[2 wulgaryzmy się pewnie znajdą]
Panie i Panowie, przedstawiam do ocenienia tekst, który być może jest początkiem powieści - taki niedokończony pierwszy rozdział. Wspominałem w powitaniu, że mam specyficzny styl i nie jestem pewien czy przypadnie on do gustu Szanownej Publiczności. W pierwszej kolejności proszę więc o ocenę właśnie owego stylu. Ostatnie zdanie tekstu jest bardzo robocze, chciałem jakoś zamknąć całość i ot taka anegdotka mi się przypomniała. Raczej na pewno je zmienię. A więc już bez zbędnych ceregieli:
****************
Jan syn Jana w czarnym sześcianie garnituru pocił się nieznośnie i, przestępując z nogi na nogę, co rusz rzucał okiem na wypłowiały cyferblat przedwiecznego zegara, który omdlewającymi ramionami wystukiwał czas do przyjazdu pociągu.
Na betonowej wyspie peronu, lepkie słońce paliło nieznośnie w kark pośród pól pylnych, kwietnych i nieustannym buczeniem niezliczonych rzesz owadów brzmiących. Jedyny skrawek cienia, oferowany przez przerdzewiały blaszany daszek, był aktualnie zajęty przez Miejscowego Lumpa, który w rozchełstanej koszuli i obszarpanych portkach rozłożył się pańsko na wypłowiałej ławeczce i chrapał donośnie. Chrapanie, bas karczemny, plotło się z chórem jednostajnie rzępolących pasikoników i innego robactwa, a gwiżdżący gdzieś wysoko skowronek prowadził tą oszołomioną orkiestrę w co raz głębszy trans rozpaczy i zachwytu nad rozpalonym niedzielnym południem. W taki dzień jak ten, w gąszczu traw nawet najbardziej drapieżni legli zmorzeni upałem i jedynie niewzruszone plemiona robaków dawały znać światu, do kogo będzie należeć to i następne królestwo. „Umysł ścisły winien znaleźć w tym chaosie jakiś system, jakiś nurt odwołujący się do podprogowego porządku, który tak samo kieruje robactwem, peronem i słońcem” stwierdził w myślach Jan syn Jana.
Umysł więc szukał. Epicentrum betonowej wyspy otaczał kosmos łąk i pól. Tam, wśród wszędobylskiego zielska z którego Słońce zdzierało ostatnie kolory, igrały zastępy przyszłych wierzchołków stworzenia. Kosmos przecinały dwie drogi – żelazna i Polna – tworząc wyraźny system współrzędnych, dzięki któremu umysł ścisły mógłby nadać porządek i rolę każdemu robakowi, trawie i krzewince. Gdyby jednak umysł ścisły miast wyznaczać odległe współrzędne robactwa, zwrócił swe fakultety na samą oś, dostrzegłby, że droga Polna prowadzi na południe do Wólki Niższej a na północ do Wiklinowa. Obie wioski zajadle przeciwne były jakiemukolwiek postępowi, więc poza nimi współrzędne obróciłby się w niebyt i zachwiana zostałaby równowaga kosmosu. Co gorsza, ścisłego umysłu okiem dostrzec można było, że niemal dokładne epicentrum osi stanowi aktualnie pępek Miejscowego Lumpa, który w swej transcendencji taniego wina stał się ucieleśnioną metaforą bytu. „Metafizyki umysł ścisły winien nie akceptować, więc porzuć człeku metafizykę i skup się na przetrwaniu tu i teraz.” pomyślał Jan syn Jana.
Trwał więc Jan syn Jana i tonął powoli w tej kakofonii, z okiem to na cyferblacie, to na drgającym horyzoncie, gdzie tor żelazny znikał. Trwał, zanurzony w pylnym oddechu pól kwietnych, z karkiem spalonym słońcem i w czarnym sześcianie się pocąc.
Przemyśliwał Jan syn Jana, co mógł w tej sytuacji zrobić. Poza otwartym atakiem na Lumpa lub męczenniczym trwaniem w bezruchu pozostawała opcja trzecia, czyli wrócić do piekła poczekalni. Tam jednak złośliwy Karzeł z Wiklinowa grał rolę Belzebuba-ekspedienta, wypełniając swój czas dwiema czynnościami – a to rechotając nad stroną dowcipów z Wzorca Ludu, a to wpatrując się złowrogo w kogokolwiek kto ośmielił się zakłócić czynność pierwszą. Stojąc przed dylematem powolnej śmierci w strugach rozpalonej słonecznej melasy albo utraty zmysłów spowodowanej nieustającym zajadliwym rechotem, Jan syn Jana wybrał opcję drugą. „Kontynuując myśl uprzednią, umysł ścisły winien być ćwiczony w tyglu… pieprzyć tygiel, mam dość, byle się małpa pokraczna zamknęła na chwilę i odpocząć dała.” Z tą zupełnie nieścisłą myślą, Jan syn Jana dźwigną podróżną walizę i ruszył w stronę kruszejącego w słońcu ceglanego budynku stacji.
Wypaczone drzwi skrzypnęły w zawiasach i z mazi południowego słońca Jan syn Jana wkroczył w stęchły piwniczny zaduch poczekalni. Budynek był starszy podobno niż sama kolej. Tłumaczyć to mogło skamieniałe zacieki ptasiego łajna zdobiące przysadziste kolumny. Spoczywały na nich poczerniałe belki sklepienia, uginające się gdzieniegdzie w próchniczej groźbie. Z toni poddaszowego półmroku dobiegały obce niebu skrzeki i trele, jakby sam budynek był odrębnym ekosystemem, gdzie ewolucja bardziej niż zwykle błądziła po omacku. Papa smołowa która kryła dach dyszała słodkim syropowym smrodem, sączącym się w dół wraz z podmuchami przeciągu wlatującego przez niewidoczne szpary. Brudne szyby przetrawiwszy blask z zewnątrz, wydzielały na posadzkę niemrawe światłocienie. Wśród pagórków papierosowych petów, pożółkłych fragmentów gazet i opakowań po landrynkach, samotny karaluch wędrował bohatersko ku sobie tylko znanemu celowi.
W otoczeniu tej fantasmagorii światła, śmiecia i świergotu, za barykadą kontuaru i krat zasiadał Karzeł z Wiklinowa, ekspedient, dróżnik i Belzebub stacji kolejowej. Błysk w jego zazwyczaj otumanionym spojrzeniu i konfiguracja magazynu, który trzymał rozpostarty w ręku sugerowały, że zajmowała go właśnie dama z rozkładówki Wzorca Ludu. Liczba niezdarnie wydartych stron zdobiących ściany kanciapy w której Karzeł przesiadywał, jasno wskazywała, że koneserem tego typu rozrywki był już od zamierzchłych czasów. Jan syn Jana postanowił chwilowo nie przerywać transu estety, i taszcząc oburącz walizę udał się w kierunku osławionej ławy dworcowej, głównego narzędzia mąk i tortur jakim szczyciło się ten krąg piekieł. Świadom, że próba siedzenia na obiekcie może skończyć się licznymi obrażeniami, Jan syn Jana umieścił na ławie swą walizę. Zwyczaju odpoczywania bagażu nie pochwalał. W tym przypadku jednak dawała jakieś rozgrzeszenie warstwa brudu na podłodze i absolutna niemożność wykonania przez mebel podstawowej funkcji, do jakiej był przeznaczony. A waliza sama w sobie nie byle jaka przecież. Mimo iż herb Uniwersytetu tłoczony w skórze wypłowiał, nie ma go co szargać byle podłogami. Jedna z niewielu rzeczy przypominających o poprzednim życiu.
Jan syn Jana westchnął głęboko. Zamknąć na chwilę oczy i w ledwo mniej dusznej przestrzeni pomyśleć, co czeka na końcu tego toru. Stolica rozlana wokół osi Monolitu nie pozwala uciec tym, którzy choć raz posmakowali kurzu jej ulic i oddychali smogiem fabrycznych poranków. Z dymu i mgieł wychodzą zjawy gazeciarzy Wzorca, wykrzykujący zaspanymi falsetami wczorajsze grzechy i sensacje. Za nimi mleczarze i dostawcy w turkoczących wozach, końskie muskuły grają na cymbałach wystających żeber, bydlęta zawsze zdają się niedożywione w białym świetle poranka. Kondukt zamykają dorożki wiozące na niezasłużony odpoczynek nocny ładunek utracjuszy. Za chwilę rozlegną się gwizdy i syreny manufaktur. Nocna zmiana kroczy powoli, krok za krokiem bliżej łóżka, bliżej odrobiny samotności, bliżej względnej ciszy domu. Dzienna zmiana kroczy powoli, krok za krokiem bliżej fabryk, bliżej części całości, bliżej otuchy owoców pracy. Dwie przekupy wydzierające się nad rozsypanym koszem warzyw – przypadek, złośliwość, performance? Co ulica nowa miniatura, impresja rozmazana dymem i przyprószona drobinami sadzy. A oko jednak ciągle ucieka ku kamiennej bryle Monolitu, który jak pijawka wysysa sens spoglądania na cokolwiek innego. Pęcznieje obrzmiały od korzeni ku sklepieniu miasta – majestat, groza, ekstaza pnąca się ku górze, wyżej niż wzrok sięga. Całość na siłę wtłoczona w niedopasowaną ramę okna omnibusu. Krótka wizyta w poranku Stolicy dokonana w drodze na Uniwersytet, przesuwające się obrazy między obskurnym pokojem stancji, a zimnymi aulami akademii. A tam już sterta papierów znajoma i kontur Niewątpliwego Profesora rysowany przez jarzącą lampę, mamroczący, pochylony…
Trzask otwieranych drzwi, podmuch pieca z zewnątrz rozprasza widma i omamy. Trzy sylwetki na tle rozwartych wrót, plamy na słońcu południowego nieba. Wchodzą do środka, drzwi zamykają się. Ten pierwszy od niechcenia rozdeptuje pod butem karalucha wędrownika.
A więc zasadnicze, co Jan syn Jana zauważył i zapamiętał o inspektorze Wyżniku to ciężkie wojskowe trepy, znoszone acz nienagannie wypastowane. Wędrując wzrokiem w górę napotkał przydziałowy garnitur, czerń przyprószona kurzem drogi, żadnych znaków szczególnych, kamuflaż biurowego harcownika. W ręku torba podróżna, skórzana bestia pręży obrzmiały brzuch. Ręka na uchwycie, jak na obroży złego psa, trzyma zwierza krótko. Ale jest w tym wszystkim złośliwa nonszalancja sprężynowego noża, no zapytaj tylko co tu mam, chętnie pokażę. Twarz mężczyzny zlana potem, opuchnięta, blada nad zapiętym na ostatni guzik kołnierzykiem. Uśmiech, jak garnitur, również przydziałowy, niewygodny, lecz konieczny, oczom jednak braku już sił, czy chęci by szaradę kontynuować. Włos pod warstwą pomady, starannie zaczesany do tyłu, zamyka otwarty przez buty nawias postaci.
Po prawej stronie garnitur ten sam, ale już napędzany innym mechanizmem. Tam była ściśle napięta sprężyna, tu raczej powolny postęp lodowca. Chłopisko stoi jak głaz narzutowy, nieruchomy, lecz noszący znak przedwiecznej siły. Włochate łapska wystają z przykrótkiej marynarki, zaściskają się na potężnych walizach. Krótki kark wciśnięty między potężne bary, doń przygwożdżona głowa, oczy pod niskimi łukami brwiowymi jak kawałki krzemienia. Skroń omszała włosem płowym, suchym i splątanym. Kropla potu spływa po nosie, zawisła na czubku, skapnęła na posadzkę. Nic w tej skale nie wydrąży.
Po lewej zaś kobieta – mała, porcelanowa i sztuczna jak baletnica na pozytywce. Biała, nieskażona pyłem suknia w koronkach, tiulach i szyfonach, bucik czerwony spod rąbka wystaje, bucik postukuje w miejscu, bucik zdaje się rozdrażniony. Białe rękawiczki, torebka w dłoniach przyciśnięta blisko, znać temu co ją otacza niechętna. Tuż nad torebką sznur korali czerwonych, tuż pod nią szarfa niebieska wąską talię obejmującą. Kapelusz żurnalowy, aureola szykowna, przekornie na bok przechylona. Spod kapelusza loczek czarny niesfornie ucieka. Ale twarz zjawy już przyziemna, grube chłopskie rysy pod pudrem i szminką nadal kanciaste i surowe. Czarny okular oczu dojrzeć nie pozwala.
Gdy dwójka stoi nadal przy wejściu, zabójca karalucha rusza w stronę kontuaru. Karzeł już od wejścia mierzy go złowrogim spojrzeniem, jednak Jan syn Jana zna knypka na tyle by dostrzec, że pod zawodową niechęcią kryje się coś jeszcze – lęk, odraza, gniew? Magazyn i dama z rozkładówki lądują na podłodze, a w ręku karła pojawia się wieczne pióro z okrutnie ostrą stalówką, nie wiedzieć czy dla precyzyjniejszego wypełniania blankietów, czy do obrony własnej.
- Jestem Inspektor Wyżnik, a to Aspirant Brukiew i Żagiew – mówi wróg plemienia robaczego, wskazując kolejno na głaz przy wejściu i zjawisko w bieli. – Jesteśmy z poruczenia Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Kto tu pełni obowiązki dyżurnego ruchu?
- Ja – wyrzuca z siebie Karzeł
- Będziemy potrzebowali dostępu do telegrafu.
- Nie działa – burczy pod nosem Karzeł – Wczoraj się zepsuł i nie działa.
- A kiedy będzie dział?
- Jak ktoś naprawi. – Karzeł wyraźnie zyskuje rezon, lata doświadczenia w byciu wrzodem na dupie przeważają nad lękiem, który zdawał się odczuwać na początku.
Uśmiech Inspektora Wyżnika staje się już wyraźnie wymuszony.
- A kto się tu zajmuje naprawą? – mówi przez zaciśnięte zęby.
- Ja – odpowiada wyraźnie już z siebie zadowolony Karzeł i drapiąc się po brzuchu dodaje – Ale teraz nie mam czasu, bo pełnie obowiązki dyżurnego ruchu.
Inspektor Wyżnik mierzy go przez chwilę wzrokiem, po czym bez słowa wraca do swoich towarzyszy. Rzuca coś ściszonym głosem, drugi mężczyzna odpowiada basowym mruknięciem, a kobieta wzdycha cierpiętniczo. Widać jednak, że zrozumieli, torby podróżne położone zostają na podłodze i oboje kierują się w stronę kontuaru dyżurnego ruchu. Tymczasem Inspektor Wyżnik na nowo przykleja do twarzy uśmiech i w tym przebraniu podchodzi nieśpiesznie do ławy przy której stoi Jan syn Jana. Staje przed nim bez słowa, niby od niechcenia, a jednak z jawną premedytacją zasłaniając widok na kryjówkę Karła.
- Widzisz Pan, jakie to teraz czasy nastał. Społeczeństwo narzeka, że za dużo biurokracji, że pięć biurw jeden stołek grzeje, a tu widać jednak brakuje pracownika. – Inspektor Wyżnik wyłuskuje z wewnętrznej kieszeni blaszaną papierośnicę i prezentuje ją wyćwiczonym ruchem. Jan syn Jana automatycznie sięga po oferowanego papierosa i mamrocze podziękowanie. Odpala od podanego ognia i zaciąga się głęboko, panicznie szukając jakiejś bezpiecznej odpowiedzi. Wyżnik nie chowa zapalniczki, zaczyna ją z wirtuozerią obracać w palcach, przekładać nad knykciami, srebrne sześcian to pojawia się, to znika w jego dłoni. Pokaz i poza przemawiają wyraźnie: patrz no tutaj, to, co za nami nie jest twoim problemem obywatelu. Mimo, że Jan syn Jana podobne pokazy i pozy już widział i rozumie przekaz, jakaś tępa ciekawość nie pozwala nie zerknąć nad ramieniem Inspektora na scenkę za jego plecami. Bazaltowa statua zamarła pochylona nad kratami, biała zjawa stoi wyprostowana, toporny profil w bezruchu, kropla potu spływa ze skroni, żłobiąc ścieżkę w podkładzie pudru. Mimo bezruch obu postaci, zdaje się w tym impasie być wolno rosnące napięcie, jak struna naciągana powolnym ruchem gryfa gra co raz to wyższą nutę.
Zaciągnąć się papierosem raz jeszcze, uniknąć wdawania w rozmowę, obserwować jak się sytuacji rozwinie. Jeszcze chyba nic nie grozi, nie moje przewinienie. Karzeł w łeb pałką dostanie to się od razu zrobi bardziej przyjazny. Już Jan syn Jana widział wspomaganie do współpracy, ale by tak swojego do porządku doprowadzać to coś nowego. Ciekawie popatrzyć, spokojne sumienie gapia. Na razie to władza swoje brudy pierze, a postronny obywatel może choć oko nacieszyć bielejącym znad opuszczonych spodni tyłkiem systemu. Inspektor widzi, że sztuczki karczemne nie wystarczą, trzeba obywatela uwagę zwrócić na jego własny problem kontaktu z władzą.
- A Pan to gdzie podróżuje? Interesy, przyjemność? – zagaja przesuwając się o pół kroku do przodu, wyraźna inwazja w przestrzeń osobistą rozmówcy.
- Jadę do Stolicy. – Jan odpiera wykonując zejście z półkrokiem, ostrze przeciwnika ześlizguje się po bloku. Za plecami Inspektora nadal dziwny bezruch, kolejny obrót gryfa, naciągana struna zaczyna drżeć.
- A co Ministerstwa Spraw Wewnętrznych robi na przysiółku? – Nie dać wybić się z zasłony, może nawet przejąć inicjatywę. - Znowu ewidencja ludności? – Jan syn Jana od niechcenia składa się do cięcia.
- A nie, nie. My akurat jesteśmy z Wydziału Metafizyki – ripostuje Inspektor wpatrując się z nagłą intensywnością w rozmówcę.
- Bogobójcy… - Jan syn Jana wyszeptuje mimowolnie i bladnie na widok grymasu Inspektora. Przypadkiem ostrze pociągnęło krew, bardziej złoszcząc niż raniąc. Grymas znika, wraca obowiązkowy uśmiech, oczy jednak nadal wwiercają się w rozmówcę. – A co pana do Stolicy wiedzie?
- Na pogrzeb jadę – odpowiada Jan syn Jana. Szybki rzut okiem za plecy Inspektora. Coś zaczyna się tam dziać, podprogowy pisk struny sprawia, że drobiny kurzu wirują szaleńczo w słońcu.
- A to moje kondolencje. Pan miejscowy? – Finta czy atak właściwy? Przecież po coś tu musieli przyjechać, za czymś węszą. Chyba nie tamte sprawy przedwieczne, pogrzebane, zamknięte. A więc tylko pewnie próbuje gardę, zwodzi dalej sztuczkami.
- Tak, miejscowy, w szkole uczę.
- O, intelektualista i to widać nie byle jaki skoro i z Uniwersytetem obeznany – uśmiech Inspektora traci na sztuczności, zyskuje za to coś z wyszczerzonego pysku ogara co zwęszył krew.
Skąd on do cholery… herb, zatarty i ledwo w tym półmroku widoczny, karma natychmiastowa za odpoczywanie bagażu. A więc nie fortel, tylko ukryte pchnięcie prosto w słabiznę. Jan syn Jana zaczyna desperacko szukać jakiejś odpowiedzi. Zejść z linii ciosu, blokować, byle nie dać dojść zatrutemu ostrzu, bo już się z tego nie wywiniemy.
Inspektor nie przerywa ataku - A ja akurat wiem, że akademię opuścił ostatecznie Niewątpliwy Profesor, emeritus od lat kilkunastu. Pan były student…czy współpracownik dawny może?
- Ja.. – Nagle ostry ból przeszywa palce ręki. Zapomniany w ferworze walki papieros pali palce, Jan syn Jana odruchowo wyrzuca go z rąk. Kometa z płonącym ogonem przelatuje nad posadzką, nad pagórkami śmiecia, nad truchłem karalucha wędrownika. Krzyk bólu i pęka struna. Pisk z podprogowego przeskakuje od razu w najwyższą oktawę. Słychać trzask pękającego szkła.
Obraz, który zamarł w bezruchu nagle wybucha rozpadając się na kilkanaście fragmentów, każde studium malowane drapieżną kreską jaskrawego światła bijącego od postaci kobiety. Okular przyciemniany rozprysnął się, odwrócone białka oczu, usta wykrzywione w grymasie, skowyt się w nich rodzi, wyżej i wyżej, wycie podnosi twarz ku sklepieniu, na kolana w brud posadzki, ręce wzniesione w niemej suplikacji. Spod sufitu w odpowiedzi zaczyna się sączyć w dół maź smołowa, wolno, powoli, jakby badając nieznane sobie prawa grawitacji. W mazi ostre dzioby, spiczaste pióra, zjadliwe szpony kotłują się i przelewają, głodne, wrogie, obce. Struga spływa w dół i rozlewa się po posadzce rosnącą kałużą. Przelawszy się, zaczyna rosnąć, kształtować, wypuszczać szponiasto-dziobate macki, które pełzną bliżej i bliżej ku klęczącej kobiecie. Zawodzenie ustaje, usta próbują złapać oddech, ale powietrze ołowiane, od tej mazi zdało się przejąć coś ze śliskiego ciężaru, wypełnia płuca jak dym mdło słodki. Po posadzce, skrobiąc i stukając jak po szkle nożem, szpon, dziób i kostka w mazi zatopione przelewają się i pełzną.
- Co żeście, kurwa, narobili! – wykrzykuje Karzeł i zeskakując ze swojego zydla znika za kontuarem. Aspirant Brukiew budzi się z otępienia i przez chwilę widać jak walczy z dylematem, gonić tamtego czy pomagać tutaj. Jednak wybiera to drugie, mocuje się chwilę z zapięciem marynarki, dobywa krótką, drewnianą pałkę i zaczyna biec w stronę smolistego potworstwa. Jak raz ruszona w dół lawina nabiera pędu, gromadzi siły w swym impecie, by z zamachu, oburącz walnąć w najbliższą po podłodze mackę pełznącą. Czarna jucha bluzga dookoła, macka eksploduje fetorem starej padliny, rozsypując wokół dzioby, pierza i wysuszone szpony. Aspirant Brukiew chce pałkę wznieść do kolejnego ciosu, jednak ta przywarła do posadzki i na nic pręży się granitowy biceps, broń oblepiona mazią stoi tak pod dziwnym kątem do podłogi przyszpilona.
- Zostaw! – wrzeszczy Inspektor Wyżnik – Zabieraj stamtąd Lalkę!
Aspirant Brukiew, nie namyślając się więcej, podbiega do kobiety, która nadal jak ryba otwiera i zamyka usta, na próżno próbując głębszy dech zaczerpnąć. Chwyta ją pod ramiona, próbuje z kolan podnieść, ale ona przelewa mu się przez ręce, wyślizguje się, osuwa na podłogę z twarzą pod rozsypanym włosem skrytą. Spod tej czarnej zasłony kap, kap, skapują czerwone korale kropel krwi, która zaczyna sączyć się z kącików oczu. Łapa męska szarpie niezgrabnie, pociąga za sznur i deszcz paciorków, jak nowo otwarta rana wybucha strugą karminową. Mężczyzna zmienia chwyt, obłapia kobietę w pasie i próbuje odciągnąć. Ciężko idzie, powoli, centymetr po centymetrze, jakby siłować się przyszło z wyładowanym zaprzęgiem, a nie z filigranową kobietą.
Inspektor Wyżnik tymczasem pozostawia otępiałego Jana syna Jana, i rzuca się w stronę pozostawionych na podłodze bagaży. Torbę w ręku trzymaną upuszcza na podłogę i zaczyna szarpać się z okuciami potężnego kufra. Po chwili zapięcia odskakują z trzaskiem i Wyżnik zaczyna nerwowymi ruchami montować jakiś ustrojstwo, składające się z rurek, rur i zbiorniczków.
Czarna maź tymczasem nadal pełznie po podłodze, zgrzyta kość po posadzce, lepko odrywa się i przywiera, macki głaszczą powietrze przed, nad i poza nią, szukają, badają, łakną. Odrywają się od całości mniejsze fragmenty trucheł, sypią na posadzkę pożółkłą kostką i resztkami tkanki. Trach, łebek ptaka spróchniały odpada od reszty i toczy się, toczy po nierównych kafelkach. Zatrzymuje się przy bucie Jana syna Jana. Żywe oko patrzy w wyschłe, pióro zetlałe i włos na skroni kołyszą się od tego samego podmuchu przeciągu, dziobek rozwarty, usta otwarte, groza niema w obu.
Jan syn Jana przełyka tą grozę z trudem i czuje jak zalega w żołądku ołowianym ciężarem. W głowie mętlik, myśl goni myśl, uciekać, walczyć, trwać nadal w bezruchu? Pod tymi pytaniami jednak budzi się w nim znów to niechciane uczucie, jak powolna elektryczność rodząca się od czubka głowy i rozpływająca do serca, a stamtąd pulsującymi falami do kończyn. Za sobą energia pozostawia dziwny szmer pod czaszką, jak szum jednoczesny wielkiego tłumu, bez słów, bez języka, ale pełny znaczeń, ciężki retoryką masy. Bezruch obezwładniający ogarnia wszystkie członki, pot perli się na czole, w ustach metaliczny posmak krwi.
Czuł się Jan syn Jana już tak wcześniej, ale nigdy tak silnie, nigdy nie był tak blisko zrozumienia treści przekazu. Studiował teorię z Niewątpliwym Profesorem, ślęczał nad opisami przypadków Czynienia, pisał analizy eksperymentów. Wszystko by znaleźć naukowe wyjaśnienie fenomenu, który zdawał się być antytezą nauki. Wszystkie drogi wtedy zdawały się prowadzić do Monolitu, każdy ślad skierowany był w głąb spirali, czarne centrum wysączało soki sensu z każdej innej działalności. To, co zaczęło się niewinnie, ot ciekawy temat badawczy, bezwiednie pociągnęło ich wszystkich co raz bliżej do ciemnego serca Stolicy. Im bliżej byli, tym bardziej konieczne stawało się naginanie praw i zasad – tych urzędowych i tych zwykłych, ludzkich, człowieczych. Oficjalne odczyty zamieniły się w dyskusje za zamkniętymi drzwiami, dyskusje przeszły w szepty, te w wymowne spojrzenia i ukradkową wymianę notatek. Zbyt daleko to wszystko zaszło, zbyt blisko jakiegoś niewypowiedzianego koszmaru, która zaczęła prześladować każdego z nich.
A kiedy przyszli z Ministerstwa zadać kilka pytań, kiedy zaczęli wywalać na podłogę skrzętnie zbierane tomy, przerzucać bezcenne zapiski, deptać po manuskryptach, wreszcie szarpać wiekowego Profesora, przepłyną przez niego podobny prąd. Poczucie winy i gniew zmieniło się w tą nieznaną elektryczność i hałas. Do dziś nie wiedział czy starzec coś wyczuł, czy tylko chciał studzić zwyczajny młodzieńczy zapał. Ale jedno spojrzenie znad drucianych oprawek okularów dało jasno do zrozumienia by dać spokój, zostawić. Nierejestrowany Czyniący w grupie podejrzanej o zakazane badania? Owszem może i Ministerstwu się przysłużył, ale czegoś takiego nie można by puścić płazem. Jan syn Jana nie zrobił więc nic. Zostawił, wyjechał, zapomniał. Niewątpliwego Profesora przesłuchano i uznano za głównego prowodyra. Ale ze względu na wiek wypuszczono go szybko. Kilku młodszych i nieukładnych współpracowników zamknięto na kilka lat. Notatki i papiery skonfiskowano. Sprawa zamknięta. Do teraz.
Bo znów przed oczami pojawia się fraktalny schemat rzeczywistości, jak kod przepuszczony przez maszyną szyfrującą nagle nabiera sensu i zagmatwany splot zamienia się w skomplikowany acz zrozumiały plan. Wystarczy sięgnąć i zmienić jedną linię, kość rzucona przeskakuje oczko i wypada upragniona szóstka. Brakuje na chleb i spotykasz na mieście przyjaciela, który zawsze wspomoże. Koń spłoszony potyka się i pada zaraz przed dzieckiem, które na drogę nieopatrznie wybiegło. Iwan Dybicz ginie od zbłąkanej kuli pod Olszynkę Grochowską.
Jan syn Jana próbuje tłumić w sobie obcy instynkt, który każe od razu sięgnąć i fragment kodu przepisać na nowo. Każdy aktor sceny w poczekalni jest zajęty własnym zadaniem, ale na pewno zobaczą, na pewno zapamiętają. Na nic będą tłumaczenia, że jechał sprawę załatwić, oddać się w dobrotliwe ręce systemu, zarejestrować, zrzucić w końcu ten ciężar i dać się ponieść nurtowi biurokracji. Ujawnić się wcześniej to przyznać, że się ma nad tym kontrolę, że obywatel samowolę uprawia, że łaskę państwu robi obywatelski obowiązek wykonując. Ujawnić się teraz to przyznać, że i wtedy się Czyniącym było, że tamten donos to dym i lustra, który własną skórę miał uratować.
„Ale jak zdechną tutaj tą smołą i grozą oblepiony, to na nic mi się zdadzą państwa rejestry.” Jan syn Jana pomyślał z rosnącą determinacją. „Niech się dzieje co chce, byle z tego koszmaru uciec, byle nie sczeznąć jak karaluch w brudzie.” Skoncentrować się więc na kodzie, próbować odczytać możliwości nam dostępne. Próchniejąca belka pęka i spada plugastwo przygniatając? Posadzka się zapada znienacka? Można choćby… ale cóż to, w mechanicznym zapisie pojawia się skaza, jak ropiejący wrzód czarna plama rośnie pochłaniając kolejny linie zapisu. Pęka bąbel rakowy i wylewa się z niego zepsucie zalewając rosnącą falą całą jaźń. Odraza i ból na początku odbierają mowę, zapierają dech w piersiach, paraliżują cały system. Obrzydła ropa zaczyna wypuszczać pędy, które rozgałęziają się i wędrują, żłobiąc płonące żywym ogniem ścieżki, oplatając zmysły, dusząc resztki świadomości. Jan syn Jana szamoce się w tym ohydnym splocie, próbuje zerwać kontakt, ale powoli opuszczają go siły, powoli zaczyna poddawać się rozrywającej myśli udręce. Nie można oddychać, nie można myśleć. Pole widzenia zawęża się, i na końcu długiego ciemnego korytarza, Jan syn Jana widzi jak przez czarną maź pełznącą po posadzce przechodzi gwałtowny, ekstatyczny dreszcz, a lepkie, szukające macki zwracają się wyraźnie w jego stronę. Nagle przed oczami wyrasta Karzeł dworcowy i widok potworstwa zostaje przysłonięty. Widziana jak w głębinie studni, pokraczną gęba krzywi się i zdaje się coś krzyczeć. Po chwili unosi się ręka, ręka zaciska się pięść, a pięść z rozmysłem, z doskoku wali z trzaskiem w nos Jana syna Jana.
Kod rozpada się na tysiące fragmentów, wraz z nim znika lepka sieć oplatająca zmysły. Z rozbitego nosa leje się krew, ale ból jest oczyszczający, jak srebrny stalowy skalpel odcina gangrenowe wizje, przywraca świadomość. Nabrany łapczywie oddech wypełnia płuca błogim i mile znajomym smrodem poczekalni. Karzeł krzywi się na nowo, ale teraz Jan syn Jana dostrzega w tym grymasie szczere zadowolenie – czy to z pomocy bliźniemu, czy z możliwości przyłożenia z pięści współobywatelowi. Jan syn Jana ma głęboką nadzieję, że uśmiech dyktowany jest pierwszą przesłanką, bo w ręce nielejącej, Karzeł ściska wyższy od siebie garłacz.
- Lepiej? – rzuca Karzeł z wyszczerzonymi w uśmiech zębami – Jak tak to może szanowny Pan pomoże wyrwać chwasta?
Zniebawzięcie [Realizm magiczny]
1
Ostatnio zmieniony śr 17 gru 2014, 21:57 przez Anonymous, łącznie zmieniany 1 raz.