiędzy dwoma, może trzema krajami, ale cały świat?!! Jak do tego mogło dojść? Już wiele razy zadawałem sobie to pytanie i nigdy nie znalazłem odpowiedzi. Szkoda czasu na gdybania. Stało się i nie pozostaje mi nic innego jak próbować przeżyć ten szajs.
Wstałem od stołu i położyłem się na metalowym łóżku w rogu pokoju. Materac okazał się twardy i niewygodny, ale lepsze to niż wyboista ziemia. Oprócz łóżka i stolika nad którym pisałem w pokoju było również biurko. Odłaziła od niego farba i było widać w nim dziury po termitach, ale spełniało swoje zadanie. Wcześniej schowałem w nim mapę, nóż i kilka innych drobiazgów. Na blacie biurka stała miska z wodą. Był to chyba zamiennik czekoladki, jaką można było znaleźć na poduszkach w dobrych hotelach w starym świecie. Pomyślałem, że to dobre porównanie obu naszych światów. Stary świat był jak czekolada, słodki, i zniewalający, a jedynym problemem była próchnica. Nowy świat jest jak miska z wodą, w której czuć twardy, niesmaczny żwir kłujący nasze gardło, a zarazki i pasożyty zawarte w wodzie mogą doprowadzić nas do powolnej i bolesnej śmierci.
Pod sufitem wisiała żarówka kołysząca się lekko na poskręcanym, czarnym kablu. Dawała słabe światło i lekko mrugała co jakiś czas, ale była miłym wspomnieniem dawnych lat. Obok łóżka leżał Maks. Mój stary, dobry przyjaciel nawet teraz pozostawał czujny na każde niebezpieczeństwo. Czarny rottweiler stawiał uszy na każdy dźwięk jaki dochodził z dołu, ale gości baru było niewielu, wiec psina mogła spać spokojnie. Przy każdym oddechu wielkiego czworonoga można było dostrzec wyraźne zarysy twardych mięśni. Promieniowanie jakie wystąpiło po wybuchach poczyniło dziwne modyfikacje w budowie i genetyce Maksa. Przed Armagedonem każdy pies po dziesięciu latach życia stawał się ociężały i leniwy. Często miał problemy ze wzrokiem i stawami. Tak było z naszym poprzednim psem. Biedny Dex, małych rozmiarów beagle, dożył 12 psich lat, a dwa ostatnie, w wielkich bólach. W dniu A Max miał 7 lat i już wtedy okazywał oznaki starości. Miał problemy ze słuchem i coraz rzadziej udawało mi się go namówić na zabawy z piłką. Tak duże psy nie dożywają tylu lat co ich mniejsi kuzyni więc rozumiałem, że Maks się po prostu starzeje. Ale po wybuchu sytuacja się zmieniła. Organizm Maksa zaczął w niezrozumiały dla mnie sposób młodnieć. A teraz, po czterech latach w tym piekle, Maks był w lepszej formie niż kiedykolwiek. Był silniejszy, zwinniejszy i bardziej czujny niż najlepszy pies myśliwski. Dzięki temu wiele razy uratował mi życie i nie wiem czy bym sobie poradził bez niego. Niestety zawsze jest jakieś „ale”. A konkretnie chodzi o to, że nie tylko Maks się zmienił. Reszta zwierząt też uległa zmianie. Drapieżniki zamieszkujące pustkowia, które kiedyś polowały wyłącznie na małe gryzonie czy jaszczurki, teraz z powodzeniem polują na ludzi. Tereny wokół nielicznych już osiedli ludzkich pełne są dzikich kojotów, wilków, węży i istot dużo bardziej niebezpiecznych. Istot które wcześniej można było zobaczyć tylko w horrorach i własnych, najmroczniejszych koszmarach. Chyba najgroźniejszą z tych bestii jest kolos. Nikt nie wie skąd się wziął. Niewielu jest ludzi, którzy go widzieli i przeżyli, aby o tym opowiedzieć. Ogromny potwór mierzy prawie trzy metry wzrostu i waży pewnie grubo ponad dwieście pięćdziesiąt kilo. Ten którego ja spotkałem po raz pierwszy był jednak większy. To był ten sam, który zabił mojego ojca. Miał grubo ponad trzy metry. Pamiętam to jak dziś, choć zdarzyło się to tuż po wyjściu ze schronu. Kiedy zamknę oczy widzę go. Ogromne cielsko stojące na dwóch łapach jak człowiek, lecz nieco pochylone do przodu aby utrzymać równowagę. Pamiętam szarobrązową sierść połyskującą w świetle latarki, długie, lekko zagięte na końcach szpony u łap i ostre zęby spływające krwią mojego ojca. Ale najgorsze były oczy. Te dziwne, żółtawe ślepia nie były oczami zwykłego zwierzęcia. Były to oczy bestii, maszyny do zabijania. Nie można było w nich znaleźć chęci przetrwania, ale tylko i wyłącznie żądze mordu.
Zabiłem go. Nie miałem wtedy broni, ciało mojego ojca leżało za kolosem poszatkowane jakby przeszło przez rozdrabniacz do gałęzi, a ja zsikałem się ze strachu w spodnie, a mimo wszystko go zabiłem. Zabiłem go, ponieważ jako jedyny z ludzi ja też się zmieniłem. Podobnie jak zwierzęta, mój organizm też się zmienił. Wtedy tego nie rozumiałem. Leżałem na ziemi, cały we krwi tej bestii i nie mogłem zrozumieć co zrobiłem. A teraz, leżąc na łóżku w tej zabitej dechami dziurze jaką było miasteczko Dodge City, nie wiem czy nie wolałbym wtedy zginąć.
Ostatnio zmieniony ndz 17 sty 2016, 20:38 przez Bazyleusz100, łącznie zmieniany 1 raz.

2
jednak chciałbym żebyście się skupili na sensie opowiadania, a nie na szczegółach jakimi są błędy w pisowni.
To miło z Twojej strony. Zaoszczędziłeś mi kilku godzin pracy. W pierwszych dwóch, bardzo krótkich rozdziałach, naliczyłem ich ponad dwadzieścia (o różnym charakterze, nie tylko „w pisowni”). Dalej nie czytałem. Nie mogę więc wypowiadać się w kwestii sensu. Ale skoro jest tyle błędów, skoro tak - powiedzmy - beztrosko podchodzisz do podstawowych kwesti warsztatowych, to nie jestem optymistą.
Dlatego chciałbym żebyście rzucili na to okiem i napisali wprost czy warto to dalej ciągnąć.

Rzuciłem okiem, fakt, że niedaleko, ale dalej jakoś nie miałem ochoty. I jak wprost, to wprost (zgodnie z życzeniem): nie warto. Jeśli nie interesują Cię własne błędy, jeśli tekst zniechęca czytelnika po tak krótkim fragmencie, jeśli uważasz, że jest to „poważna” powieść (?) - nawet cudzysłów nie ratuje tej opinii – to nie warto. Sugerowałbym krótsze formy i zainteresowanie się elementarnymi błędami i potknięciami. Przecież zawsze może być lepiej (wiadomo dzięki czemu). Uwzględniając takie podejście – to warto.

3
Myślę, że trzeba zacząć od... lektur. Czytać uważnie i studiować sposoby tworzenia fabuły. Mnie znudziło ze szczętem, choć jest jakiś potencjał, jeśli masz pomysł na coś, to nie będzie 1843 (taką samą) postapo
Błędy wkurzają, wiesz? Bardzo. Przerób pisownię 1.os. l.poj. czasowników
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt.(Wittgenstein w połowie rozumiany)

4
Najważniejsze zostało już powiedziane w powyższych dwóch postach. Od siebie dodam kilka uwag:

- twoja historia wybuchu nuklearnej wojny jest okropnie naiwna i się nie klei. Naprawdę mam uwierzyć, że apokalipsa nastała za sprawą jakiegoś nerwowego muzułmanina, którego nie chcieli obsłużyć w banku? No błagam Cię... Poza tym widzę, że próbujesz tu nawiązywać do fali uchodźców z Syrii, ale o ile zalanie przez Arabów Europy jeszcze potrafię sobie wyobrazić, to ich masową emigrację do Ameryki już gorzej - Morze śródziemne to na rybackiej łódce w 80 osób da się przepłynąć, ale z Atlantykiem już nie będzie tak łatwo. No chyba że poszliby przez Rosję i przeprawili się na Alaskę? :D Poza tym Amerykanie nie są tak "gościnni" jak Europejczycy i zwyczajnie sobie na coś takiego nie pozwolą.
- pamiętaj, że populacja Ziemi ciągle rośnie i, o ile się nie mylę, przekroczyła już 7 mld, a do roku 2032 zapewne dobije do 9-10 mld. W tym pewnie z połowa to będą Chińczycy i Hindusi, zatem Islam ma małą szansę na zostanie dominującą religią. Ale jeśli już by tak było, to powstanie na tle religijnym wydaje się nielogiczne - z kim mają walczyć przedstawiciele dominującej religii, wobec kogo się buntować? Przecież to ich jest więcej, a zatem - w demokratycznym świecie - stanowią siłę rządzącą.
- jeśli już akcja obsadzona jest na terenie Stanów, to niezrozumiały jest dla mnie fakt, że bohater / narrator posługuje się systemem metrycznym. Amerykanie "myślą" w stopach, calach, funtach, milach, itp. - jak ich nie znasz, to wujek Google na pewno znajdzie Ci jakiś dobry przelicznik.

O samej fabule nie powiem nic, bo jest tu jej niewiele. Ale nawet jakby była świetna, to przez tę masę błędów nie potrafiłbym się na niej skupić.
-- Paweł K.

To nie zabawa / Stara wiara / Niewdzięczność historii / Artysta

5
Wyglada to slabo ale takie negowanie wszystkiego tez nie ma wiekszego sensu. Potencjal tutaj jest ale wiele trzeba zmienic. Musisz duzo czytac zeby uniknac takich prostych bledow. Potem dopiero sprobuj wziac sie za napisanie tego od nowa eliminujac bledy i zmieniajac styl.
szczegółach jakimi są błędy w pisowni.
To jest wlasnie NAJWAZNIEJSZE ale to Ty musisz okreslic czy chcesz te bledy eliminowac i uczyc sie czy nie.

6
Nazywam się John Wright, a to jest mój pamiętnik. Jeśli to czytasz to znaczy, że jestem już martwy.
Zawsze chciałbym to przeczytać to w takiej wersji:
Pamiętnik Johna Wrighta; jeśli to czytasz, a nie jesteś mną, to znaczy że jestem martwy.

Po 5 minutach gotowania na [1]żarze z ogniska powinna być ciepła.
po pięciu minutach - zapis słowny
[1] - wystarczy na ogniu
Otworzyłem puszkę i zacząłem jeść. Była pyszna.
puszka była pyszna?
W obecnych czasach fasolka, czy jakakolwiek konserwa to przyjemność na która tylko nieliczni mogą sobie pozwolić.
Dziś jestem jednym z tych nielicznych.
Po zmianach:
W obecnych czasach fasolka czy jakakolwiek konserwa, to przyjemność, na która tylko nieliczni mogą sobie pozwolić. Dziś jestem jednym z nich.
Może znowu będę jadł korzonki.
A gryzonie? Hmm...???
-Dzień dobry Maks - odezwałem się zaspanym głosem. - Jakieś problemy w nocy?
po co te określenie w narracji pierwszoosobowej?
Rottweiler odwrócił łeb i pokiwał przecząco.
mądrzejszy od właściciela - to się ceni :D
Maks podniósł coś z [1]ziemi zębami i podszedł do mnie. Upuścił przede mną dwa, sporych rozmiarów króliki. Podniosłem się ze śpiwora i obejrzałem zwierzynę.
[1] - zdziwiłbym się, gdyby podniósł coś łapami :D
powtórzenie - podniósł.
-Świetnie. Zaraz rozpalę ogień i przypieczemy je na [1]wolnym ogniu. Zapewniam cię że będą [2]pyszne nawet napromieniowane.
[1] - zbędne
[2] - ale z niego kłamczuszek!
Pora na moją warte.
WORD za ciebie nie przeczyta, prawda? Ot, zwodnicza technologia.
Drogi podróżniku, jest to pamiętnik, który powie ci dlaczego obecny świat wygląda tak, a nie inaczej. Zawiera również kilka moich rad dotyczących życia na tym parszywym zadupiu jakie nam pozostało.
Oj, to jest takie tanie i bezsensowne. Musiałby się urodzić z jaja, w jaskini - ten podróżnik - aby nie mieć pojęcia, co się stało ze światem. Ale wtedy byłby niepiśmienny, i cały misterny plan z pamiętnikiem poszedłby w...
Tak czy inaczej opowiem całą historie.
choć tutaj bardziej pasowałoby - napiszę/zapiszę...
Jasir był imigrantem...
to najbardziej absurdalny powód końca świata :shock:


i wyrywkowo...
Osiedle tworzyło duży okrąg o średnicy jakichś pięciuset metrów.
skoro to Ameryka Północna, to chyba mile.
Miałem nawet swoje dwa zabawkowe kolty
colty

O jej. O jeeeeeeej. Piszesz gorzej ode mnie, a to już spory wyczyn. Ale są duże pozytywy:

1) Dobrze układasz konstrukcję tekstu: opisy występują mniej więcej w odpowiednich miejscach, narracja jest poukładana, wiesz co chcesz przekazać i jak to ma się układać w tekście. Czyli podwaliny "gaduły - pisarza" są.

2) Skupiasz się na dialogach i choć suplementujesz narratora w wywodach postaci, to można tutaj odtrąbić sukces.

Niestety, teraz troszkę (dużo) zimnej wody.

Fallout i świat wykreowany w grze jest zamkniętym uniwersum o zacięciu fantasy, które twórcy sprytnie przemycili w świat Post Apo - są tam Ghoule, Mutanci, miasta rządzone przez dobrych i te rządzone przez złych. Są skrawki cywilizacji i kwitnące cywilizacje. Jedynie brakuje magii. Ale wszystko, w ramach konwecji, trzyma się kupy i odbiór tego jest piekielnie przyjemny. Pisanie książki rodem z Fallouta wymaga, aby pewne rzeczy przemilczeć, czego ty nie robisz. Najpierw wprowadzasz bohatera - jest okej. Następnie robisz z tego pamiętnik, który szybko porzucasz i jest na przemian narracja z pierwszej osoby i pamiętnik (w czym się zgubiłem kilka razy). I potem wprowadzasz fundament tej historii, który jest tak absurdalnie śmieszny, że nie mogłem powstrzymać się od śmiechu. Ale mniejsza - myślę, i czytam dalej. I co? Kopiujesz grę na papier i robisz to źle.

Zanim przejdę dalej... Świat w grze ma to do siebie, że ma być zrobiony pod gracza: katana na plecach to fajowy gadżet, ma ładnie wyglądać. Kopiujesz to bez zastanowienia. Czyściciele mają czarną zbroję... cool looking armor, rzekłbym, ale na pustyni powinien dominować kamuflaż, jak w każdym środowisku. Wartownicy z miasta są rozgadani jak przygodny NPC, zamiast trzymać gościa przy glebie albo najlepiej puścić w jego stronę ostrzegawczą serię w głowę. Twój świat nie trzyma się kupy, bo kopiujesz taki, prosto z gry. Jest tutaj pies, bo w grze można go mieć, jest malutka osada, a w niej burdel, przyczółek szeryfa oraz bar. Rozumiesz, co właśnie napisałem? Świat utonął pod bombami o sile 200MT, a twój bohater, cztery lata po wszystkich, hasa sobie radośnie jak... właśnie, jak w grze. Nie ma w tym za grosz logiki, konsekwencji - jest tylko radosna twórczość. Ja powiem ci, gdzie się twoja historia kończy - spadły bomby. END. Dlaczego? 10 bomb o tej sile, zrzuconych na kluczowe miasta (sięgam po mapę: San Francisco, Washington, Texas, Las Vegas, Denver, Detroit, New York, Chicago, Seattle, Oklahoma City) wystarczyłoby, aby życie w stanach stało się udręką przez długie lata, o ile ludzie przetrwaliby sam efekt napromieniowania. Strefa ZERO wynosiłaby najpewniej 150km (promień), gdzie nic nie istnieje na w miarę płaskim terenie (zobacz: Efekt Macha, bomba Cara). Wiesz o co mi chodzi, kiedy piszę o logice? Piszesz o Armagedonie, co akurat pasuje do opisu w twojej historii, ale nie jest on zastosowany faktycznie - ludzie umarliby z głodu, załamana gospodarka, całkowity brak pożywienia (skażenie), żyjątek do upolowania itd. Tam, człowiek byłby traktowany jak intruz - bo to kolejna gęba do wyżywienia, a w twojej opowieści wszyscy są happy-go-lucky.

I jest strona techniczna, która jest bardzo słaba: ogromna ilość błędów, począwszy od zapisu dialogów, do użycia przecinków, przez plastykę zdań i toporne (choć nie zawsze) prowadzenie narracji. Brakuje w narracji życia, ponieważ bohater częściej opisuje co robi, niżeli jest z krwi i kości, a jak nie opisuje co robi, to opisuje co robią inni, zaś jego uwagi dotyczące otoczenia to tylko opisy wyglądu postaci i płotu. Poza tym, w zasadzie nie ma żadnych przemyśleń, uwag, odniesienia do jego osobowości.

Najgorsze jest to, że ty nie masz pomysłu - ty próbujesz skopiować czyjś pomysł, nadać mu kształt opowiadania, i robisz to nieudolnie, bez zastanowienia.
„Daleko, tam w słońcu, są moje największe pragnienia. Być może nie sięgnę ich, ale mogę patrzeć w górę by dostrzec ich piękno, wierzyć w nie i próbować podążyć tam, gdzie mogą prowadzić” - Louisa May Alcott

   Ujrzał krępego mężczyznę o pulchnej twarzy i dużym kręconym wąsie. W ręku trzymał zmiętą kartkę.
   — Pan to wywiesił? – zapytał zachrypniętym głosem, machając ręką.
Julian sięgnął po zwitek i uniósł wzrok na poczerwieniałego przybysza.
   — Tak. To moje ogłoszenie.
Nieuprzejmy gość pokraśniał jeszcze bardziej. Wypointował palcem na dozorcę.
   — Facet, zapamiętaj sobie jedno. Nikt na dzielnicy nie miał, nie ma i nie będzie mieć białego psa.

7
'-Świetnie. Zaraz rozpalę ogień i przypieczemy je na wolnym ogniu. Zapewniam cię że będą pyszne nawet napromieniowane.'

Nie wiem, czy wiesz, na czym polega napromieniowanie. W wyniku rozpadu neuklonu (jądra atomu), neutrony wylatujące w trakcie rozbicia, uderzają w następne atomy, powodując rozpad ciała już na poziomie molekularnym (reakcja łańcuchowa). Gdyby twój bohater coś takiego zjadł w przeciągu od kilku godzin, do kilku dni byłby martwy. Zabiłeś go już na samym początku historii.

Pisząc szczerze, dalej nie czytałem, bo nie widziałem sensu. Nie będę taki drastyczny jak wpisy powyżej, bo sądzę podobnie do ciebie w kwestii pisowni. Gdyby patrzeć na samą pisownię to np. Andersen mógłby pomarzyć o pisarstwie (był dyslektykiem).

By jednak pisać SF, trzeba znać podstawy fizyki. Sama nazwa mówi 'fikcja naukowa'. Tu się zgodzę z przedmówcą, nie ma sensu pisać tego dalej, bo już w sferze naukowej jest po prostu źle. I tu już nie chodzi o czytanie książek, ale o samą wiedzę dotyczącą opisywanego świata.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”