Rozdział siódmy
Po szkaradach ślad nie pozostał.
Froll jednak chwilę nasłuchiwał woląc przekonać się czy jakiś potworek nie zaczaił się w ciemnym kącie i na cudze życie nie dybie.
Póki co drzwi pozostawił otwarte, przytrzymywał wierzeje. Nie brakło mu cierpliwości. Nic się jednak nie stało, zatem w spokoju zostawił wejście. Zamknęło się bezszelestnie, ni rysy po sobie nie zostawiło. Po prostu niczym nie wyróżniająca się skalna ściana.
Dotknął.
- Niezła sztuczka – zamruczał z podziwem.
Zatarł ręce.
- Naprzód! – zawołał ochoczo. – Jak dotąd wszystko udaje się doskonale. Oby tak dalej.
Więc poszedł.
Po drodze opukiwał, co się dało. Wszystkiego był ciekaw. Zaglądał w szyby, szczeliny, omijał sztolnie. Kilkakrotnie natknął się na pozostałości po czymś, niby jakiś budowlach. Walały się porozbijane na drobny mak skorupy, o które nie pokaleczył się tylko dlatego, że buty nosił na grubiej podeszwie i uczciwie wzmocnione gwozdkami oraz blaszkami. Prędzej sam by komuś siniaki ponabijał niż by mu to zagroziło.
Ni razu nie zapalił kaganka, lampy lub pochodni. Na ścianach świeciły grzybki i kryształki, ciekła jasna woda, zbierana w dłonie tworzyła wesołą kałużę, latały jakieś robaczki błyskające albo odwłokami, albo oczyma, choć niektóre odnóża mające jak patyki migotały nimi jak świetliki w letnią noc.
Prędko i lekko zeszła mu ta droga. Nie wiadomo kiedy dotarł do kantorka. Miało się tak stać, zatem tak się stało, zgodnie z zapowiedziami. Już z daleka widziało się wzniesioną budowlę. Niezbyt ładną, choć wygodną, bo obszerną, jednak naprawdę skleconą nienadzwyczajnie.
Buda to była.
Choć na fundamencie solidnym.
Ale z kamieni niedobranych. Bez żadnego ładu, to czarnych i lśniących, to szarych i kruchych albo czerwonych od żyłek. Jednak na podwalinie wznosiły się ściany z belek, prawdziwych, drewnianych, zaś dach tworzyły fantazyjne dachówki. Jako szczyt wybujała strzelista wieżyczka. Tylko ozdoba, nie strażnica, bo pająk może by na nią wlazł, żaden uczciwej miary dwunóg by się nie zmieścił.
Taki siedział przed progiem z niezapaloną fają w gębie, mając za sobą otwarte drzwi i okienka, nieduże, ale okrągłe, z pstrokatymi okiennicami. Farb na ich ozdobienie nie pożałowano.
- Witaj! – Froll pokłonił się przed gospodarzem.
Tamten oczy wytrzeszczył, jakby mowy nie znał. Nie imponował wzrostem, choć do knypków też się nie zaliczał, budowy solidnej, choć jakoś pokręcony. Nie do przesady, ale nogi to miał co najmniej pałąkowate, zaś ramiona jak konary bagiennego drzewka, niezmiernie pokręcone. Urodą też nie grzeszył.
Lecz człowiek widywał brzydszych goblinów, bo ów fajczarz zaliczał się do tej rasy.
- Że gadasz: witaj? – zamamrotał gospodarz.
- Byle godnie się przedstawić.
- To jest godnie?
- A nie?
Goblin zruszył ramionami.
- Nie lepiej po prostu: dzień dobry? – podrzucił.
Froll się rozejrzał. Jasno, owszem, ale czy to dzień? Już raz po głowie dostał za te dobre dni.
Zdradził się ze swymi przemyśleniami.
- A w tym rzecz! – wykrzyknął gospodarz, po czym odłożył faję. – A już myślałem, że się ze mnie natrząsasz. Mów, jak ci wola.
- Słyszałem, żeś kawalarz.
- Ja? A kto ci takich głupot naopowiadał?
- Mienił się twoim krewniakiem.
- Czyli goblin. Nie wierz goblinom, dobrodzieju – zaszeptał. – Jeden w drugiego same przechery.
- A ty?
- Ja?
- Też jesteś goblinem.
- Ba! Ale ja to jednak co innego. Mnie możesz wierzyć.
Froll spoglądał nieufnie. Goblin roześmiał się.
- Wiem, co myślisz – mruknął.
- Co? – zaciekawił się człowiek.
- Żem taka sama przechera jak inni. A nieprawda! Oni w bandach biegają a jeden drugiego nahajką traktuje, by w biegu nie ustawać. Ja takich rzeczy nie czynię.
- Nahajką się brzydzisz?
- W gromadzie biegać nie lubię – wyjaśnił goblin. – Solidny bacik zawsze się przyda.
- Ach tak – mruknął Froll.
- Widzę, że ci takiego brak. Masz chęć?
- Znajdziesz jakiś na podorędziu?
- Z pewnością! – wykrzyknął gospodarz. – I nie tylko to. Widzę, że ciekawią cię takie sprawy, jak dobre wychowanie. Chwali się, maniery, to rzecz pierwsza. Każdy na samym początku na to patrzy. Dlatego nieobyczajnego złośnika od razu trzeba solidnym rzemieniem przez kark.
- Do czego pijesz?
- Do twoich powitań, oczywiście, zacny nabywco, bo zamierzasz? Nie mylę się?
- Jeśli masz coś dla mnie...
- Z pewnością. Wiem nawet co.
- Zadziwiasz mnie.
- Za mną, nabywco. Sam się przekonasz, że odgadłem twe myśli.
Zagłębili się w brzuchu budowli, przeciskali między skrzyniami postawionymi jedna na drugiej, omijali wieże talerzy i garnków, zadziwiających dlatego, że pośród wyrobów wysokiej jakości, znajdowały się naczynia otłuczone, porysowane albo zwyczajnie brudne, jakby żywcem wydobyte z jakiejś zapuszczonej, gobliniej nory.
Dumny gospodarz pociągnął gościa za sobą. Zasapał z przejęcia.
- Oto jest! – rzekł obydwiema rękami wskazując na przedziwny przedmiot.
Froll gapił się na byle jak zbitą skrzynkę z patykiem na tle czegoś, co przypominało tarczę. Kiedyś być może białą. Lecz to kiedyś strasznie dawno się zestarzało i dziś straszyło zgrzebną, zgoła dziadowską szarością.
Człowiek chrząknął.
- I co? – goblin trącił go łokciem. – Zapiera dech?
- Jakby tu rzec...
- Słów ci brak. Byłem pewien!
- A co to jest?
- Żartujesz?
Froll energicznie pokręcił głową.
- Raczej mniemam, że to ty sobie ze mnie dworujesz.
- Z ciebie nie śmiałbym. Tyś ćwik! Widać na pierwszy rzut oka – sapnął goblin i skrzywił gębę. – Wzrostu tu masz ho, ho, a przez to i krzepy. Z takim nie warto.
- Ostrzegano mnie, żeś kawalarz.
- Bolesne oskarżenie.
- Zatem czym jest to coś?
- Mierzycielem czasu.
- Czym?
- Widzisz – gospodarz podskoczył do skrzyneczki. – Popatrz, ten patyczek się kręci, powolutku, ale stale, w ten sposób cały dzień odmierza dzieląc go na mniejsze cząstki. Sprytne, prawda?
- O, tak.
- Bardzo sprytne, a wszystko dzięki śrubkom, drutom i kółeczkom oraz sprężynkom. Sprężynki są najważniejsze, bo naprężone muszą być. Ale w miarę by nie pękły, kruszynki. Umiar najważniejszy, a to coś pomaga go znaleźć, bo umiar to sprawa w czasie zawieszona. Mówię ci, bez tego cudu żyć się nie da.
- Naprawdę?
- Pewnie.
- To jaki mamy czas?
- Patyczek wskazuje, że wczesny – odpowiedział gospodarz.
- Moi się budzą – zamyślił się Froll i wspomniał bliskich. Przez chwilę ich widział, ale zaraz przestał. Przygoda wczoraj, dzisiaj, za pasem, namacalna, pociągała go bardziej. Zasłaniała wszystko inne.
Goblin chrząknął. Cmoknął.
- Może być, że się kładą – zamruczał.
- Powiedziałeś ledwie co, że wczesny?
- Ranek albo wieczór – objaśnił handlarz. – Zegar ma pewien mały feler. Drobiazg w zasadzie nie warty wspominania...
- Wspomnij! – roześmiał się przybysz.
- To w podziemiach znaczenia nie ma. Tu słońce nie świeci. Ranek, wieczór, wszystko jedno. Jego twórcy zapomnieli oznaczyć dzień i noc...
Froll się zaśmiał.
- Zaprawdę drobnostka.
- Sam się zgadzasz! – wykrzyknął sprzedawca. – Wiedziałem, że człek tak obyty, przybywający spod słońca, roztropniejszy od miejscowego tałatajstwa. Cieszę się, że doceniasz zalety tego wynalazku.
- Nie przyjmie się.
- Nie? – zmartwił się zawiedziony goblin.
- Nie – Froll pokręcił głową.
- Ranisz mnie.
- Na powierzchni niepotrzebny. Dzięki słońcu wiadomo jaka pora, a tu... Nie przyjmie się! – powtórzył zdecydowanie.
Sprzedawca sapnął.
- Banda goblinów też go nie chciała – pokręcił głową. – Dziwne, nikt nie chce.
- Byli tu?
- Cała horda. No dwa tuziny, niecałe. Paskudy i gbury. Nic, tylko nahajką ich po pyskach prać. A może życzysz sobie pożyteczny bacik? Skórę tnie aż do mięsa. Jak takiego paskudnika zaprawić, to zmyka o nogach zapominając. Cudo!
- Dzięki, obejdę się,
- Niesłusznie, to wyborny wyrób.
- Nie.
Sprzedawca spojrzał spode łba.
- Mam też oczywiście paliki i młotki – zauważył.
O czymś podobnym Froll już słyszał.
- Nie chcę.
- Nie wiesz co tracisz! – z zapałem zawołał goblin. – W palik wali się młotkiem. Pomysłowe urządzenie i bardzo proste w użyciu.
Gość się zaśmiał.
- A po co mi ono?
- Jak to? – zdumiał się gospodarz. – Każdemu się przyda. Proszę, sam zobacz.
- Nie, dzięki.
- Będziesz żałował, ostrzegam. To wyrób pierwszorzędnej jakości. Palik wygładzony, młotek z doskonale osadzonym obuchem, daje się odczuć mistrzostwo wytwórcy. Na twoim miejscu nie gardziłbym tak pochopnie.
- A w czym to mi się przysłuży?
- Można wbić w skałę, kiedy wisi się nad przepaścią – zauważył sprzedawca.
- Wolałbym nie wisieć.
- Lepiej spaść?
- W żadnym wypadku! – sprzeciwił się wędrowiec. – Wolałbym nie znaleźć się w podobnych tarapatach.
- Może będziesz musiał.
- Chyba bym oszalał – zamruczał człowiek.
- A jeśli sprawa będzie dotyczyła ratowania życia?
- Prędzej jego utraty.
- A jeśli będziesz musiał tak zmykać, że okaże się, iż to jedyna droga? Wtedy wyjdzie na to, że w paliku jeden ratunek, czyż nie?
Froll ubawił się. Cieszyła go taka rozmowa.
- Niby dlaczego? – spytał próbując zgasić śmiech. Nie była to najłatwiejsza rzecz na świecie.
- Bo taka potrzeba. Zawiśniesz, palik wbijesz w skałę, drewno podatne. Będziesz wisiał rad, że wisisz.
- Już to widzę.
- Zawsze mógłbyś spaść – podpowiedział gospodarz.
Przybysz się wstrząsnął.
- Wolałbym nie.
- Czyli bierzesz palik i młotek? – zasapał sprzedawca. – Wiedziałem od początku! – wykrzyknął. – Zawsze potrafię utrafić w gust klientów. Urodziłem się po to, by wiedzieć czego im trzeba.
- Ale mi tego nie trzeba – zaprotestował wędrowiec. – Z pewnością nie zawisnę nad żadną otchłanią.
- Strasznie marudzisz – sapnął goblin.
- Ty wymyślasz!
- Ale gdzie tam! Można sobie takie rzeczy łatwo wyobrazić.
- Inne poza spadaniem w otchłanie?
- Bez trudu! – wykrzyknął handlarz. – Na ten przykład takie latające nicpotem.
- Nicponie?
- No, takie ze skrzydełkami, robiące zamieszanie i fruwające nad głową. Ciarki przechodzą. Nicpotem.
- Nietoperz?
- Jak zwał! – goblin machnął ręką. – Taki krew wysysa i nic na niego nie działa, bo hasa na boki, tylko palik ociosany jak znalazł...
- Bo to wampir?
- Chciałbyś, by się twoją krwią opił?
- Wolałbym go zdzielić w łeb.
Goblin klasnął się po udach.
- Zapewniam, że palikiem najlepiej – zawołał uradowany. – Ale najskuteczniej nie w łeb, a w serce. Głowę zdjąć trudno, a taki palik sam szuka drogi do serca gada.
- Chyba nicpotema?
- Nietoperza! – poprawił goblin. – Tylko młotkiem przyklepać i po kłopocie.
- Czuję, że poradzę sobie bez niego.
Stwór zasapał.
- Strasznie trudno cię zadowolić. Bardzoś wybrzydny.
- Palik mi się nie przyda, ale coś na nogi, owszem. Łażę bez ustanku.
Goblin klasnął.
- Doskonale się składa.
- Masz coś na to?
- Oczywiście! Palik i młotek. Korzystaj, póki towar na półkach!
- A niby jak mi to ma pomóc?
- Młotek możesz przyłożyć na bolące miejsce, bo zimny. Palikiem natrzeć dla ciepła. Jest sto sposobów.
- Bardzo nietypowych – zauważył przybysz.
- Wolisz pospolite? Nic łatwiejszego! Na ból nogi najlepiej w łeb czymś przyrżnąć. Jak zacznie puchnąć ucho, nos albo wyrośnie guz na ciemieniu, to zaraz przestaje się dumać nad byle czym. W tym oczywiście najlepiej posłuży palik i młotek.
- Dobre na wszystko?
- A jakże! – zawołał goblin. – Sprawdza się jako prezent albo ozdoba do zawieszenia nad kominkiem.
- Strasznie się napraszasz z tym badziewiem.
- No wiesz! – oburzył się handlarz. – Bardzo niedrogo policzę – kusił.
- Zjadłbym coś...
- Mam...
- Palik i młotek? – domyślił się Froll.
- Nie! – zawołał goblin. – Ale mam taki zwyczaj, że poczęstunek po zakupach. Nie przed.
- Ale ja palików i młotków nie potrzebuję – człowiek rozłożył ręce.
- Szkoda – zafrasował się sprzedawca. – Mam na składzie góry całe...
- I leżą bezużyteczne? Po coś tyle tego wziął?
Gospodarz sapnął bardzo ciężko.
- Dostawca mało sobie policzył. Pomyślałem, okazja. Szast, prast i wszystkie komórki tym barachłem załadowane. Poruszyć się trudno. Zrób mi przysługę i nabądź choćby jeden zestaw. Życie mi uratujesz.
- Innym razem.
- Każdy tak gada – westchnął sprzedawca.
- Wziąłbym coś niedużego.
- Palik? – z nadzieją podpowiedział goblin.
- Za duży.
- Młotek mniejszy – zauważył handlarz.
- A gdzie bym go trzymał?
- A zatem to cię gnębi? Całkiem niepotrzebnie! Mam taką sakwę... No! Gdzieś tu była, zaraza! – ostrożnie uchylił drzwiczki do jednej z komórek, później do drugiej, z trzecimi mocował się, ale później znalazł to, czego szukał, choć gdy drzwi zatrzaskiwał, to towarzyszył temu taki łomot jakby chałupa się waliła. – Jest! – zawołał uradowany i zamachał postrzępioną torbą. – Tego potrzebujesz!
- Na pewno? – Froll nieufnie przyglądał się znalezisku naderwanemu tu i ówdzie.
- Zapewniam! – goblin położył rękę na sercu. – Patrz! – zawołał. Wepchnął do środka palik i młotek. Obydwa się schowały. – I co?
- Jak to zrobiłeś? – zdumiał się wędrowiec.
Palik był znaczący dłuższy od sakwy, w żadnym wypadku nie powinien zmieścić się w jej wnętrzu.
- Ha! – parsknął goblin. – Daj topór i swe manatki.
Przybysz uczynił to, zaś sprzedawca chował pospiesznie wszystko w nie za wielkiej sakwie.
- Sztuczki? – zaciekawił się człowiek.
- Magia! – prychnął handlarz. – Wejdzie tu ze trzydzieści przedmiotów – podrapał się po głowie. – A może trzysta?
- Ale potem ich z miejsca nie ruszę, bo ciężkie?
- Ha! – ponownie parsknął gospodarz. – Łap! – to mówiąc rzucił sakwę.
Froll złapał odruchowo.
- Lekka – mruknął.
Prawie nic nie ważyła. Raptem tyle, co postrzępiona skóra. Goblin odebrał mu sakwę, policzki zrobiły mu się krągłe, coś tam zamamrotał pod nosem, po czym ze środka wyciągał przedmiot po przedmiocie. Z wielkim namaszczeniem to czynił, niby prawdziwy sztukmistrz przed oczarowaną gawiedzią.
- Bierzesz? – spytał mrużąc oczy.
- Chętnie.
- Palik i młotek dołożę jako wyraz dobrej woli.
- Nie trzeba...
- Ależ z radością! – zawołał sprzedawca, po czym zatarł ręce. – To do rzeczy!
Froll sięgnął po bardzo chudą sakiewkę. Goblin prychnął kiedy zobaczył wysypującą się drobnicę.
- Za żebraka mnie masz? – oburzył się. – Sakwa warta więcej. O wiele, o wiele, o wiele!
- Zostało mi tylko tyle...
- Nie. Ale widzę zacny miecz i topór – wyciągnął ręce.
- Są mi niezbędne! – Froll odsunął broń.
- To nici z handlu.
Podobała się wędrowcowi sakwa. Przydałaby się z pewnością. Jednak mógł tylko wzruszyć ramionami.
- To idę...
- Czekaj! Może ja coś od ciebie kupię?
- Wszystko co mam mi potrzebne – zmartwił się człowiek. – No, chyba, że to... – wyciągnął naczynie z klejem.
Goblin najpierw obejrzał. Cmokał z początku, później wyprostowały mu się klapnięte uszy.
- Wszystkolep! – zawołał. – Nie do wiary! Powiadano, że zaginął na wieki wieków. Wymienisz się? Dodasz tę pustawą sakiewkę i mniej więcej rachunek równy.
Froll zamyślił się.
- Niech będzie – przystał.
Handlarz wyciągnął dłoń. Splunął w nią. Człowiek uczynił to samo. Już mieli przyklepać targ, kiedy szkaradek cofnął rękę.
- Nie mogę! – sapnął.
- Nie możesz?
- Ten klej wart więcej – goblin otarł łzę. – Niestety, przyznaję bez bicia, chciałem cię niecnie oszukać. Niestety, jestem handlarzem uczciwym. Nie mogę inaczej.
- Współczuję.
- I ja myślę, że to straszna przywara. Czasem żyć nie daje.
- To dodaj palik i młotek – odpowiedział człowiek.
- Przyjacielu! – wykrzyknął sprzedawca, po czym ponownie posmutniał. – Zawstydzasz mnie swą hojnością. I ja też tym odpłacę! – zawołał. – Masz tu jeszcze całozjadka!
- Co?
- No takie żuczki, pchełki, robaczki, co wszystko zeżrą – goblin wyciągnął bardzo mocno zamknięte naczynko. Znowu głową pomachał. – Wciąż mało. Masz jeszcze to! – wcisnął własną sakiewkę w ręce przybysza.
- Żartujesz?
- Schowaj za pazuchę. Na pewno się przyda na czarną godzinę.
- Teraz to tyś zbyt hojny.
- Wyrównasz wszystko dotrzymując mi towarzystwa w czasie uczty.
Froll sapnął. Uczta goblina. Już żołądek ciążył. Pomachał głową.
- Postaram się – mruknął.
- Ale najpierw manele do sakwy.
- Miecz wolę mieć na podorędziu.
Goblin przytaknął.
- A całozjadka trzymaj za pazuchą. W środku mógłby się potłuc o inne szpargały, po czym by coś zjadł. A i lepiej go mieć pod ręką, bo użyć łatwiej.
- Nie brak mi kieszeni.
Goblin popatrzył uważnie. Westchnął.
- Obiecaj mi coś...
- Wszystko, druhu.
- Obiecaj, że całozjadka nie wyrzucisz, bo obawiam się, że żywisz podobny zamiar.
Froll chrząknął.
- Obiecaj! – nastawał – sprzedawca.
- Dobrze, nie wyrzucę – przyrzekł wędrowiec.
- Miej go zawsze na podorędziu. Jeszcze mi za to kiedyś podziękujesz. I jedno pamiętaj. On zje wszystko, ale jak napocznie roślinkę, to nie tknie mięsa i na odwrót.
- To ważne?
- Ważne. A teraz uczta! – goblin zatarł ręce i pociągnął gościa za sobą.
Później Froll patrzył jak stwór się kręci po izbie, nakrywa stół serwetą i znikąd pojawiają się na niej przysmaki. Wstrząsnął się, bo chłód go ogarnął.
- Serwetka samonakrywka? – spytał i zębami zadzwonił.
- Nabrałem cię! – goblin klasnął w dłonie. – To sprawa ducha – wyjaśnił.
- Ducha?
- Mam takiego na służbie od kiedy nabyłem dość lichą zastawę stołową. On dostał się w nawiązce. Lubi sprzątać, cerować, gotować. To duch domowy.
Froll wzdrygnął się.
- Nie przepadasz za duchami? – zagadnął goblin. – Duch krzywdy nie zrobi. Zacne to i przylepne.
- Po prostu mi zimno – wyjaśnił wędrowiec.
- A to! – wykrzyknął handlarz. – Napij się – podał gościowi szklanicę.
W środku przelewał się trunek mocny jak skała. Człowiek wstrząsnął się do głębi, ale pocieplał.
- Przy duchu trzeba się napić – tłumaczył gospodarz – bo on, biedaczyna, mrozi. Taka to natura. Nic złego jednak na myśli nie ma. A ponadto przydaje się przy mrożonkach. Kremy takie wychodzą. No, miód!
- Zdrowie ducha! – zawołał rozochocony Froll.
Rozległo się szuranie.
- Dziękuje ci – przetłumaczył goblin. – Zyskałeś przyjaciela.
Stuknęli się szklanicami. Trunek jak miód popłynął, niby do żołądka, a jednak jakoś nie wprost, bo wcześniej trafił do serca.
Edytowałam Nat: nie dałam rady czytać w tym rozmiarze czcionek
Naród Smoka, Wyprawa do głębi
1
Ostatnio zmieniony pn 13 kwie 2015, 12:40 przez Jastek Telica, łącznie zmieniany 2 razy.