Użyj tego, rzecze Stanisławski
MMMAktorzy to diabelnie niestabilne indywidua. Romans z takim przypomina żonglerkę pochodniami w rytm kankana nad kałużą benzyny. Wiem, co mówię. Jestem żoną i muzą „niepobitego mistrza gry organicznej” , a zarazem najdroższej gwiazdy dekady. Od geniuszu scenicznego do neurastenii tylko krok. Czego innego spodziewać się po pracy, w której rozbierasz się z bokserek raz na film, ale za to z co bardziej osobistych barier psychicznych co dubla, za każdym razem na inną melodię?
MMMZnacie zasadę „magicznego jakby”? Powiedzmy, że Mój ma postać kochanka w scenie zazdrości i musi powiedzieć do partnerki „kocham cię”. Pracuje nad tekstem, to znaczy wymyśla milion rzeczy, które mogą kryć się za tym zdaniem. Reżyser pomoże, doda nowe pomysły. Za pierwszym razem każe „grać przeciw tekstowi”, czyli szeptać, jakby „kocham” znaczyło „poderżnę gardło tępą łyżką”. Nie udało się, kolejny klaps, następne „jakby”. Zagraj, jakbyś podawał nieznajomemu o godzinę. Znowu źle, teraz powiedz to, jakbyś właśnie dochodził! Jakby miała za minutę umrzeć na raka! Jakby to było „żegnaj, mam cię gdzieś”! Jakbyś mówił do swojego rocznego synka!
Teraz rozumiecie?
MMMDlatego właśnie cenię sobie wewnętrzny spokój Mojego. Znam dziesiątki aktorów, kilka gwiazd, niektórych nawet reżyserowałam. Kubełki frustracji przekuwanej w talent. Nikogo nie dało się przez cały okres wspólnej pracy utrzymać w ryzach bez przynajmniej jednej awantury. Mój jest inny. Wprawdzie na planie w podtekście grozi, błaga, obiecuje, co tylko chcesz, ale z chwilą, gdy się krzyknie „Koniec!”, na mgnienie oka przyciska rękę do twarzy i puff! całe napięcie schodzi z niego jak z balonika. Piętnaście sekund i już, posklejany do kupy, wyluzowany facet, choćby po raz setny tego dnia po sprzedaniu duszy ujęciu usłyszał „Idziemy w dobrym kierunku, pojawiają się ciekawe warstwy, ale zróbmy od nowa.” Nie jest łatwo pozbierać się z męczącej sceny, z wiedzą, że dotychczasowy wysiłek idzie o kant dupy potłuc. Myślę, że między innymi za to cenią go pracodawcy.
MMMW każdym razie ja cenię go właśnie za to. W przerwach między okresami pracy mieszkamy w lofcie na Soho. Zdarza się, że Mój wraca z „białych” prób jak zbity pies i mówi, że z tego scenariusza nic nie będzie i żałuje, że się zgodził. Albo jadę o dwudziestej metrem przez City, tkwię zakleszczona między pingwinowate korpoludki w aromacie przecenionej wody po goleniu. Robi się ze mnie harpia, w drzwiach wrzeszczę „odwal się” zamiast „dobry wieczór”. W takich chwilach Mój wychodzi na moment do drugiego pokoju. Tym specjalnym gestem przeciąga palcami po ustach i wraca jak nowy.
- Chodź, zaparzyłem kakao – mówi. Na dachu opatulamy się kocem i słuchamy miasta.
MMMWiele razy pytałam go, jak to robi. Po ludzku to niemożliwe. Jest nie tylko doskonałym odtwórcą do każdej roli, oazą spokoju, ale na dodatek ideałem kochanka. Zawsze. Nie dajcie się zmylić: zawsze. Mamy te swoje kilka kolejnych „dwudziestych pierwszych urodzin” za sobą i nie łudzę się, że zawsze będę w stanie podgrzać Mojego jak nastolatka. Jednak nigdy nie zdarzyło się, żeby nie stanął na wysokości zadania, jeśli miałam ochotę. Przeciwnie, czasami jest napalony jak piec hutniczy, a trwają akurat „te dni” i na sugestię „tydzień lodzika” rzucam talerzami. Mimo, że jego namiot pomieściłby spokojnie czteroosobową rodzinę na biwaku, odwraca się tyłem, przesuwa dłonią po twarzy, by już rozluźniony wrócić, przytulać mnie i karmić czekoladą.
- Och, użyję tego później na planie, no wiesz, metoda Stanisławskiego – odpowiadał, nagabywany o zdradzenie swojego sekretu.
MMMKiedyś pojechał kręcić w Himalaje. Wyłączał na czas zdjęć komputer i telefon, żeby nic nie wybijało go z roli. Zdziwiłam się więc, dostawszy któregoś dnia smsa. „Chyba zapomniałem przed wyjazdem zamknąć piwnicę. Klucz na półce w przedpokoju.”
MMMJego piwnica. Azyl, sanktuarium i świątynia dumania. Chodziłam tam rzadko, prawie wcale, ale jeśli macie na myśli horrory o Sinobrodym albo Hannibalu Lecterze, odstawcie nieodpowiednie filmy. Mój miał tam sprzęt do ćwiczeń, barek na męskie spotkania i małe amatorskie laboratorium fotograficzne.
MMMDrzwi do piwnicy okazały się zamknięte na zamek. Skoro jednak już zeszłam na dół, można było równie dobrze skontrolować, czy wszystko ok. Wystukałam uspokajającą wiadomość na telefonie. Z irracjonalnym poczuciem winy przekręciłam klucz. Drzwi otworzyły się bezszelestnie.
MMMPomijając zapoconą koszulkę na ławeczce, odbitki na biurku i niedopitą szklankę obok, panował wzorowy porządek. Pozbierałam brudne rzeczy i już miałam wyjść, gdy kątem oka spostrzegłam, że plakat z jego debiutanckiego przedstawienia odstaje od ściany. Podeszłam krok bliżej.
MMMNigdy nie mówił mi o sejfie w piwnicy. To był dobry model, drogi. Drzwiczki w razie niedomknięcia powinny zatrzasnąć się samoczynnie, ale w szparę między nimi a ścianą wpadł kawałek korka. Przeszedł mnie dreszcz. Powoli otworzyłam skrytkę. Wszystkie półki wypełniały pozamykane probówki z różnobarwnymi cieczami. Kilku brakowało, inne lśniły rzędem w stojakach. Zielone, różowe, żółte i czarne, wydawały się żywe, kłębiły się w nich ciemniejsze i jasne smugi płynu, poruszane niewyczuwalnymi drganiami prądy i wiry. Jak zahipnotyzowana sięgnęłam po pierwszą z brzegu.
MMMSilna tęsknota. Podtekst erotyczny z nutką homoseksualną - 17 lutego 2010 – głosiła zamaszystym pismem Mojego nalepka. Odkorkowałam i powąchałam ostrożnie. Nie wyczułam żadnego zapachu. Odłożyłam odczynnik.
MMMWspomnienie uderzyło nagle. Pierwsze studenckie wakacje, kuzynka, która popełniła samobójstwo, wycieczki na plażę. Zobaczyłam Natalię jak żywą. Błyszczące od oliwki plecy, muskuły na brzuchu, najmodniejsza wtedy chłopięca fryzura. Patrzyłam, jak szczupakiem rzuca się w fale, napięta tnie błękit uderzeniami gibkiego ciała. Oczy zaszły mi łzami, a ręka bezwiednie powędrowała po brzuchu, wzbudzając rozkoszny dreszcz.
MMMOtrząsnęłam się w mgnieniu oka. Nie wierząc, przeczytałam etykietę jeszcze raz. W pełni zdając sobie sprawę z irracjonalności tego, co robię, wybrałam następną.
Niesprawiedliwa krzywda. Bardzo intensywna, domieszka poczucia winy.
MMMEfekt był natychmiastowy. Może i niepotrzebnie pcham nos w jego sekrety za plecami, ale jak mógł przez tyle lat nie powiedzieć, na czym polega sekret jego nieziemskiej zdolności udawania? Jak śmiał nie powiedzieć mi, że jest jedynym aktorem na świecie, który gra prawdę absolutną? Nienawidzę tej kłamliwej gnidy!
MMMMiałam pół roku na dogłębne zapoznanie się z zawartością sejfu. Na początku nie chciałam wąchać odczynników, ale napotkawszy Upojenie. Szczęście zakochanego w czystej postaci uległam. Pierwszego dnia tylko mały niuch. Drugiego kilka minut ekstazy. Potem przyrzekłam sobie solennie: nigdy więcej. Nie zdołałam jednak zatrzasnąć uchylonych drzwiczek. Nie znałam kodu, a jeśli coś się Mojemu stanie, ten skarb przepadnie. Przyszły objawy odstawienia. Niby wiedziałam, czym to pachnie, ale w końcu zeszłam na dół. Potem skończyło mi wystarczać Upojenie. Radość z dobrze wykonanej pracy szybko zlikwidowała potrzebę chodzenia do teatru. Telefony urywały się, ale ignorowałam je. Brzydziłam się sobą, dopóki nie wzięłam trochę Wysokiej samooceny z nutą dominacji społecznej.
MMMTrzy tygodnie przed powrotem Mojego opadły mnie wątpliwości. Powiedzieć, co odkryłam, czy nie powiedzieć? Może będzie się złościł? Miał przecież swoje powody, by zachować sekret. Może posunie się nawet do rozwodu? O dziwo, nie tyle przerażała mnie wizja utraty miłości życia, ale dostępu do wachlarza najwspanialszych emocji na każde skinienie. Bez tego umrę. Już kilka godzin rozbijało mnie na malutkie, galaretowate kawałeczki.
MMMPrzeniosłam zawartość sejfu do mojego gabinetu. Chodziłam w kółko, gryząc paznokcie. Myślenie przychodziło o tyle opornie, że byłam trzeźwa. Ale w tej materii nie chciałam powodować się żadnymi obcymi pobudkami, potrzebowałam racjonalnej decyzji.
MMMW końcu sztachnęłam się Śmiertelną powagą. Potencjał do największych łajdactw i poszłam do miasta. W zaplutej budce telefonicznej na przedmieściach wybrałam pewien numer telefonu. Spotkanie w pubie poza obszarem CTTV i spora, jak na nasze możliwości, suma gotówki wyciągnięta z domowego zapasu awaryjnego załatwiły sprawę.
MMMPrzez dwadzieścia dni spazmatyczny koszmar wyrzutów sumienia przeplatał się z Sadomasochistycznym orgazmem na trzy sposoby. (Chwila, chwila, skąd…!? Zresztą, teraz to już nieważne.) O świcie dnia „zero” zwlekłam się z niezmienianej od dawna pościeli cuchnącej moimi wydzielinami i, chwiejąc się na nogach z wyczerpania, sięgnęłam na zbawczą półeczkę. Potem jakoś znalazłam telefon w kupie opakowań po pizzy i drżącymi palcami wystukałam kombinację.
- Kochanie, proszę, proszę, odbierz, potrzebuję cię, nie mogę cię stracić… - jęknęłam przez zaciśnięte zęby. Głuchy sygnał nie słuchał moich próśb. Rozłączyłam się i wybrałam 112.
- Chciałam zgłosić morderstwo. Kto…? Ja, tak, ja jestem sprawcą. Nie, jeszcze nikt nie zginął, ofiarą ma być mój mąż. Niech pan słucha, na dojazdowej do lotniska Luton będzie stał tir…
MMMZe zdziwieniem zauważyłam, że wciąż trzymam w kurczowo zaciśniętych palcach Wierne oddanie mojej jedynej z podtytułem Nie na plan. Tylko wieczory w domu. Zaklęłam i poszłam rozpylić w przedpokoju Przebaczenie.
Użyj tego, rzecze Stanisławski
1
Ostatnio zmieniony czw 14 maja 2015, 00:37 przez Carewna, łącznie zmieniany 2 razy.
And the world began when I was born
And the world is mine to win.
And the world is mine to win.