Krótkie słowo wstępu - to "opowiadanie" nie jest skończone, a ten fragment akurat dotyczy zarysowania życiorysu głównego bohatera. Całość ma być czymś w rodzaju powieści historyczno-społeczno-etc. "Ma być", bo sam nie wiem, czy ją skończę (ba, rozwinę), zresztą traktuję to dość swobodnie.
Pan Ilja Cywietkin, stary porucznik carskiej armii z charakterystycznymi bokobrodami i orlim spojrzeniem szedł właśnie Nowym Miastem na coniedzielny obiad z grupą znajomych. Jak na zagorzałego Moskala, wiernego poddanego cara i rosyjskiego lojalistę, był nad wyraz szanowany w kręgu elit kraju, w którym zyskał ponurą sławę. I choć przed dwudziestu niemal laty wsławił się szczególną brutalnością w tłumieniu demonstracji, jeszcze wcześniej był jednym z pierwszych funkcjonariuszy ochrany, był nazywany najwierniejszym psem caratu, mieszkał spokojnie w Warszawie. Więc pomimo tej ponurej sławy i szczerej niechęci do Polski, tego „kraju-efemerydy”, czuł specyficzną więź z miastem.
A urodził się w dalekim Kazaniu. Mógł szczycić się wspaniałym rodowodem, ze strony matki sięgającym czasów Czyngis-chana i jego podbojów. Z tego względu identyfikował się z tatarską tradycją, ale poczuwał się do bycia żarliwym Rosjaninem. Ze strony ojca natomiast był w połowie Tatarem litewskim i Litwinem, gdyż dziadek jego – zapalony romantyk i orientalista, na krótko przed wybuchem powstania poślubił ową Tatarkę spod Białegostoku, przeszedł na islam i nawet zmienił imię na Selim. Krótko jednak cieszył się nowym życiem, bo i jemu przyszło zginąć gdzieś w puszczy czy na mokradłach i przepaść bez śladu. Aleksander, ojciec, który przekomarzał się i mawiał, że ze swoją zapalczywością mógł i przejść na stronę kozaków i z Selima stać się byle Andrijem, by żyć w stepie i pić zsiadłe mleko, był jego przeciwieństwem. Odrzucał matczyne dziedzictwo, nigdy nie godząc się z azjatycką fizjonomią i za sprawą stryja powrócił do nazwiska Cywietkin, przyjmując prawosławny chrzest. Było to rozwiązanie na wyrost, gdyż zrobiono to w trosce o przyszłą karierę małego Aleksandra. Ten jednak utknął na dość niskim szczeblu urzędniczej drabiny. Ilja natomiast pamiętał go jako mężczyznę ociężałego i mizernego, który mając nadwagę, odznaczał się kościstą twarzą i wklęśniętymi policzkami. Jego wzrok był jakoby nieobecny, powolny w stosunku do otoczenia. Ilja niewiele słów zamienił z ojcem, gdyż ten umarł w wieku czterdziestu trzech lat podczas przejażdżki karocą po placu czerwonym.
Za to matkę pamiętał jako kobietę pełną orientalnego powabu i dzikiej elegancji, która przyciągała azjatyckim magnetyzmem. Miała delikatnie skośne oczy, ciemną cerę, pulchne policzki, włosy długie, proste czarne jak smoła i krągłą figurę. Dobrze pamiętał złote kolczyki w kształcie pawich piór, które zwisały z grubych płatków uszu, warkocze owinięte wokół głowy, oczy jak niebo pełne gwiazd. Zimą i latem chodziła w jaskrawych sukniach, pełna gracji i osobistego uroku przechadzała się ulicami Moskwy, czarując przyjezdnych. Tak widział matkę z perspektywy czasu.
Tymczasem Ilja nie stawał się mężczyzną w domu, ale w koszarach i z biegiem czasu zapominał zapachu domowego obiadu, matczynych bukietów na rzecz wojskowych sucharów i pośmiertnych wiązanek. Czas ten pędził jak oszalały pociąg, mijający kolejne stacje bez zatrzymywania się – Kazań, Moskwa, Petersburg, Władywostok, w końcu Lublin, Kalisz, Łódź i.. Warszawa. Wciąż nowe twarze, nowe łóżka, nowe kobiety i tylko stary, kary koń został na dłużej. Gdzieniegdzie wspomnienie matki rozbłyskało , obraz ojca zaledwie się tlił.
Śmiesznie brzmiały te nazwy: Przywiślański Kraj, Królestwo Kongresowe, Królestwo Polskie. Tłumy gapiów, niespokojnych dusz i ich aspiracje: lojalizm, anarchia, rewolta, pokój, a przy tym mizerne czyny. Główne trakty były jakieś wąskie i opuszczone, miasta szare i ciche, bo życie tętniło nie w centrach, ale w skupiskach biedoty. I choć i w sercu Imperium, w Moskwie, pomniejsi nędznicy stłoczyli się w ciasnych dzielnicach, będących źródłem wszelkiej cholery, dyzenterii i żyli tam jak w odrębnej krainie, to inaczej w bezgwiezdne noce świecił Kreml. Tam był chlubą, perłą w koronie caratu. W Warszawie zaś Zamek Królewski, Belweder były jakieś liche. Jego ojczyzną była Rosja, stolicami - Petersburg i Kazań, Warszawa zaś była najludniejszym miastem zaledwie prowincji – Przywiślańskiego Kraju. Czego więc chcieli ci wszyscy Polacy, prowincjusze, zapatrzeni w przeszłość, skoro mieli nad sobą świetne mocarstwo ze świetlaną przyszłością? Gdyby chociaż Laskie parady były takie jak w Imperium!
On, Ilja Aleksandrowicz Cywietkin był żarliwym patriotą, w przeciwieństwie do nazbyt pragmatycznego ojca. Odżegnywał się od instrumentalnego traktowania obywatelstwa, wyznania, przekonań. Rosja dała mu pozycję, przyjaciół, prestiż, a przede wszystkim dumę. Inne narody mogły szczycić się koloniami, kulturą, historią i honorem, ale nie dla niego było słuchanie Niemca Bacha, czytanie Francuza Rousseau. On to wszystko miał w Rosji i czuł, że górują nad innymi mocarstwami. Czym więc była w jego oczach Polska rozkrojona jak jakiś tort? Kto rządził tą śmieszną krainą? Car! Car, mający takich krain na pęczki. Pamiętał doskonale tamten dzień, kiedy ujrzał go pierwszy raz.
Czapki piechurów, białe lance kawalerzystów, generalskie głowy na balkonach, tarasach, cokołach. Maszerują z wolna, tysiące żołdaków jak wielka stonoga, idą miarowo, równym krokiem, oddechy wyrównane przeradzają się w jeden wielki haust powietrza. Wzrok wbity gdzieś w dal, przed siebie. Dokoła huk orkiestry – bębny bijące na wszystkie strony. Nagle przystają. Broń unoszą w górę, głowy zwracają w lewo, brody zawieszone wysoko, a tłum, który był źródłem nieprzebranego łoskotu, cichnie z nagła i zamiera. Może jakieś dziecię kwiknie i zapłacze, ale poza tym jak makiem zasiał. Nawet generał, ich generał, który prędzej by aniołom oczy wydłubał, niż im litość okazał, wyciąga się i napina jak struna. Obok ma adiutantów, ci zderzają obcasy i zastygają. Żony ich, pod parasolkami, przebierają oczyma, nie mówiąc nic. Wszyscy zamarli jako jeden organizm – pot skapuje z czoła, ze skroni i łaskocze policzki, chmara gołębi przelatuje nad głowami, łopocząc skrzydłami, a oto z lekka uchylają się małe, przeszklone drzwiczki na ogromnym tarasie. Jacyś mężczyźni w białych dworskich strojach wychodzą pierwsi i przytrzymują klamki. Sekundy przeciągają się, ale powoli, delikatnymi krokami wychodzi on, car! Z daleka wydaje się malutki, jak pacynka, za nim podążają jeszcze mniejsze figurki. To caryca i ich dzieci.
Dobry car kładzie białą dłoń na marmurowej barierce, drugą unosi w górę w geście pozdrowienia. A wtedy tłum zrywa się, wiwatuje, żołdacy salutują, armaty i karabiny strzelają. Nie słychać już szumu krwi, głębokich parsknięć zgrzanych koni, stukotu ich kopyt i żołnierskich obcasów. Jest tylko radość … Tak widział cara w Petersburgu.
- Wspaniała epoka. – jeszcze przed wojną wymawiał to z nieskrywaną dumą. Nie przypuszczał bowiem, że już wkrótce zatęskni. – Wspaniała epoka.
W Lublinie, Łodzi, Kaliszu był krótko. Wręcz śmiesznie krótko. W zasadzie tylko w Łodzi spędził więcej niż miesiąc, a dopiero Warszawa zatrzymała go na dłużej. Warszawa, to brzydkie miasto mizernych kamienic, brzydkich jak kazachskie chałupy, którego szczerze nie znosił. Ludność wydała się miałka i w dwójnasób odrażająca. W większość pokornie lojalna, wręcz lizusowska, z drugiej strony – kombinująca i podstępna. Wężowa natura. Ale nie był gościem, lecz funkcjonariuszem ochrany!
Jego zadanie polegało na pilnowaniu porządku, a, prawdę mówiąc, znał się na tym i kochał to. Z lubością tworzył siatki kapusiów i dyrygował nimi jak chciał. Potrafił do późnej nocy, do godzin porannych przesiedzieć nad aktami i śledzić drobne, ale to najdrobniejsze kruczki, tajemnice. Niezwykle surowy, wiele wymagający od podwładnych i od siebie. Wydawał się wzorem, wręcz sztandarowym stróżem carskiego prawa, ale czy nim naprawdę był? Bynajmniej. Po prostu oczekiwano od niego pełnego zaangażowania, a on, między wdzięcznością za zdobytą pozycję a strachem przed jej stratą, godził się na nie. Miał co prawda swoją wybrankę, Nadieżdę Kryłową, a kokietowanie, zabiegi o nią trwały niemal całą ostatnią dekadę minionego wieku. Ilji marzył się ślub, założenie rodziny i wychowanie dzieci na porządnych, uczciwych ludzi, byli już nawet po słowie, jednak szczęście wnet prysnęło. Nadieżda, ta brunetka z piwnymi oczyma, wyjechała z rodziną na Zakaukazie, gdzie wyszła za mąż. Wieści o niej nie otrzymywał aż do grudnia 1917 roku, kiedy to zginęła wraz z mężem, eserowcem, i dziećmi z rąk bolszewików. Jak na ironię w ostatnich słowach, doń kierowała, zapewniła: „jeszcze Pan o mnie usłyszy, Ilja”. Rozpaczał raz – po jej przeprowadzce, w chwili jej śmierci nawet nie mrugnął. Uczucie jakby się rozmyło gdzieś po drodze, wyblakło. Czuł tylko wstręt do jej rodziców, czarujących ludzi, którzy byli mu mili, gdy przychodził w gościnę, a szeptali za plecami. Sam nie wiedział, czy na nowo rzucił się w wir pracy, bo strata Nadieżdy była mu ciężarem, czy wybawieniem od rodzinnych obiadów, koterii i trosk.
Z czasem mieszkanie w Warszawie stało się czymś oczywistym. Wyjeżdżał do matki, do Kazania i Moskwy, z początku mile przyjmując zmianę otoczenia. Któregoś razu jednak, zdaje się, że jechał wtedy pociągiem, poczuł dziwny przestrach. Współpasażer przedziału komendant Kazanowski, spytał, dlaczego odwraca głowę. Chciał coś powiedzieć, ale nie potrafił. Z jednej strony niechęć do okropnej topografii, tych kamienic mieście jak zmarszczki na czole, do wścibskich ludzi, z drugiej dziwna tęsknota. I mieszkanie nędzne – skrzypiące schody, na ścianach żłobione popiersia notabli, ciężkie drzwi, tapety w mdłej zieleni, suchotnicza okolica, z okien widok na to okropne śródmieście, ale wraz z awansami, nie zmienił go. Być może sąsiad, z którym dzielił piętro, nie pozwalał mu siebie opuścić. Lekarz, pan Maurycy Kwiecień.
- Szalenie miły człowiek. – z uśmiechem powtarzał, jak tylko ktoś wspomniał mu o jakimś głupstwie poczynionym przez drogiego przyjaciela, Maurycego. Pewnego deszczowego dnia wyzwał na pojedynek barona Duninicza, który podpadł tym tylko, że ośmielił się poczynić aluzję do pochodzenia pana Cywietkina. Stał w lasku przez kilka godzin zanim odwołano pojedynek, gdyż przezorny baron wolał przeprosić niż znaleźć się w carskim więzieniu. Maurycy nabawił się zapalenia płuc, ale na szczęście doszedł do siebie. Innym razem odmówił leczenia pewnego adwokata, gdyż ten upierał się, że Zola jest naturalistą, na co pan Maurycy nie chciał przystać. Kiedy pan Cywietkin zasiedział się w pracy i nie wracał zawczasu, drogi przyjaciel czekał na jego powrót i dopiero wtedy nakrywał stół. Zaprosiwszy do siebie na kolację, ma się rozumieć. – Szalenie miły człowiek. – powtórzył, gdy dowiedział się, że wrodzona zadziorność i, niemalże psia, wierność doprowadziły do jego śmierci w lutym 1919 roku. Miał zapierać się, a nawet wykrzykiwać, że skazany na śmierć za zdradę rewolucji Borys Iwanowicz jest jego serdecznym przyjacielem. Dziwne, bo w roku 1905…
Właśnie, w roku 1905 mijało dwadzieścia lat od przyjazdu do Warszawy. Rocznica naznaczona krwią, brutalnością i ponurą sławą. Czy ktoś może wiedzieć, jaką niespodziankę zgotuje los, czy najbliższy zakręt nie będzie ostatnim, nie okaże się ślepą uliczką, nie zmieni życia diametralnie? Najpierw styczeń, ostra zima, wrzenia. Ludzie rozochoceni sytuacją w Imperium stawiali się coraz to śmielsi. Niepokoje groziły eskalacją konfliktu, buntu, otwartej rebelii, sytuacja zmieniała się z dnia na dzień. Pamiętał najlepiej, jak któregoś wieczora ustawiono barykadę.
Ludność skryła się w kamienicach, wrota pozastawiane od wewnątrz, spora grupa demonstrantów wyczekiwała pochowana za wozami, stołami, starymi meblami. Worki piasku poustawiane wszerz ulicy. Jechał na koniu, wysoko i dumnie, dłoń trzymał na pałaszu. Za nim kilku młodych chłopaków z pałkami, patrzyli nań spode łba . Nagle któreś pomniejsze wrota trzasnęły, z geszeftu wylał się oddział ochrany. Brodaci mężczyźni z rewolwerami. Nie sposób odróżnić wroga od przyjaciela. Chwila konsternacji, nerwowego napięcia i już wyrasta w górę czerwony sztandar zaciągnięty na kiju. W zasadzie dwie części różnych płócien, zszyte grubą dratwą. Mroźny wiatr uderzył go w plecy i zachwiał się, wtedy demonstranci oparli się na barykadach, wysuwając lufy w jego stronę. Sygnał ten przekonał go o konieczności wycofania się. Jednak któryś z funkcjonariuszy, najpewniej młody Antczak, którego ciało leżało do następnego rana z przestrzeloną piersią, pierwszy wystrzelił. Chmura prochu buchnęła na mrozie i uniosła się nad redutą. Koń rzucił nim, kule świsnęły koło ucha. Okienice wnet zostały otwarte, z okien wynurzyli się strzelcy. Wszystkie karabiny skierowane w niego, rzucił się do ucieczki. Koń padł raniony, biegł więc przy murze, szukał wyjścia. Wrota jednak zabarykadowane. W końcu, kiedy ostali się tylko demonstranci, rozbił piwniczną szybę. Prze okno ledwie się przecisnął, raniąc tors i uda o potłuczone szkło. W środku stłoczeni jacyś ludzie, piski szczurów i płacz niemowlęcia. Uciekał ciemnym korytarzem, wpadł na klatkę schodową i wbiegał na górę. Za nim oddział pepeesowców, strzały w plecy, wreszcie strych. Zatrzasnął drzwi. Przez okno wydostał się na dach, stamtąd udało się zejść w dół. Uliczką nieopodal maszerował patrol. Był uratowany. Młodzi żołnierze chcieli stawić czoło rebeliantom, ale powstrzymał ich. Dopiero następnego ranka większy oddział otoczył ulicę. Pamiętał doskonale jak czwórkami szli żołnierze i ostrzeliwali budynek. Jednak w środku nikogo, tylko trupy na bruku. Wśród nich Antczak, bez broni, spodni i butów, leżał w zakrwawionej koszuli.
Późniejsze wspomnienie – maj. Konkretnie – pamiętny dzień święta pracy i kolumna demonstrantów niosąca łopoczące sztandary. Cywietkin pognał konia ku jednemu z praporszczyków, nakazał oddziałowi trzymać się ramię w ramię, stłoczyć się w najciaśniejszym miejscu ulicy. Stał z tyłu za szeregiem, między kamienicami jak w ciasnym kanionie. Znowu uporczywa cisza, zawsze zwiastująca rychłe gwałty i przemoce, przeciągająca każdą sekundę, wydobywająca z człowieka prawdziwe emocje. Każdy drżał, każdy szeptał słowa otuchy, modlitwy. Nagle ktoś z tłumu delikatnie intonuje jakąś pieśń, zapewne hymn, za nim jak kości domina odpowiadają nowe głosy. W końcu coraz śmielej i śmielej, śpiewają, wybuchają rykiem i maszerują, przyspieszają, a proporce łopocą na wietrze. Jak taran chcą wziąć ich, Moskali, jak byk na rogi. On, Cywietkin, siedzący wysoko i dumnie na białym koniu, schował druciane okulary w pudełko i wyczekiwał. Byli już coraz bliżej.
Tymczasem gdzieś nieopodal, za wezbraną falą hołoty zagrzmiały pierwsze salwy! Nie mogli poczuć prochu, jego smak gryzącego język, nie widzieli kłębów dymu i chmur ognia, które buchały nad karabinami. Słyszeli za to stłumione krzyki, za nimi twardy tętent kopyt. To kawaleria rozpędzona pędziła po bruku. Na to demonstrujący zamarli, zatrzymali się, ale po to tylko, ażeby ze zdwojoną mocą ruszyć na zaborcę!
Żywa zapora żołnierzy rozsypała się pod naporem wezbranej fali. Ludzie w białych mundurach odpadali, odlatywali jakoby dmuchawiec na wietrze. Przewaga jaką dawały rewolwery i karabiny, nie mogła być wykorzystana na takim dystansie. Kto tylko dobył pistolet, padał raniony nożem. Błysnęły ostrza, pałki, gołe pięści. Zewsząd zajadły ryk, gniewne wołania, nienawistne krzyki. Jak lawina zabierali ze sobą pojedynczych żołdaków i okładali ich czym się dało. Wszędzie zakrwawione twarze, koszule. I byłby już Cywietkin na białym koniu spłynął krwią, gdyby nie jedna salwa. Najpierw kilku ludzi pada trupem, potem kłąb dymu opada, a z niego jak z mgły wypadają rozpędzeni jeźdźcy z szablami. Ich konie wbiły się w tłum, ostrza świsnęły, położyły trupem parę osób. Na to reszta rzuca się do ucieczki, kolejny padają trupem.
Kiedy kurz opadł, a konie jeszcze rżały niespokojne, ujrzał nie wielki oddział, ale czterech kawalerzystów zaledwie. W czarnych czapach, białych jak śnieg mundurach, lśniących butach, w ręku dzierżąc srebrzyste szable zbryzgane krwią – to Kozacy. Twarze surowe, ale roześmiane, wesołe. Strzelcy natomiast – tutejsi chłopi w służbie cara. W niecałą godzinę, gdy nadzorował sprzątanie pobojowiska i liczenie poległych, nadszedł mężczyzna. Cywil, starannie wygolony, z błyszczącymi, zaróżowionymi policzkami, nieco tłustawy zagajał praporszczyka o dowódcę. Ten naturalnie wskazał Cywietkina. Chodziło o dwóch rannych, których znaleziono ukrywających się w którejś piwnicy. Byli gotowi do przewiezienia do Cytadeli. Cywietkin domyślał się, że tłustawy młodzieniec pochodził z kręgu miłośników pana Dmowskiego, przydatnego w tłumieniu rewolty.
Był jeszcze jeden dzień, którego datę zdążył raz zapomnieć i przypomnieć po jakichś piętnastu latach, czytając poranną gazetę. 21 lica świeciło słońce, pamiętał jak mijał dzieci puszczające tratwy rynsztoku. I siedział wtedy na drewnianym krześle w cytadeli, a promienie padały prosto w oczy, wstał więc i przechadzał się. Był potwornie spragniony, oczywiście rozmyślał wtedy o szklance zimnej wody. Jakaś myśl pchnęła go w wir wspomnień i skojarzył czasy syberyjskie - w lecie patrolują step, żar niesamowity, bukłaki puste. Docierają do chaty z wyschniętą studnią, jadą więc dalej i po kilku godzinach odnajdują strumień. Każdy napełnia bukłak i pije. – Mój Boże, jak mi ta woda smakowała. – wspominał i nie zorientował się, gdy wszedł do jakiegoś pokoju. Przez wąskie okienko zwykle zobaczyłby pusty plac, ale że był wtedy 21 lipca… Wieszano jakiegoś młodzieńca. Stoi z pętlą na szyi, wspina się na palce, chce się wyrwać, ale nie może. Zastyga więc w bezruchu. Ma na sobie liche łachmany, na twarzy siniaki, blizny… pewnie Okrzeja od Nolkena. Nim się obejrzał, a kładka się rozsuwa, młodzieniec pikuje w dół, powróz się napręża i zatrzymuje. I już nie ów „młodzieniec”, a ciało huśta się na wszystkie strony. Cywietkin nie widział jak zdejmują wisielca, grzebią go gdzieś na stokach. Wyszedł bez słów, po szklankę wody, był spragniony, ot tak.
Po roku 1905 wydawało mu się, że sytuacja względnie się uspokoi. Mylnie zakładał, że aparat będzie kontynuował politykę ostrego sprzeciwu wobec dążeń Polaków, jak i innych pomniejszych narodów. Wydawało mu się, że car nie będzie ustępował pod…
Samochód! Na długości jednego małego kroku drogę przeciął rozpędzony samochód, nieomal turbując go na śmierć. Cywietkin, któremu przed oczyma stanął obraz wylewającego się z czaszki mózgu, zmasakrowanego torsu i połamanych kości, zaklął szpetnie i splunął na chodnik. Gęsta maź, będąca zbitką lepkiej śliny, krwi i cieknącej z dziąseł ropy, rozbiła się w błocie. Był z powrotem w Polsce, roku 1926…
2
Tekst nie jest zły, choć przydałoby się go oszlifować. Zauważyłem kilka potknięć merytorycznych.
- "stary porucznik" to trochę oksymoron, stopień ten przeważnie nadawano w wieku dwudziestu - dwudziestu kilku lat. Czterdziestoletni porucznik musiałby być kompletnym nieudacznikiem
- "Kraj Przywiślański" to kalka z rosyjskiego, powinno być: "Kraj Nadwiślański".
- Warszawa była przez Rosjan traktowana jako jedno z centrów imperium, nazywali ją "trzecią stolicą" ( po Petersburgu i Moskwie), w sensie kultury, mody etc. była wzorem dla całej Rosji, za caratu Polaków szanowano, marzeniem każdego rosyjskiego urzędnika było mieć Polkę za żonę, albo przynajmniej kochankę, przykład dawali carowie i Wielcy Książęta
- armia pogardzała ochraną i nie miała z nią nic wspólnego, stopnie w ochranie były albo stopniami używanymi w kawalerii ( np. wachmistrz a nie sierżant jak w armii lądowej) - to w przypadku jeśli ktoś przyszedł do ochrany z żandarmerii, albo stopniami cywilnymi ( jeśli wcześniej służył w organach wymiaru sprawiedliwości) np. radca
- "stary porucznik" to trochę oksymoron, stopień ten przeważnie nadawano w wieku dwudziestu - dwudziestu kilku lat. Czterdziestoletni porucznik musiałby być kompletnym nieudacznikiem
- "Kraj Przywiślański" to kalka z rosyjskiego, powinno być: "Kraj Nadwiślański".
- Warszawa była przez Rosjan traktowana jako jedno z centrów imperium, nazywali ją "trzecią stolicą" ( po Petersburgu i Moskwie), w sensie kultury, mody etc. była wzorem dla całej Rosji, za caratu Polaków szanowano, marzeniem każdego rosyjskiego urzędnika było mieć Polkę za żonę, albo przynajmniej kochankę, przykład dawali carowie i Wielcy Książęta
- armia pogardzała ochraną i nie miała z nią nic wspólnego, stopnie w ochranie były albo stopniami używanymi w kawalerii ( np. wachmistrz a nie sierżant jak w armii lądowej) - to w przypadku jeśli ktoś przyszedł do ochrany z żandarmerii, albo stopniami cywilnymi ( jeśli wcześniej służył w organach wymiaru sprawiedliwości) np. radca
Panie, ten kto chce zarabiać na chleb pisząc książki, musi być pewny siebie jak książę, przebiegły jak dworzanin i odważny jak włamywacz."
dr Samuel Johnson
dr Samuel Johnson
4
Chodzi o potknięcia niemerytoryczne
Przykładowo zdanie:
Wyjeżdżał do matki, do Kazania i Moskwy, z początku mile przyjmując zmianę otoczenia.
Lepiej brzmiałoby;
Wyjeżdżał do matki, do Kazania i Moskwy, początkowo z zadowoleniem przyjmując zmianę otoczenia.[/i]
Albo inny:
Ludność skryła się w kamienicach, wrota pozastawiane od wewnątrz, spora grupa demonstrantów wyczekiwała pochowana za wozami, stołami, starymi meblami.
Tu z kolei lepiej niż "ludność", brzmiałoby "ludzie".
To nie są jakieś oczywiste błędy, pierwsze zakwestionowane wyrażenie to anachronizm, w drugim brak precyzji. Od biedy mogłyby ujść, ale lepiej doszlifować. Styl jest niezły, choć trochę dziwny, jakby dziewiętnastowieczny

Wyjeżdżał do matki, do Kazania i Moskwy, z początku mile przyjmując zmianę otoczenia.
Lepiej brzmiałoby;
Wyjeżdżał do matki, do Kazania i Moskwy, początkowo z zadowoleniem przyjmując zmianę otoczenia.[/i]
Albo inny:
Ludność skryła się w kamienicach, wrota pozastawiane od wewnątrz, spora grupa demonstrantów wyczekiwała pochowana za wozami, stołami, starymi meblami.
Tu z kolei lepiej niż "ludność", brzmiałoby "ludzie".
To nie są jakieś oczywiste błędy, pierwsze zakwestionowane wyrażenie to anachronizm, w drugim brak precyzji. Od biedy mogłyby ujść, ale lepiej doszlifować. Styl jest niezły, choć trochę dziwny, jakby dziewiętnastowieczny

Panie, ten kto chce zarabiać na chleb pisząc książki, musi być pewny siebie jak książę, przebiegły jak dworzanin i odważny jak włamywacz."
dr Samuel Johnson
dr Samuel Johnson