WULGARYZMY
Prolog: http://www.weryfikatorium.pl/forum/view ... hp?t=17075
====================
Około południa ciemne chmury przesłoniły niebo, a i pierwsze krople deszczu nie dały długo na siebie czekać. Wędrowiec skierował wzrok ku górze i zaklął szpetnie. Dla równowagi jednak wnet po złej wiadomości przyszła kolej także i na dobrą. Gdy przyspieszywszy kroku, wyszedł w końcu z lasu na otwarty teren, oczom jego ukazał się widok, który z miejsca poprawił mu humor.
Na pół mili przed sobą ujrzał wznoszące się w niebo wstążki dymu. Chwilę później, gdy tylko znalazł się na szczycie niewielkiego wzniesienia, zobaczył także kilkanaście chat stłoczonych jedna przy drugiej wokół niewielkiego placu i umiejscowionych nie dalej, niż o rzut kamieniem od brzegu jeziora. Osada, którą miał przed sobą, stanowiła cel jego wędrówki. Cel co prawda nie ostateczny, raczej ostatni przystanek, ale na tę chwilę widok ten cieszył go nie mniej, niż gdyby były to wieże zamku Soggheim.
Nosił krótką, kozią bródkę, włosy ciemne, wpadające miejscami w rdzawy odcień ostrzyżone miał na krótko, lecz na tyle niedbale, że na oko dało się stwierdzić, iż zajmował się tym sam i nie przykładał się zbytnio.
Gdy wszedł między chaty, przywitały go nieufne spojrzenia miejscowych. Innej reakcji spodziewać się nie mógł i dobrze o tym wiedział. Już na pierwszy rzut oka dało się stwierdzić, czym się zajmuje. Sam przewieszony przez plecy, długi miecz wystarczał, by przybysza z miejsca zidentyfikować jako człowieka, któremu rozlew krwi obcy być nie mógł. Wędrowiec nosił skórzany kaftan, w kilku miejscach dodatkowo uzupełniony o fragmenty kolczugi. Wysokie skórzane buty sięgały stalowych nakolanników, jedynego elementu płytowej zbroi, jaki najemnik miał na sobie.
Minął dwie lichutkie szopy i niemniej lichutki pomost przystani, przy którym zacumowano kilka niewielkich łodzi. Nie zaczepiany przez nikogo, dotarł do największej z chat, słusznie przypuszczając, że będzie to karczma. Deszcz wzmagał się, toteż wędrowiec nie zwlekając pochylił się i wszedł do ciemnej izby, w której przywitał go świdrujący wręcz nozdrza zapach ryb. Małe okna nie wpuszczały wiele światła, ale odsłonięte palenisko pozwalało się rozejrzeć po pomieszczeniu i co nieco zauważyć. Pierwszym, co rzucało się w oczy, był sam karczmarz. Chłopisko o głowę co najmniej wyższe od wędrowca. Łysa czaszka w połączeniu z facjatą typa spod ciemnej gwiazdy poprzecinaną kilkoma szramami, a także ramionami podobnymi do łap ogra sprawiały, że niejeden stając w tym progu, w pierwszym momencie myślał tylko o tym, jakby tu szybko wyjść, żeby nie wyglądało to zbyt podejrzanie. I myśl taka zazwyczaj gościła w głowie nowoprzybyłego do momentu, kiedy osobnik zza szynkwasu go zauważał, jego srogie oblicze przechodziło przemianę nieomal tak dramatyczną jak wilkołak przy pełni, tyle że w drugą stronę, a potem dawało się słyszeć głośne:
– A kogóż to wiatr przywiał? Witajcie, witajcie w naszych skromnych progach!
I ton tej wypowiedzi radosny i serdeczny był do tego stopnia, że każda myśl o obróceniu się na pięcie i opuszczeniu dopiero co odwiedzonego miejsce wnet znikała, by nigdy nie powrócić.
Nowoprzybyły o opuszczaniu gospody co prawda nie zdążył pomyśleć, ale widząc gospodarza, a także to, co wisiało nieco za nim, na gwoździach wbitych w szeroką deskę, szybko wyciągnął wnioski. Nieprzypadkowo raczej na ścianie gospody ujrzał dużą, okutą żelazem, okrągłą tarczę i potężny, obosieczny topór o grubym stylisku, dopasowanym ewidentnie do łap gospodarza. Karczmarz miał najwyraźniej ciekawą przeszłość i doświadczenia podobne do tych, którymi mógł się poszczycić przybysz. Na tę myśl wędrowiec uśmiechnął się lekko do siebie, po czym poświęcił kilka kolejnych sekund na rozejrzenie się po pomieszczeniu.
Przy dębowych stołach zasiadali goście, z których większość musiała być miejscowymi. Uwagę wędrowca zwróciła kobieta, jeszcze młoda, o długich, jasnych, kręconych włosach i nieco pulchnej, ale ładnej buzi. Zdawała być duszą towarzystwa. Miała na sobie wzorzystą kamizelkę, koszulę o zdobionych haftowanymi kwiatami rękawach. Kilku mężczyzn, raz po raz pociągając łyk tego, co mieli przed sobą w kubkach z uwagą jej słuchało. Wędrowiec wychwycił parę słów, które tyczyły się jakiegoś hrabiego i jakichś przeklętych rusałek, a więcej usłyszeć nie zdążył, bo kobieta zatrzymała na nim wzrok i zamilkła. Widząc to, odwrócił od niej spojrzenie i skierował się ku gospodarzowi.
– Witaj. W drodze do Soggheim jestem, szukam przewozu.
Karczmarz pokręcił głową z miną wyraźnie powątpiewającą.
– Dziś ciężko będzie o to. Może jutro. Pogoda niedobra. Musicie przenocować.
– Miejsce się znajdzie?
– Wspólna izba sypialna, niczego innego nie mam.
Wędrowiec skrzywił się na myśl o spędzaniu nocy w tutejszym towarzystwie. Niestety alternatywy żadnej nie widział. Tym bardziej nie spodziewał się, by gospodarz mu taką miał zamiar wskazać. Mimo to spytał.
– A gdzie indziej mają?
Karczmarz wyszczerzył zęby. Brakowało mu kilku na przedzie, przez co uśmiech miał dość makabryczny.
– Może i mają, ale nie w moim interesie leży takowej informacji udzielać.
– Trudno – odparł sucho gość – spytam kogoś innego.
– Ja tu jestem ten najbardziej życzliwy. Nie będą chcieli z tobą gadać. Obcy, najemnik, może rozbójnik jaki? Może mieszaniec?
– Mieszaniec? – Wędrowiec coś już tam raz czy drugi zasłyszał, ale postanowił się upewnić. – To znaczy?
– Wodników nie brakuje w okolicy. Ich potomstwa tym bardziej. Nie wiecie?
– Wiem. Ja wam na takiego wyglądam?
– Jak mówią święci mężowie: podejrzany jest każdy, kto nie udowodni swego pochodzenia.
Głupota ludzka, pomyślał wędrowiec, nie zna granic.
– I uważasz, mości karczmarzu, że mają rację?
– Takie tam pieprzenie. – Karczmarz znowu się uśmiechnął. – Z drugiej strony, ponoć mieszańca tak na oko nie odróżnisz. Między ludźmi chodzą, we łbach im mieszają. Jako i te rusałki.
– Rusałki? – spytał przybysz, a w brzuchu mu zaburczało.
– Ano. Ale my tu pitu pitu, a gość głodny. Nie zjecie czego? Nie napijecie się? Potem możemy pogadać o tym, co was interesuje. Jestem Toglof, miło powitać kolegę po fachu. – To mówiąc, wyciągnął potężne łapsko w stronę gościa. Ten uścisnął mu dłoń. Przez chwilę czuł, jakby włożył rękę w stalowe, zaciskające się obcęgi. – Zapewne na służbę do hrabiego wam tak pilno.
– Nie inaczej. Teraz czas pokoju, mało komu zbrojni potrzebni, ale Rangvern z Soggheim ponoć wprawionych w mieczu ludzi zawsze z otwartymi wita rękoma. Prawda to?
– Coś tak słyszałem – przyznał karczmarz. – Jak was zwą?
– Jestem Kaspar. Kaspar Riefden.
*
Deszcz nie ustawał.
Wychodząc z karczmy, Kaspar zdecydował się przebiec odcinek dzielący go od przystani. Błoto i woda zachlupotały pod butami, gdy zmierzał w kierunku pomostu i cumującej przy nim szerokiej tratwy z masztem. Wedle słów karczmarza nikt nie byłby obecnie skłonny wypływać na jezioro, szczególnie z zamiarem dotarcia do Soggheim. Wiązało się to bowiem z koniecznością pokonania całej szerokości jeziora z południa na północ, a było ono, jak to Toglof określił, cholernie duże. Najemnik nie dziwił się więc zbytnio, że nikt się do tego nie kwapił. Nikt, poza jednym tylko przewoźnikiem.
Na środku tratwy znajdował się całkiem solidny szałas, który ochronę przed deszczem zapewniać musiał przyzwoitą. I pewnie właśnie dlatego, zamiast przesiadywać w gospodzie, przewoźnik wraz z pomocnikiem znajdowali się na pokładzie. Tak, jak mówił karczmarz. Kaspar zatrzymał się tuż przy tratwie i zawołał:
– Szukam niejakiego Wydry! Jest tu taki?
– Zależy, kto pyta – padła odpowiedź z wnętrza szałasu.
– Potrzebny mi transport do Soggheim.
Spod zadaszenia wychynęła częściowo skryta pod kapturem twarz dwudziestoparoletniego, gładkolicego człowieka, o ciemnych, prostych włosach prawie sięgających ramion.
– Tak wam śpieszno, że w ulewę chcecie płynąć?
– Dosyć śpieszno – odrzekł Kaspar – możemy to omówić pod dachem?
Gładkolicy kiwnął głową i gestem ręki zaprosił przybysza do szałasu. Kaspar nie kazał długo na siebie czekać. Zeskoczył z pomostu, schylił się i usiadł wewnątrz. Poza zakapturzonym siedział tam jeszcze jeden osobnik. Niby też młody, lecz o aparycji budzącej nieodparte skojarzenie z kartoflem, co w połączeniu z tępawym wyrazem twarzy korzystnego wrażenia nie robiło. Powstrzymując się od cisnącego mu się na usta komentarza, Kaspar powiedział:
– Podobno tylko wy się podejmiecie, a wolałbym przed wieczorem być w Soggheim.
Gładkolicy uśmiechnął się z politowaniem.
– Podjąć się może i podejmiemy, ale na pewno nie będziecie przed wieczorem w Soggheim. Co najwyżej w tawernie na palach. Gdzieś w pół drogi, ale nocleg na pewno lepszy niż tu, w Grysvig.
– Dobre i to. A cóż to za tawerna?
– Nazywają to miejsce, bezpieczną przystanią. Leży na skrzyżowaniu wodnych szlaków, pośrodku jeziora. Ciekawe miejsce – uśmiechnął się szeroko – oj ciekawe.
Kartofel zachichotał w irytujący sposób.
– To was wyniesie trzydzieści szylingów do tawerny, drugie tyle do Soggheim, no chyba że sobie w pół drogi zdecydujecie zmienić przewoźnika. Może być?
– Może – Kaspar wiedział, że ma do wyboru albo to, albo nocleg w tutejszej karczmie i zdecydował, że im bliżej Soggheim, tym lepiej.
Usłyszał stukot kopyt na pomoście, potem ktoś zeskoczył z konia i rozległo się wołanie:
– Przewoźniku! Przewoźniku!
Gładkolicy podniósł się, nasunął kaptur na głowę i wyjrzał z szałasu. Kaspar został na miejscu, przysłuchując się z zaciekawieniem.
– Sprawa pilna i niecierpiąca zwłoki. Śpieszno nam, więc odbijaj, a dogadamy się w drodze. – Głos należał raczej do kogoś młodego, ale po jego tonie słychać było aż nazbyt wyraźnie, że jest to osoba nawykła do wydawania poleceń.
– Chwila, spokojnie – przewoźnik chciał coś powiedzieć, ale ten młody głos przerwał mu.
– Jestem Diethelm Vercenvard. Mówi ci coś to nazwisko, przewoźniku? Możesz wiele zyskać albo i wiele stracić. Decyduj, byle szybko! – to mówiąc, bez zbędnych ceregieli zeskoczył z pomostu na pokład tratwy. Następnie zawołał:
– Szybko, Narisso, zejdź tutaj.
Po chwili do szałasu weszła dziewczyna mogąca mieć lat szesnaście lub siedemnaście, opatulona podróżnym płaszczem. Nos miała lekko zadarty, a jej zielone oczy natychmiast zwróciły uwagę Kaspara, nim jednak miał się jej okazję lepiej przyjrzeć, tuż za nią pojawił się wysoki, jasnowłosy młodzieniec noszący szatę z herbem: czarnym smokiem na zielonym polu. U jego pasa wisiał miecz.
– A koń? – zapytała dziewczyna.
– Nic nam po nim – odpowiedział Diethelm – siodło tylko zabiorę.
Po czym wzrok jego padł na Kaspara. Twarz mu stężała, a oczy zwęziły się w grymasie mającym zapewne na celu zastraszenie nieznajomego. Nic z tego jednak nie wyszło.
– A to kto?
– Pasażer – odpowiedział spokojnie przewoźnik – do Soggheim płyniemy.
Młody oparł dłoń na rękojeści miecza i rozkazującym tonem powiedział:
– Będzie musiał czekać na następną okazję. Tą łodzią nikt więcej prócz nas nie popłynie.
– Miejsca starczy – wtrącił przewoźnik – nie po drodze wam? Dokąd się chcecie dostać… panie?
– Po drodze czy nie, to bez znaczenia. My również do Soggheim
Kaspar milczał, zastanawiając się, jak wybrnąć z sytuacji, ale kojarzył nazwisko i wiedział, kim chłopak jest lub przynajmniej za kogo się podaje. A gdy jeszcze okazało się, że zmierzają w tym samym kierunku, uznał, iż czas najwyższy się odezwać.
– Wybaczcie, ale skoro i mnie i wam, szlachetni państwo, śpieszno w to samo miejsce, a na tratwie spokojnie się zmieścimy, to chciałbym w tej sytuacji zaoferować swe towarzystwo, a także, w razie potrzeby, ochronę. Byłoby chyba na miejscu służyć swym mieczem jak mniemam dziedzicowi pana, u którego na służbę chciałbym wstąpić. – Skłonił się lekko, oczekując odpowiedzi.
Diethelm zerknął na swą towarzyszkę, ta z kolei skierowała swój wzrok na Kaspara, po czym stwierdziła:
– Szczerość wyczytuję w jego spojrzeniu.
– Dobrze więc, za pozwoleniem tej oto damy możesz zostać.
Kaspar zobaczył, jak stojący za plecami parki przewoźnik wywrócił oczami i wyszedł na deszcz. Młody ruszył za nim, wołając:
– Nie ma czasu do stracenia! Odbijaj!
O siodle najwyraźniej zapomniał, a może i nie do końca…
Kaspar usłyszał jakieś hałasy, wołania dobiegające od strony wioski. Zobaczył, że przewoźnik i jego towarzysz szybko odwiązują liny utrzymujące tratwę przy pomoście i chwytają za drągi po czym, odpychając się nimi od dna, kierują tratwę na jezioro. W wiosce zjawili się konni, co najmniej kilkunastu, deszcz nie pozwalał jednak dokładniej się im przyjrzeć. Chwilę później kilku z nich gnało już w stronę oddalającej się od przystani tratwy, ale było za późno. Zatrzymali się na pomoście, ktoś podniósł kuszę do strzału, ale dowódca dał znak by zaniechać. Brzeg oddalał się coraz bardziej i Kaspar dostrzegł wyraz ulgi na twarzach dziewczyny i młodzieńca. Coś mu tu nie grało. Jeśli ten młody był tym, za kogo się podawał, to kto i dlaczego ścigał go na ziemiach położonych tak blisko siedziby jego rodu? Odpowiedź nasuwała się tylko jedna, ale pytać nie wypadało. Najprawdopodobniej w ogóle nie wypadało się odzywać. Najchętniej wyszedłby teraz z szałasu i zagadał do przewoźnika, ale nie uśmiechało mu się wystawać na deszczu, pozostawało więc czekać, aż ktoś z wysoko urodzonych towarzyszy podróży zdecyduje się przerwać niezręczną ciszę.
Zrobiła to nazwana Narissą dziewczyna.
– Jesteś z tej okolicy?
Kaspar podniósł wzrok, odczekał krótką chwilę, nim odpowiedział.
– Nie. Przyniosło mnie tutaj z daleka. Nigdy wcześniej nie byłem w tych stronach.
– Co cię tu sprowadza?
– Za chlebem idę. Słyszałem, że baron Vercenvard zbiera wprawnych w robieniu mieczem. A tym się właśnie zajmuję.
Do szałasu wszedł przewoźnik, usiadł w samym wejściu i zsunął z głowy kaptur. Dziewczyna spojrzała na niego.
– Jak długo zajmie podróż? – spytał Diethelm, tym samym tonem co poprzednio.
– Przed wieczorem zatrzymamy się w tawernie na palach, jutro koło południa będziemy na miejscu…
– Nigdzie się nie zatrzymamy – przerwał mu młody – prześpimy się tu, dowieziesz nas na miejsce o świcie. Nie pożałujesz.
– Tu nie o pieniądze chodzi – odrzekł przewoźnik, zachowując pełen spokój – nocą tu pływać niebezpiecznie, dużo zdradliwych płycizn, a i różne paskudztwa budzą się i na żer wychodzą. Takie, jakich wolelibyście nigdy nie spotkać, panie. Jak do tej pory każdego, kogo wziąłem na pokład, dowiozłem gdzie miałem dowieść, ale ręczę za to tylko wtedy, gdy mi się pozwala działać zgodnie z tym, co mi dyktuje doświadczenie i znajomość tych wód.
Diethelm zmarszczył brwi. Ewidentnie mu się śpieszyło, ale głupi widać nie był, bo słowa przewoźnika dały mu do myślenia.
– Jak ci na imię? – spytała przewoźnika Narissa.
Kaspar widział, że od jakiegoś czasu przyglądała mu się, a wyraz jej twarzy zdradzał niepokój.
– Imię moje Yrre, a nazywają mnie okoliczni Wydrą – Kaspar dostrzegł, że ich spojrzenia spotkały się i przewoźnik zamrugał nerwowo, po czym spuścił wzrok.
– Powiedz mi więc, Yrre, bezpieczne jest to miejsce, w którym mamy nocować? I jeśli ktoś… ktoś podąża naszym śladem… czy nie tam będzie nas szukał?
– Możliwe – odpowiedział przewoźnik – ale mam tam przyjaciół. Znam tych, co tym miejscem rządzą. Każdy, kto zechce zagrozić komuś, kogo zobowiązałem się przewieźć, może się tam wpakować w poważne kłopoty. No i któż taki śmiałby podnieść rękę na... dziedzica pana Soggheim i jego towarzyszkę?
Dziewczyna uśmiechnęła się lekko.
– Mój ojciec.
Kaspar przysłuchiwał się, nie zabierając głosu. Usłyszawszy ostatnie słowa dziewczyny, przymknął na chwilę oczy i potrząsnął głową z niedowierzaniem. W co ja się pakuję, pomyślał. Trzeba było nocować w tej nieszczęsnej wspólnej izbie. Ciekawiło go, kimże jest wspomniany ojciec, a także tego niebezpiecznego ojca córka, ale i tym razem powstrzymał się od pytań. Spodziewał się, że krewki młodzian może to uznać za obrazę, czy coś w tym rodzaju i gotów jeszcze go tu, na pokładzie próbować usiec. Siedział więc cicho, chłonąc z zainteresowaniem wszystko, co dane mu było usłyszeć.
Póki co, taki mu się zarysował obraz sytuacji: młodzieniaszek postanowił samemu decydować o tym, kogo sobie wybrać na żonę, wchodząc tym samym w kompetencje tak swoich, jak i dziewczyny rodziców. Wnioski z tego wysnuwały się nie nazbyt korzystne, a podróżowanie w takim towarzystwie mogło nieść ze sobą przykre konsekwencje, szczególnie dla kogoś, kto już zdążył się zobowiązać służyć młodym kochankom swym mieczem. Niech się jeszcze okaże, myślał Kaspar, że chłopaczek już w ogóle jest wydziedziczony, a ojczulek nie chce mieć z nim do czynienia i wtedy każdy rozlew krwi w jego obronie nie będzie już postrzegany jako pomocna dłoń wyciągnięta w kierunku rodu Vercenvardów. Jakby nie było, trzeba uważać i postępować z rozwagą.
Deszcz zelżał na tyle, że Kaspar zdecydował się w końcu rozprostować kości i wyszedł na zewnątrz. Zobaczył, że kartoflowaty, którego imienia nie zdążył jeszcze poznać, siedzi sobie z tyłu tratwy, wiosłując zamaszyście. Nad szałasem łopotał na wietrze niewielki żagiel i tratwa, pchana siłą wiatru i wioseł, przemieszczała się powoli w kierunku północnym. Yrre stanął koło najemnika i podniósł z pokładu długi drewniany drąg, rozejrzał się, po czym zanurzył go w wodzie, badając głębokość. Kaspar tymczasem miał okazję rozejrzeć się po okolicy. Jezioro było bardzo duże. Lesisty brzeg po lewej, widoczny co prawda w miarę dobrze, oddalony był jednak na tyle, że gdyby ktoś się na tym brzegu znajdował, z tratwy nie udałoby się go dojrzeć. Kiedy Kaspar spojrzał na prawo, próbując wypatrzeć brzeg przeciwległy, musiał wytężać wzrok przez dłuższą chwilę, nim dostrzegł cokolwiek.
– Ładny kawałeczek do tamtego brzegu – stwierdził.
– Tak, kawałeczek, ale to, co tam widzisz, to tylko trzy wyspy, nie brzeg – powiedział Yrre, wpatrując się w wodę – do którego jest jeszcze trochę dalej. Pewien stary żeglarz kiedyś mi mówił, że chwilami czuje się tu jak na morzu.
– Nie dziwię się – odrzekł Kaspar – przemknęło mi to przez myśl.
– Mnie nie. Nigdy nie widziałem morza.
Kaspar pokiwał głową. Domyślał się, że przewoźnik musi być tutejszy. Tu się urodził, tu żyje i tutaj także umrze. Jego świat nie sięgał pewnie o wiele dalej niż wody tego jeziora.
– A ten, tam? Kto to? – spytał najemnik, wskazując lekkim ruchem głowy na kartofla.
– Noel. Znany w Grysvig jako miejscowy głupek – Yrre wciąż wpatrywał się w wodę – nadzwyczaj przydatny, szczególnie zważywszy na taką, a nie inną reputację.
– Czego tak wypatrujesz?
Przewoźnik uśmiechnął się, obejrzał przez ramię w stronę najemnika i powiedział:
– Znajomej.
– Co takiego? Gdzie? Tutaj? Nie wyglądało na to, byś wypatrywał łodzi, a…
– Nie szukałem łodzi, szukałem śladów wskazujących na obecność mojej znajomej. Póki co, nie znalazłem.
Kaspar przypomniał sobie nagle, co karczmarz z Grysvig mówił o wodnikach i rusałkach. A że nie miał w tej chwili do czynienia z osobami, których pytać nie wypadało, postanowił zasięgnąć języka.
– W karczmie słyszałem to i owo o mieszkańcach jeziora. Zapewne jako jego, hmm, stały bywalec, jesteś w stanie co nieco na ten temat powiedzieć. Zgadza się?
– Zgadza się – Yrre pokiwał głową twierdząco, ale zaraz dodał – ludzie opowiadają bzdury.
Kaspar nie dał się jednak zbić z tropu.
– A kim w takim razie jest twoja… znajoma?
Yrre nic nie powiedział, zamiast tego wyciągnął rękę. Kaspar spojrzał we wskazanym kierunku. Jakieś sto metrów na wschód od nich, sporych rozmiarów kształt wynurzał się z wody, płynąc z początku równolegle do tratwy. Gdy tylko ją wyminął, zaczął zataczać łuk, przecinając w końcu jej kurs jakieś trzydzieści metrów przed nimi. Stworzenie miało długą na cztery metry szyję zakończoną gadzim pyskiem, masywne, obłe cielsko, którego jak Kaspar się domyślał widzieli teraz tylko sam czubek, a chwilami ukazywały się również wielkie płetwy. Stwór był szybki. Musiał być wystarczająco potężny, by posłać tratwę na dno bez większego wysiłku. I właśnie zataczał koło, mijając ich teraz po lewej. Kaspar pomyślał, że z kuszą lub łukiem pod ręką czułby się teraz znacznie pewniej. Stwór zaryczał przeciągle, lecz w głosie jego nie było słychać wściekłości ani groźby.
– Witaj! – zawołał w odpowiedzi Yrre – też się cieszę, że cię widzę!
Diethelm i Narissa, słysząc podejrzane dźwięki i wołanie przewoźnika, wyszli z szałasu po czym, widząc przepływającą obok bestię, cofnęli się o krok. Młodzieniec chwycił za miecz, dziewczyna schowała się za nim.
– Cóż to za potworność! – zawołał Diethelm – przewoźniku, masz tu jakąś broń?
– Tylko to – Yrre wskazał na harpun oparty o szałas – ale nie będzie potrzebna.
– Skąd… skąd ta pewność? – warknął niemal Diethelm.
– Nie jest agresywna wobec ludzi, za pokarm jej służą drobniejsze stworzenia. Nie zaatakuje nikogo, co najwyżej będzie się bronić. Tym lepiej, że nie mamy jej czym zaatakować. Przewoziłem kiedyś pewnego łucznika…
Stwór zaryczał raz jeszcze, po czym skrył się w wodę, płynąc w kierunku przeciwnym do tratwy.
– Noel! Północny wschód! – zawołał Yrre, jednocześnie zmieniając pozycję żagla za pomocą długiego sznura. – O czym to ja… O, właśnie, przewoziłem łucznika, ale na swoje i moje szczęście, okazał się być dość kiepskim łucznikiem.
Dziewczyna wpatrywała się w miejsce, w którym gad zniknął pod powierzchnią wody.
– Dużo ich tutaj jest? – zapytała.
– Spotykam tylko tę jedną – odpowiedział Yrre – wytępiono je. Starzy w wiosce opowiadali, że dawnymi czasy było ich więcej.
Tratwa płynęła powoli w stronę widocznych po wschodniej stronie ciągnących się jedna za drugą wysp i wysepek. Część z nich porastał las, a niektóre jedynie trawa i zarośla. Pomiędzy wyspami musiały się znajdować płycizny, gdyż w kilku miejscach trzciny i szuwary porastały przesmyki między nimi. Tratwa zbliżyła się do tego swoistego archipelagu, poruszając się równolegle doń, prosto ku północy.
Deszcz przestał już padać, choć niebo wciąż było zachmurzone. Kilka kaczek krzyżówek przemknęło im nad głowami. Kaspar, oparty o szałas, ostrzył miecz. Przez chwilę uwagę jego przykuł perkoz z dwójką młodych na grzbiecie, płynący ku jednej z wysp. Odprowadził go wzrokiem, po czym na powrót skupił się na próbie zliczenia, ile to już dni minęło, odkąd po raz ostatni musiał użyć broni i doszedł do wniosku, że stracił rachubę. W dodatku nie przykładał ostatnio większej wagi do ćwiczeń, więc mógł wyjść z wprawy, a to było nieco niepokojące. Zerknął na współpasażerów. Dziewczyna zasnęła, a milczący Diethelm siedział przy niej, w końcu zniecierpliwił się jednak i głośno zapytał:
– Przewoźniku, długo to jeszcze potrwa?
– Nim słońce zajdzie – odrzekł Yrre – będziemy na przystani.
*
Wielkie drzewo, wznoszące się ponad budynkiem karczmy po środku jeziora, widać było z daleka. Yrre nie musiał nawet informować swoich pasażerów, gdzie znajduje się cel ich podróży. Słup dymu unoszący się z komina zrobił to za niego.
Podłużna wysepka nie przekraczała dwudziestu pięciu metrów długości. Na jej północnym krańcu rósł potężny dąb. Pozostałą jej część porastały krzaki i trawa. Przy samej zaś wodzie otaczały ją szuwary. Niżej położone gałęzie wiekowego drzewa obcięto, a wokół jego pnia zbudowano piętrowy, drewniany budynek. Dąb zdawał się więc wyrastać wprost z dachu tawerny. Wśród jego wyżej położonych konarów rozmieszczono pomosty i stanowiska obserwacyjne, ponad nimi zaś znajdowało się coś na kształt niewielkiej chatki, sprytnie wkomponowanej w koronę drzewa. Przez ten okres roku, w którym gałęzie pokrywały liście, niewprawne oko miałoby trudności, by ją dostrzec z kierunku innego niż południowy. Z tej bowiem strony była osłonięta najsłabiej.
Wokół głównego budynku zbudowano na grubych palach drewniany taras, wydłużony w kierunku zachodnim, gdzie obniżał się, przechodząc w długi na blisko dwadzieścia metrów pomost. Cumowały przy nim zatrzymujące się tu łodzie. U podnóża drzewa, od strony z której nadpływała właśnie tratwa zwanego Wydrą przewoźnika, widać też było oddzielnie stojącą chatę. Prezentowała się ona dość żałośnie i zdawała się być znacznie starsza od całej reszty zabudowań.
Kaspar, któremu się już bardzo nudziło, szwendał się bez celu po pokładzie i dopiero gdy ujrzał w oddali kształty zabudowań, zatrzymał się, przyglądając się w zaciekawieniu.
– Karczma „Pod Wielkim Dębem” – powiedział przewoźnik. – Wszyscy się tu zatrzymują, niezależnie czy płyną ze wschodu na zachód, czy z południa na północ albo i odwrotnie. Interes się kręci. Zapasy regularnie dostarczają kupcy z Enk i Soggheim. Miejmy nadzieję, że będą wolne miejsca, bo niejednemu się już zdarzyło, że po przybyciu tutaj musiał nocować na swej łodzi. Ralf Reiland na brak klientów mało kiedy narzeka.
– A na wysepce nie można się przespać? A tamta chata to co? – zapytał Kaspar.
Nim jednak uzyskał odpowiedź, jego oczom ukazało się coś, czego nie mógł tak po prostu zignorować. W wodzie, wśród szuwarów otaczających południowy kraniec wyspy zauważył masywną postać łysego humanoida. Stał on sobie jak gdyby nigdy nic po pas w wodzie, z wędką z długiego kija w dłoni.
– A to co za jeden? – spytał Kaspar.
Widział co prawda, że to ogr, zetknął się z nimi wcześniej. Bardziej zastanawiało go, co on tam robi. Poza łowieniem ryb rzecz jasna.
– D’vregg. Wykidajło – powiedział zajęty kierowaniem tratwą Yrre. – Mieszka w tej chacie, a sama jego obecność raczej zniechęca do nocowania w jej pobliżu. Niby usposobiony pokojowo, ale miewa czasami dziwne wahania nastrojów. Wystarczy że Ralf da mu umówiony znak, a ten zaraz leci spuścić łomot wskazanemu klientowi.
– Pewnie niezłe jest wtedy widowisko.
– Zazwyczaj sam jego widok wystarczy, by zażegnać wszelkie awantury, jednak czasami dochodzi do rękoczynów. Widziałem kiedyś, jak wbił jednemu zabijace szczękę w czaszkę tak, że mu zęby uchem wyszły. Bardzo rzadko ktokolwiek się tu awanturuje.
Tratwa mijała właśnie ogra. Rzucił w jej kierunku krótkie, obojętne spojrzenie i na powrót wbił wzrok w wodę.
– I nic dziwnego – stwierdził Kaspar. – Skąd się tu wziął?
– Reiland uratował mu skórę. Zimą, parę lat temu, D’vregg zawędrował do Soggheim, a tam go zapędzili w ślepą uliczkę i chcieli ubić. Akurat się napatoczył Reiland, który coś załatwiał na mieście, a był z nim znajomy, tamtejszy mistrz powietrza. I ten tak podkręcił szalejącą tego dnia zawieruchę, że wszystkim ścigającym rannego ogra odechciało się tak pościgu jak i dalszego przebywania pod gołym niebem. No i tak piąty rok już D’vregg sobie tu pomieszkuje i rusza się stąd tylko wtedy, gdy Reiland gdzieś jedzie załatwiać swoje interesy, ale to się często nie zdarza.
Diethelm i Narissa wstali. Widząc, że już za kilka minut będą mogli zejść w końcu z pokładu tratwy, nie mogli najwyraźniej dłużej usiedzieć. Słońce tymczasem chyliło się ku zachodowi, a w oknach budynku karczmy migotały już płomienie pochodni. Ogr zarzucił wędkę na ramię i skierował się ku widocznej u stóp wielkiego dębu rozklekotanej chacie. Dziewczyna odprowadzała go spojrzeniem, z którego Kaspar wyczytał obawę, ale i podziw. Najwyraźniej nigdy wcześniej nie widziała ogra.
Yrre prowadził tratwę prosto w kierunku długiego pomostu biegnącego ku zachodowi. Z tego miejsca dało się już dostrzec, że nie był to jedyny taki pomost. Drugi, o połowę krótszy biegł ku północy i również przy nim cumowało kilka łodzi. Gdy podpłynęli zaledwie na kilka metrów, wraz z Noelem, z pomocą długich kijów ustawili tratwę równolegle do przystani, po czym zarzucili sznury na drewniane słupy, przybijając do pomostu pomiędzy dwiema większymi żaglowymi łodziami. W końcu mogli poczuć pod nogami pewny grunt. Diethelm podsadził dziewczynę na pomost, po czym sam do niej dołączył. Spojrzał w kierunku karczmy, od strony której zbliżał się jakiś młodzieniec z zapaloną pochodnią w ręku. Człowiek ów, widząc ubiór tak Diethelma jak i jego towarzyszki, wywnioskował niemal natychmiast, z kim ma do czynienia. Skłonił się więc nisko, po czym powiedział:
– Witam jaśnie państwa uniżenie. Pozwolicie, że poprowadzę.
– Prowadź – odparł Diethelm.
Kaspar grzebał w sakiewce, odliczając umówioną sumę dla przewoźnika, ale Yrre dał mu znak, żeby przestał.
– Później się rozliczymy. Zajrzę do karczmy, chociaż spać będziemy tutaj, idź już, dołączę niebawem.
W odpowiedzi najemnik skinął tylko głową na znak, że się zgadza, po czym wszedł na pomost i ruszył w ślad za młodymi. Nawet nie wspomnieli o zapłacie, pomyślał, a przewoźnik o nic nie pyta, no bo w końcu nie wypada. Ciekawe, czy zobaczy jakiekolwiek wynagrodzenie, czy może jaśnie pan uzna, że był to jego zasrany obowiązek i płacić mu nie ma potrzeby. Młody szlachcic nie zrobił na nim najlepszego wrażenia i teraz jeszcze bardziej go gryzła świadomość tego, kim jest i jak się wypada wobec niego zachowywać, gdy się chce wstępować na służbę jego ojca.
Zapomniał o swoich problemach tak szybko, jak tylko przestąpił próg karczmy. Od samych drzwi uderzył w niego zapach przyprawionego, pieczonego mięsa, jakiejś zupy, ziół, dymu z paleniska. Wszystko to, wypełniając jego nozdrza, poprawiło mu nastrój. Przestał myśleć o czymkolwiek, co miało nastąpić później.
Izba była przestronna, oświetlona pochodniami i świecami. Przez sam jej środek przechodził pień potężnego drzewa. Na ławach, za stołami siedzieli podróżni wszelkiej maści. Byli tu rybacy, kupcy wyróżniający się bogatszym ubiorem, z których jeden nie zdjął nawet olbrzymiego kapelusza, mając widać jakiś powód, by tak niewygodne nakrycie głowy wciąż na niej trzymać podczas posiłku. Z kąta rozbrzmiewał, zagłuszany w dużej mierze przez ogólny gwar i harmider, dźwięk lutni. Spojrzawszy w tamtym kierunku, Kaspar zobaczył siedzącego na stole mężczyznę o długich, jasnych włosach, ubranego w pasiasty kaftan mieniący się tu i ówdzie brokatem. Mężczyzna ten pobrzękiwał sobie od niechcenia, rozglądając się wokół, bezskutecznie poszukując kogokolwiek, kto byłby jego osobą i muzyką zainteresowany. Naprzeciwko drzwi, za szynkwasem, w miejscu dobrze oświetlonym karczmarz gawędził z wydekoltowaną czarnulką, opierającą się o drewniany blat tak, by jeszcze bardziej podkreślić to, co jej chciało wyskoczyć spod rozchełstanej koszuli. Gospodarz miał pięćdziesiątkę na karku, był krępy, szeroki w barach, łysy na czubku głowy, a resztkę włosów, jakie mu jeszcze pozostały, wiązał w długą, tłustą kitę. Miał potężne bokobrody i mocno owłosione ręce. Za jego plecami wisiał na łańcuchach mosiężny gong.
Diethelm i Narissa już zmierzali w kierunku oberżysty, który widząc, kto ku niemu idzie, dał znak czarnulce, by poszła zawracać głowę komu innemu i skierował swą uwagę ku nowym gościom. Kaspar uznał, że w tej sytuacji poczeka z omawianiem kwestii noclegu i rozejrzy się na razie za miejscem do siedzenia. Wypatrzył wkrótce wolne miejsce, niewielki stół tuż przy oknie, przeznaczony dla nie więcej niż dwóch osób i czym prędzej się przy nim usadowił. Następnie zdjął z pleców miecz i oparł go o ścianę. Czas najwyższy coś zjeść, pomyślał. Czas najwyższy się napić.
Jak spod ziemi wyrosła tuż przy nim dziewczyna. Mogła mieć lat siedemnaście lub osiemnaście, grzywka opadała jej na czoło, piegi pokrywały nos i policzki.
– Zmęczeniście panie, pewno głodni po podróży, gulasz dziś mamy taki, że tylko palce lizać.
– Spróbuję – powiedział najemnik, uśmiechając się mimowolnie – i coś do picia. Takiego, żebym poczuł.
Dygnęła, obróciła się na pięcie, poszła, a raczej pobiegła w stronę drzwi przy szynkwasie. Kaspar szukał wzrokiem czarnulki, którą dostrzegł wchodząc. Zmarszczył brwi, widząc ją na kolanach u czarnobrodego osiłka, obłapianą bezceremonialnie, ale roześmianą i przynajmniej z pozoru zadowoloną. Osobnik, którego zainteresowanie na sobie skupiła miał wygoloną po bokach czaszkę, a jego usta musiały kiedyś zaznać bliskiego spotkania z czyimś ostrzem. Kaspar zaczął się zastanawiać, ile to już dni minęło, odkąd ostatnio był z kobietą, i doszedł do wniosku, że stracił rachubę. A bez ćwiczeń, mógł wyjść z wprawy…
Mniej więcej w tym samym momencie, w którym stanęła przed nim miska pełna smakowicie wyglądającego i jeszcze lepiej pachnącego gulaszu, a obok niej kufel pełen ciemnego piwa, próg przestąpił Yrre. Przywitał się ze stojącym nieopodal wejścia blondynem o groźnym wyrazie twarzy, po czym rozglądając się za wolnym miejscem zatrzymał wzrok na Kasparze. Ten ruchem głowy wskazał mu pustą ławę. Przewoźnik usiadł naprzeciw niego, uśmiechając się do piegowatej dziewczyny, której Kaspar właśnie włożył w dłoń kilka szylingów.
– Co to za jeden? – spytał przewoźnika, wskazując mężczyznę przy drzwiach.
– Jorn. Wykidajło od spraw lżejszych, tych, co to nie wymagają uruchamiania D’vregga. Gdzie młoda para? – spytał Yrre.
Kaspar wskazał ruchem głowy w kierunku oberżysty, ale młodych już tam nie było. Widać załatwili sprawę pokoju i udali się do niego. Pewnie tam też zjedzą, co się będzie szlachta z chamstwem zadawać.
– Zapłacą za przewóz? – spytał przewoźnika, wracając do swych wcześniejszych wątpliwości.
– Jak będą chcieli, to zapłacą. A nie będą chcieli, to nie zapłacą. Ten kurs i tak bym zrobił, a co dalej, to się zobaczy. Plany bez zmian?
Kaspar kiwnął tylko, bo usta miał pełne gulaszu, który smakował tak samo dobrze jak pachniał i wyglądał.
– Z nami płyniesz, czy chcesz szukać czegoś innego?
Kaspar zjadł co miał w ustach i w krótkiej przerwie między kęsami odparł:
– Z wami. Po co mam szukać?
– Coś czuję, że młodzi poszukają. Na mojej tratwie niewygodnie tej pannie.
– Mnie tam dobrze, ale ja nawykły do niewygody.
– Rozejrzałeś się już? Jak się podoba nasza bezpieczna przystań?
Kaspar znowu pokiwał głową nim miał możliwość odpowiedzieć.
– Tu bym chętnie dłużej zabawił.
Yrre uśmiechnął się. Najwyraźniej spodziewał się tej odpowiedzi. Ale, spytał sam siebie Kaspar, jaka inna miałaby być? Dobre jedzenie, napitek, ciepło, dla oka też widoków miłych nie brakuje, czego chcieć więcej? W tym momencie rzuciła mu się w oczy ruda z burzą bujnych loków, schodząca po schodkach z pięterka. Twarz miała podłużną, oczy zmrużone, usta…
– Panny z Soggheim – Yrre wciął się w kontemplowanie kobiecych wdzięków, nim Kaspar zdążył pomyśleć o czymś więcej. – Chyba ostatnio zmiana warty była, bo tej jeszcze nie widziałem.
– Zmiana warty?
– Zmieniają załogę co jakiś czas. Panienki z Ralfem długo nie wytrzymują, on sam z kolei lubi zapewniać gościom pewne zróżnicowanie. Dogadał się z Vanettą Noekel, właścicielką przybytku zwanego „Czarnym Tulipanem”…
– Aha. Czyli że mają tu…
– Tak, przedstawicielstwo burdelu z Soggheim. Nie inaczej.
Kaspar pociągnął spory łyk, a Yrre kiwnął piegowatej dziewczynie by podeszła i powiedział:
– Dla mnie to samo i jeszcze raz na wynos. Wies,z o co chodzi, Viona – po czym, zwracając się do Kaspara, wyjaśnił: – Noel woli siedzieć na łodzi, nie lubi w towarzystwie bywać. Jutro bym najchętniej o świcie się zbierał, ale poczekam, aż się wyjaśni, kogo ostatecznie zabieram. Mnie tam nieśpieszno, choć tym młodym, podejrzewam, że może być.
W drzwiach stanęli nowi goście. Yrre miał ich za plecami, ale widząc, że Kaspar zwrócił na nich uwagę, obejrzał się przez ramię. Było ich dwóch, jeden młody, najwyraźniej szlachcic, bo ubiorem skojarzył się z miejsca z Diethelmem, włosy nosił równo przycięte naokoło głowy, twarz miał przyprószoną tylko leciutkim zarostem. Przystojnym raczej trudno go było nazwać, ot okaz przeciętności urody męskiej. Typ którego się ani nie zauważa, ani nie zapamiętuje. Strój miał co prawda podróżny, ale szata z herbem na nim nie mogła ujść uwagi. Yrre i Kaspar herbu tego, dzika czarnego na błękitnym polu, nie znali. Miecz miał zawieszony u pasa, co wraz z herbem wskazywało jednoznacznie na przynależność do rycerskiego stanu. U jego boku stał wysoki, szczupły mężczyzna w skórzanym kaftanie i opończy. Twarz miał pociągłą, rysy ostre, nos garbaty, pojedyncze ciemne kosmyki włosów opadały mu na czoło i oczy.
Młodzieniec rozejrzał się po izbie, jakby kogoś szukał. Na chwilę zatrzymał spojrzenie na Kasparze, a że ten akurat patrzył na niego, wzrok ich się spotkał i młody przybysz od razu zwrócił oczy w innym kierunku. Nowi goście ruszyli w stronę karczmarza, który znowu z kimś gawędził, tym razem jednak rozmówcą jego był na oko czterdziestoletni mężczyzna, o sięgających ramion, ciemnych włosach i starannie przystrzyżonej brodzie i wąsach. Pewno jakiś kupiec, pomyślał Kaspar.
Yrre spojrzał na postawiony przed nim gulasz, ale coś najwyraźniej nie dawało mu spokoju, bo nie zabierał się za jedzenie. Kaspar nie zauważył tego. Właśnie zaczął się zastanawiać, czy nie okaże się aby czasem, że ostatecznie skończy nocując na tratwie, gdy mu kolejni goście sprzed nosa zwiną ostatnie wolne miejsca. Przewoźnik ponownie przerwał mu rozmyślania:
– Będziesz tu siedział? Wyjrzę na chwilę na zewnątrz, zobaczę, z kim przypłynęli.
– Idź – zgodził się Kaspar, zastanawiając się gdzie też się podziała ruda, którą wcześniej zauważył. Nim Yrre wrócił, zdążył dokończyć gulasz i zamówić jeszcze jedno piwo. Dobre jest, pomyślał, co mi tam, do rana daleko.
Po chwili zjawił się przewoźnik i usiadł naprzeciwko.
– I co? – spytał Kaspar, choć tak naprawdę niezbyt go interesowała odpowiedź..
– Znam tego, co ich tu przywiózł. Przypłynęli z Grysvig.
– Podobno nikt miał nie…
– Otóż to. I ten człowiek by nie wypłynął, gdyby nie to, że mu grozili. – Yrre ściszył głos, rozglądając się, by sprawdzić, czy nie ma w pobliżu tych, o których właśnie mówi.
– Widać im się śpieszyło – stwierdził Kaspar.
– Dzisiaj wszystkim się coś śpieszy. Przypadek? – Yrre miał swoje podejrzenia i był zdecydowany drążyć temat. Kaspar miał jednak co innego na uwadze.
– Może… Muszę załatwić sprawę noclegu.
– Dobrze więc, do jutra w takim razie. Chyba też zjem na łodzi. – Wstał, podniósł miskę swoją i tą przeznaczoną dla Noela po czym zawołał do dziewczyny – przyniosę za chwilę!
I wyszedł.
Kaspar pociągnął długi łyk i trzymając kufel w dłoni, skierował się w stronę karczmarza, który wciąż rozmawiał z tym samym człowiekiem.
– Wybaczcie, że przerywam…
Karczmarz skrzywił się ze zniecierpliwieniem, ale jego rozmówca uśmiechnął się spod wąsa i powiedział:
– Wybaczamy.
– Znajdzie się jeszcze nocleg?
– Znajdą się pieniądze to i nocleg się znajdzie – odrzekł Ralf Reiland. – Został ostatni pokój.
Więc jednak ciepłe łóżko i dach nad głową. Prawdziwy. Kaspar pociągnął solidny łyk z trzymanego w ręku kufla.
– Mości gospodarzu… wasze zdrowie.
Po czym opłaciwszy nocleg i jeszcze jedno piwo, skierował się na powrót do stołu, gdzie zostawił swoje rzeczy. Zebrał je i miał się już kierować we wskazanym przez karczmarza kierunku, gdy wzrok jego zatrzymał się na rudej pannie z Soggheim, teraz tulącej się przy słupie podtrzymującym strop do tego samego typa, który wcześniej miętosił czarnulę. Tego już było za wiele. Zatrzymał się, pociągnął łyka i odstawił kufel na róg najbliższego stołu. Potem pogładził się po brodzie i zawołał:
– Hej, pięknisiu! Nie chcesz pokazać tej dziewce jakiś twardy?
Typ spojrzał spode łba, kilku innych też się obejrzało w stronę Kaspara. Między nimi również Reiland.
– Ha! Właśnie zamiezałem! – zaseplenił.
– Tam mamy stół, usiądź naprzeciwko mnie i zmierzmy się na rękę, a zwycięzcy ona przypadnie.
Kaspar zauważył, że nowoprzybyły, młody szlachcic i jego towarzysz również mu się przyglądają. Zaczepiony posłał mu wściekłe spojrzenie, potem obejrzał się w stronę, gdzie siedzieli jego towarzysze. Śmiali się, zachęcając go do przyjęcia wyzwania. Nie chcąc więc stać się pośmiewiskiem, odpowiedział:
– Nie scekaj tak głośno bo załaz zaskowycys.
To mówiąc, podszedł do stołu pod oknem i zajął miejsce. Uwaga wszystkich skupiła się teraz na Kasparze, który odetchnął głęboko, nagle dochodząc do wniosku, że już dawno się tak dobrze nie czuł, po czym zdecydowanym krokiem podszedł do stołu i zajął miejsce naprzeciwko.
– Na rękę możecie – powiedział głośno Reiland – ale kto spróbuje jakieś burdy wszczynać, tego stąd wyniosą nogami do przodu. Pamiętajcie, kurwa, o tym.
Jego rozmówca podszedł powoli do stołu i powiedział:
– Na mój znak.
Kaspar i najemnik położyli ręce na stole. Unieśli i spletli dłonie.
– Już!
Zagrały naprężone mięśnie, żyły wystąpiły na czole jednego i drugiego. Kaspar zmrużył oczy, a jego przeciwnik wybałuszył swoje. Żaden ani drgnął. Piękniś wyszczerzył zęby. To samo bliskie spotkanie z twardą stalą, które mu poharatało usta, nadkruszyło także parę z nich. Szlag by to, pomyślał Kaspar, przeciwnik był silniejszy, niż przypuszczał. Gdy zaś już zdał sobie sprawę z tego faktu, uznał, że nie ma co się forsować i skupił się na utrzymaniu pionu. Chwilę to już trwało, gdy tymczasem ruda panna stanęła u boku samozwańczego sędziego. Przypatrywała się teraz walce, jaką o nią toczono, z niemałą satysfakcją rysującą się na twarzy. Kaspar, mimo że skupiony na walce, ręce swojej i przeciwnika, nie mógł sobie odpuścić spojrzenia w jej stronę i o mało nie przypłacił tego klęską, bo Piękniś w tym właśnie momencie gwałtownie zaatakował, zdobywając niewielką przewagę. Nie było czasu do stracenia, każda sekunda przybliżała porażkę i Kaspar doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Zagryzł wargi, wytężył wszystkie pozostałe siły, spojrzał w oczy przeciwnika. Na jego twarzy ujrzał już tryumfalny uśmiech. Trudno, pomyślał, nie da rady tak, to spróbujemy inaczej. Rzucił ni stąd ni zowąd zaskoczone spojrzenie gdzieś ponad ramieniem siedzącego naprzeciwko, rozluźnił dłoń na ułamek sekundy. Tamten spojrzał w bok, stracił koncentrację i równowagę, rozluźniając uchwyt. Kaspar błyskawicznie przesunął dłoń, poprawił uchwyt, wykorzystał chwilę nieuwagi, naparł ze wszystkich sił i zacisnął dłoń na palcach przeciwnika, próbując zgnieść je w sposób, który uniemożliwiłby mu utrzymanie prawidłowego uchwytu. Efekt był zgodny z zamierzonym. Piękniś jęknął, a jego ręką z głuchym łoskotem uderzyła w stół.
– Niech cię slag! – zawołał pokonany – pseklęty osust!
– Ejże – odezwał się samozwańczy arbiter – przed rozpoczęciem pojedynku nie ustalono żadnych zasad, które by tutaj zostały złamane. Tedy jesteście szanowny panie pokonani, a nagroda należy się zwycięzcy.
Ruda bezceremonialnie wepchnęła się na kolana Kaspara, który potrząsał właśnie ręką, próbując odzyskać w niej czucie.
– Bez urazy mości Pięknisiu – powiedział z uśmiechem – ale dziś po prostu musiałem wygrać.
Tamten niespodziewanie uśmiechnął się szeroko.
– Tłafiła kosa na kamień. Z kimś, kto mnie na łękę pokonał, z psyjemnością się napiję, jakem Cuinn Scheve, tak właśnie będzie.
– Nie inaczej – odparł Kaspar, po czym dodał: – niech będzie, że na mój koszt.
*
Gdy energicznie i zapamiętale dawał upust tłumionej od wielu dni żądzy, dodatkowo teraz podsycanej widokiem krągłości, które miał przed sobą, i urywanymi jękami rudej, soggheimskiej dziewoi, wzrok jego padł nagle na miecz oparty o ścianę. Na krótką chwilę w jego umyśle rozbłysła myśl natrętna i niepokojąca. Jakieś niewyraźne przeczucie, sprawiające, że nagle ustał w swych wysiłkach, próbując sobie uświadomić, czym ono w istocie było.
Spojrzał raz jeszcze na miecz. Na jedno przyszła pora, pomyślał, na drugie też wkrótce przyjdzie...
– Co się stało? – spytała ruda, dysząc ciężko.
…ale teraz jest teraz, pomyślał, a jutro niech się dzieje co chce.
– Nic. Już nic.
I w jednej chwili wszelkie myśli go opuściły.
*
Ralf Reiland przyglądał się to szachownicy, to znowu siedzącemu naprzeciwko mężczyźnie, który uśmiechał się znacząco spod wąsa, aż w końcu przerwał dłuższą chwilę milczenia tymi oto słowami:
– Szach i mat, przykro mi.
– Tylko mi tu, kurwa, znowu nie współczuj, bo tego sobie nie życzę.
Promienie wschodzącego słońca przebijały się przez okiennice i szpary między deskami. Na zewnątrz uparty dzięcioł tłukł w pień wielkiego drzewa, dodatkowo irytując karczmarza.
– Jeszcze wygrasz. Nie dziś, to jutro, nie jutro, to za tydzień, nie za tydzień, to za miesiąc, nie za miesiąc, to…
– Stigerred, ty mnie nie wkurwiaj. – Reiland sięgnął po w połowie pełny kufel – Lepiej mi powiedz co tam w wielkim świecie słychać. Co tam w Gildii? Co ciekawego na dworze? Czy nasz baron Rangvern już do łask królewskich wrócił? Dalej mu się marzy poszerzanie swych ziem kosztem sąsiadów?
– Gildia jak to Gildia, ma swoje sprawy, które nikogo poza nią obchodzić nie powinny. Tak długo jak ciebie i twoich interesów nie dotyczą, nie będę ci nimi zawracał głowy. Co zaś się tyczy Rangverna Vercenvarda, to zdaje się, że póki co mu katowski topór nie grozi. Moment dobrał idealnie. Wkrótce po tym, jak król wydał edykt o krwi mieszanej, za czym oczywiście stała Święta Rada, Vercenvard nagle ogłosił się gorliwym wyznawcą, odbył pielgrzymkę do stołecznej świątyni, gdzie, rzecz jasna, złożył stosowną ofiarę, po czym poprzysiągł wytępić wszelkie plugastwo, jakie się zalęgło w całym Wielkim Jeziorze.
– Cwany skurwysyn – skwitował Ralf.
– No i teraz to Adrewaldowi z Enk grunt się zaczyna palić pod nogami. Do tej pory uparcie się trzymał stanowiska mówiącego, że nie ma sensu zabobonom i ciemnego ludu bredniom dawać wiary czy tym bardziej usiłować je zwalczać. A teraz, zdaniem niektórych, wygląda on trochę na heretycką szumowinę, kto wie, może nawet utajonego mieszańca, co to knuje, jak tu prawowitych władców tronu pozbawić. Wiesz, jak niewiele teraz trzeba, żeby fortunę zaprzepaścić. Hrabia z Enk zrobił już więcej niż dosyć kroków w kierunku utraty własnej.
– A Vercenvard zaciera rączki – Reiland uśmiechnął się krzywo – tylko czeka, aż Enk mu w nie wpadnie. Mnie to nie wyjdzie na dobre. Tak przynajmniej mam wybór, co z południa, co z północy lepiej brać, a jak Verecenvard obejmie w posiadanie całą okolicę i po swojemu zacznie ceny ustawiać, skończy się kombinowanie, na którym, póki co, jestem znacznie do przodu. No chyba, że go król powstrzyma, ale na to nie liczę.
– I słusznie. Bo król się takimi śmiesznymi drobiazgami jak jakaś tam gospodarka już dawno nie przejmuje. Jemu w głowie tylko tępienie plugawej krwi demonicznej. Mózg mu wyprali… tylko mam nadzieję, że to między nami zostanie. Bo nie chciałbym się pewnego dnia obudzić w kajdanach. – Tu Stigerred uśmiechnął się gorzko. – Jak ostatnio jeden mój kolega, któremu też się zdawało, że tylko ludziom zaufanym przedstawia swój punkt widzenia.
– Wypijmy za jego zdrowie – zaproponował z głupia frant Reiland.
– Lepiej za spokój jego duszy.
– Może być i tak.
Wypili więc, po czym karczmarz uznał, że czas zmienić temat i przejść do spraw nieco mu w tej chwili bliższych.
– Ten młody szlachcic, ten, co się podaje za syna Vercenvarda, ciekawe, co tu robi.
– Zdaje się, że wraca do Soggheim.
– Tyle to ja wiem, bardziej mnie jednak interesuje, z kim wraca i skąd.
Na to odpowiedzi żaden z nich nie znał.
Siedzieli w izbie zarezerwowanej dla Stigerreda, domku na drzewie na samym końcu pomostów pobudowanych wśród konarów wielkiego dębu. W jedynym miejscu, w którym Stigerred czuł się na tyle pewnie, że skłonny był mówić to, co myślał. Tutaj nie plątali się nigdy inni goście, a nawet ludzie Reilanda tak wysoko nie włazili, mając po temu wyraźny zakaz obowiązujący każdorazowo, gdy tylko Stigerred przyjechał i aż do czasu, gdy wyjechał. A bywał tu często.
– Jakieś nowe dziewczynki Van przysłała – zmienił temat karczmarz – trzeba będzie przeprowadzić kontrolę jakości.
– Widziałem – odrzekł obojętnie Stigerred, który na dźwięk tego imienia jakby stracił humor.
Wiedział, że Reiland, zaraz po tym jak jego żonę znaleziono utopioną w okolicy chatki D’vregga, zastrzegł sobie w umowie z Vanettą punkt dotyczący tego, że przebywające pod jego dachem panienki w zamian za wyżywienie zobowiązane były obsługiwać także i jego samego. Raz na każdy pobyt, no chyba że akurat nie naszła go chętka, a bywało tak coraz częściej, bo zdrowie już mu nie służyło. Sam Stigerred nie był skłonny z tego rodzaju usług korzystać. Kwestii nieszczęsnej żony natomiast nie poruszali. Swego czasu zaczęła nieco za często bywać w Soggheim. Ralf zaczął podejrzewać, że go zdradza, a wkrótce potem przytrafił jej się ten tragiczny wypadek.
– Pora coś zjeść. Nie samym piwem człowiek żyje – stwierdził Reiland, gdy skończyli pić – chodźmy na dół.
Stigerred zgodził się bez słowa.
W głównej izbie zastali bratanka karczmarza, który wydawał polecenia pomocnikom. Ponieważ Reiland, mimo podejmowanych swego czasu starań, nie miał dzieci, wziął chłopaka do siebie, uczynił swym spadkobiercą i szkolił na swego następcę. Geert liczył sobie aktualnie wiosen dwadzieścia i trzy, starał się jak mógł, by wuj był z niego zadowolony. Wiedział bardzo dobrze, że w przeciwnym razie również i jemu mógłby się przytrafić jakiś nieszczęśliwy wypadek.
– Dzień dobry, mistrzu Stigerred – powiedział na widok gościa.
– Witaj, Geert. Najwyższy czas zasiąść do śniadania.
W izbie przebywało także kilkoro spośród gości. Diethelm i Narissa, kończący właśnie posiłek, oraz pewien kupiec siedzący na uboczu, w kącie izby. Gdy Ralf zdecydował się wyjść przed budynek, by rozejrzeć się po przystani, trafił w drzwiach na towarzysza młodego szlachcica z dzikiem w herbie. Stał ze skrzyżowanymi na piersi rękoma, przyglądając się zacumowanym łodziom.
Przez noc zupełnie się wypogodziło, zapowiadał się ładny dzień.
Reiland wydał polecenia swoim pomocnikom, po czym udał się do pobliskiego wychodka, bo go właśnie solidnie przycisnęło. Gdy się oddalił, z karczmy wyszedł na pomost Kaspar. Rozejrzał się i skierował swe kroki ku tratwie, po której pokładzie kręcili się Yrre i Noel. Nie czuł się najlepiej. Pamiętał ile wypił sam, ale przy Cuinnie stracił rachubę. Wiedział, że trzymał się na tyle, by dać jeszcze radę rudej panience, ale co było potem już nie pamiętał i teraz głowa dawała mu się we znaki.
– Gotów do drogi? – spytał Yrre – widziałeś resztę towarzystwa?
– Widziałem – odrzekł, jednocześnie kiwając głową na potwierdzenie, że jest gotowy, choć wcale się tak nie czuł – wpieprzają jajecznicę i już nie mają oporów, żeby siedzieć w izbie z innymi. O, chyba właśnie idą.
Rzeczywiście, Diethelm i Narissa wyszli z budynku, kierując się w stronę pomostu. Niemal w tej samej chwili, widziany zeszłego wieczora młody szlachcic wyszedł zza rogu i szybkim krokiem ruszył ku wejściu, gdzie zaraz wpadł na Diethelma, potrącając go ramieniem.
– Uważaj jak łazisz – warknął wczorajszy towarzysz podróży Kaspara, tonem wskazującym na to, że ma ochotę tamtemu zrobić krzywdę.
– Nie szczekaj mi tu nad uchem – padła ewidentnie prowokująca odpowiedź, po czym młody szlachcic postąpił parę kroków w stronę karczmy, koło wejścia do której stał wciąż jego towarzysz. Kaspar wziął głęboki wdech, po czym rzucił:
– Popatrz tylko.
Yrre spojrzał.
Diethelm wyszedł krok do przodu, a Narissie powiedział:
– Idź na tratwę, zajmę się tym – po czym dodał, zwracając się do szlachcica – wiesz do kogo mówisz?
– Nie wiem – odparł tamten – i niewiele mnie to obchodzi. Zejdź mi z oczu.
– Waż słowa, chamie jeden. Nikt nie będzie się w ten sposób do mnie zwracał!
Tamten splunął mu pod nogi i skwitował to krótko:
– Spieprzaj.
Tego już było za wiele. Diethelm wyciągnął miecz, z trudem panując nad wściekłym wyrazem twarzy i drżeniem rąk.
– Stawaj, stawaj i broń się, bo zabiję jak psa.
Yrre wgramolił się na pomost, trzymając w ręku dwumetrowy drąg. Stanął obok Kaspara i czekał na dalszy rozwój wypadków.
Widząc, że nie ma wyboru, nieznajomy szlachcic również dobył miecza i przyjął pozycję szermierczą. Obydwaj stali na drewnianym tarasie, parę kroków od wejścia do karczmy. Widząc, co się dzieje, jeden z ludzi Reilanda pobiegł szukać gospodarza.
Diethelm natarł z furią, tnąc raz i drugi. Tamten sparował oba ciosy, odskoczył, zmierzył przeciwnika spojrzeniem i czekał. Vercenvard ponowił atak, próbując tym razem przebić przeciwnika na wylot, lecz ten zdołał, z trudem bo z trudem, odbić ostrze jego miecza i zejść mu z drogi. Potem sam spróbował dosięgnąć go szerokim, sygnalizowanym cięciem, które Diethelm również odparł bez większego trudu ponownie przechodząc do ataku. W tym właśnie momencie towarzysz nieznajomego chwycił opartą o ścianę sztachetę i z rozmachem rzucił ją pod nogi młodego Vercenvarda. Trafiony nią w kostkę Diethelm, straciwszy równowagę, potknął się, upuścił miecz i padł jak długi pod ścianę karczmy.
Narissa krzyknęła przeraźliwie.
Młody szlachcic uśmiechnął się wrednie, lecz w tym samym momencie dostrzegł biegnącego pomostem Kaspara. Widząc to, spróbował dokończyć walkę szybkim ciosem. Za późno. Najemnik zdążył zablokować wymierzone w leżącego uderzenie, jednocześnie wytrącając z ręki młodzieńca miecz, który wylądował kilka metrów dalej.
– Takiś mocny, gdy twój sługa obok stoi, co? – warknął Kaspar, zastępując młodemu drogę do Diethelma. – Ze mną się czasem nie chcesz spróbować?
Tamten cofnął się, niepewnie mierząc wzrokiem nowego przeciwnika. Tymczasem jego towarzysz podniósł wytrącony przed chwilą z ręki szlachcica miecz i postąpił krok do przodu.
– Wystarczy! – krzyknął Kaspar.
Diethelm, który już się pozbierał i również podniósł miecz, był innego zdania. Zdecydowanie natarł na towarzysza młodego szlachcica próbując rozpłatać mu czaszkę. Tamten usunął mu się z drogi, pozwolił by impet przeniósł go do przodu, okręcił się wokół własnej osi i ciął go przez plecy, rozkładając go na deskach. Diethelm zawył. Narissa ruszyła w jego kierunku, Yrre pobiegł za nią.
W co ty się pakujesz, zadał sobie retoryczne pytanie Kaspar, nacierając na sługę szlachcica, w co ty się, kurwa pakujesz?
Klingi zetknęły się z brzękiem. Nim Kaspar zdążył odzyskać równowagę po niezbyt fortunnie zadanym ciosie, tamten już był obok, wyprowadzając błyskawiczne cięcie. Tylko z największym trudem najemnikowi udało się je zbić. Obrócił się szybko, próbując przewidzieć, gdzie skieruje się teraz przeciwnik. Ten jednak, miast atakować, sięgnął za pazuchę dobywając dwóch krótkich stalowych ostrzy. Cisnął nimi błyskawicznym, trudnym do uchwycenia ruchem.
Kaspar odruchowo zasłonił twarz lewą dłonią. Jedno z ostrzy trafiło go w ramię, w miejscu osłoniętym fragmentem kolczugi, i nie uczyniło mu żadnej krzywdy, drugie wbiło się w dłoń, którą się zasłaniał przebijając ją na wylot. Poczuł ostry ból, zobaczył cieknącą po ręce krew. Nie wydał żadnego dźwięku, choć na język cisnęły się wszystkie znane mu przekleństwa. Przeciwnik zakręcił młynka mieczem, doskoczył, ciął, niemal wytrącając broń z dłoni Kaspara, potem nagle kopnął go z rozmachu w kolano, posyłając na deski. I to by było na tyle, pomyślał Kaspar, gdy do jego uszu dobiegł nagle dźwięk gongu.
Przeciwnik, zaskoczony najwyraźniej tym, co usłyszał, najpierw rozejrzał się, chcąc sprawdzić, skąd dźwięk ten pochodzi, ale już w chwilę później zdecydował, że czas skończyć, co zaczął. Nim jednak zdążył ów zamiar wprowadzić w życie, na jego twarzy zawitała zaskoczona mina. Kaspar usłyszał groźny, gardłowy ryk i odgłos ciężkich kroków na deskach tarasu. Nie tracąc czasu młody szlachcic i jego towarzysz pobiegli w stronę północnego pomostu, do pierwszej lepszej łodzi tam zacumowanej. Kaspar podniósł się, obejrzał za siebie. Zobaczył biegnącego w jego kierunku wściekle ryczącego ogra. Yrre był już obok i zbierał z desek rannego Diethelma, ciągnąc go ku zachodniej przystani. Pomogła mu Narissa, podczas gdy Kaspar podniósł swój miecz i ruszył za nimi z nadzieją, że ogr nie ich wybierze sobie za cel.
Nadzieja ta nie okazała się płonna.
Gdy dopadli do tratwy, Noel już odcumowywał. Widzieli, jak ogr zbiega na północny pomost, ale tamci już odbijali małą, rybacką łodzią, której właściciel właśnie wypadł z krzykiem z karczmy, chcąc ich gonić. Widok ogra na pomoście skutecznie ostudził jego zapał.
Zjawił się w końcu także i Reiland, by w razie potrzeby odpowiednio ukierunkować D’vregga, lecz na to już było za późno. Wszystkie ewentualne cele znajdowały się już poza zasięgiem ogra.
– Co się tutaj stało? – zapytał Ralf człowieka, który wszczął alarm.
– Dwaj młodzi rycerze się starli ze sobą, dalej nie widziałem, bo szukałem pana. Ale wiem, że jednego z nich musieli stąd wynosić.
– Vercenvarda – rzucił jakby od niechcenia Stigerred, który zjawił się nagle nie wiadomo skąd – ten, co go rannego zabrali towarzysze, to młody Vercenvard.
– Ten co z panną podróżował? – spytał Reiland. – Ale żyw?
Tylko tego mu brakowało, myślał karczmarz, żeby na jego własnym pomoście, przed jego własną karczmą, ktoś usiekł syna barona. Zaraz się tu zjadą, jego ludzi zaczną wypytywać, niech no się jeszcze w tym jego winy dopatrzą. Pięknie, kurwa.
Sługa nie wiedział, czy zniesiono Vercenvarda jeszcze żywego, czy już martwego, nie wiedział też za bardzo, o co poszło i Reiland mógł tylko snuć domysły.
– Tamci dwaj od początku mi się nie podobali – stwierdził – nie zdziwiłbym się, gdyby to nie był przypadek, że próbowali go usiec.
– Ani ja – zgodził się Stigerred – ale zdaje się, że na chwilę obecną nie mamy się tym co przejmować.
Narreweid
1
Ostatnio zmieniony sob 25 kwie 2015, 20:34 przez Vercenvard, łącznie zmieniany 1 raz.
Siedzący na ławeczce dziadunio spojrzał w kierunku łowców, mrużąc oczy i jednocześnie, uniósłszy dłoń w niemal czarnoksięskim geście, zaczął dłubać w nosie.
http://narreweid.blogspot.com/
http://narreweid.blogspot.com/