Babcia /tytuł roboczy/

1
<p align="justify">
   Siedziałem znową książką (ipokładaną wniej nadzieją na oderwanie się od szarej rzeczywistości) na mojej ulubionej ławce nad jeziorkiem wparku. Wciąż próbowałem, choć bez szczególnego zaangażowania, otrząsnąć się zszoku wywołanego rozpoczętym właśnie urlopem – iskłamałbym, gdybym powiedział, że było mi ztym wyjątkowo źle. Auwierzy wto każdy, komu coś podobnego się zdarzyło.
   Fabuła zaczynała wciągać mnie coraz głębiej wswój świat, gdzie czas, zwykle na siłę ciągnąc za sobą codzienność, nie podąża na wprost żałośnie rozdeptanym równoleżnikiem schematów, apróbuje zwinnie jak królik umknąć spodziewanym rozstrzygnięciom. Iwtedy jakiś owad powziął sobie za cel przywrócić mnie swoim coraz bardziej nieznośnym brzęczeniem do świata efektu cieplarnianego, dziury ozonowej, bezrobocia, plastikowych inscenizacji typu „jak żyć?!” iinnych równie absorbujących zdobyczy cywilizacji.
   Ale… to nie było brzęczenie. Już raczej pełen wyrzutu jęk nienasmarowanego łożyska…
   (ooouuuuśśś… ooooouuuśśś…)
   Podniosłem wzrok iich zobaczyłem. Otwarta książka zsunęła się zmoich kolan ijuż tylko wiatr przejawiał chęć, by ją czytać…

   Urlop. Słowo to bezsprzecznie należy do kanonu wywołujących wczłowieku myśli ociekające endorfinami jak naleśniki syropem klonowym ichoć nieraz rzeczywistość brutalnie weryfikuje euforyczne nastawienie, to jednego nie jest wstanie zabić – radości płynącej zchwili, gdy do świadomości człowieka dociera, iż twarz szefa zniknie zpola widzenia na calutkie dwa tygodnie. Aczasem bywa jeszcze weselej, kiedy owa twarz przejawiająca tak wyraziście życzliwość, że dotychczas jakoś nikt, prócz szczęśliwego posiadacza, nie był wstanie odnaleźć wniej tej pięknej irzadko spotykanej cechy, znika na dobre.

   Miejsca wsali konferencyjnej podczas tak zwanych narad, choć to nazbyt profesjonalne wtym przypadku określenie, zajmowaliśmy jak studenci na wykładach – najbardziej chodliwe były odwiecznie te na jej końcu. Zwielu powodów. Oprócz tak oczywistych, jak możliwość ukradkowego ziewnięcia isporego prawdopodobieństwa, że się podczas tej barbarzyńskiej czynności nie zostanie zauważonym, poprzez ciekawszy obszar towarzyskich… cokolwiek to dla niektórych znaczy (aznaczyło sporo, bo rotacja pracowników obojga płci wfirmie osiągała wówczas pułap wprost kuriozalny – resztę można sobie dopowiedzieć), aż po powód numer jeden – Mr „T”. Czyli szefa. Skąd wzięło się to przezwisko? Życie podpowiedziało, amy przyjęliśmy je bez mrugnięcia okiem. Dyrektor Ryszard Cebula, onim mowa, został hojnie obdarzony przez naturę nader efektowną wadą wymowy. Czy może manierą… Wkażdym razie objawiała się ona soczyście artykułowaną głoską „ce”, która wjego wykonaniu brzmiała mniej więcej jak „tsse”. Zresztą trudno było ten dźwięk komukolwiek powtórzyć, aniejeden próbował ku ogólnej oczywiście uciesze; tym większej, że sytuacji, by wczasie pracy oderwać się na chwilę od obowiązków lub choć zażartować, było tyle, co na lekarstwo.
   Wtakich momentach na myśl przychodzi cała perwersyjna przewrotność zbiegów okoliczności. Dlaczego ta wada musiała wystąpić uczłowieka otak wzmagających jej efekt cechach charakteru iwdodatku naszego przełożonego? Idlaczego, na litość boską, musiała to być jeszcze cebula?!
   Podczas wspomnianych cotygodniowych spotkań, przy normalnym stanie pobudzenia mistrza ceremonii, zagrożeni byli jedynie ci „pierwszorzędni” – przede wszystkim nowi (ambitni!), pojawiający się zpoczątkiem prawie każdego miesiąca wmiejsce tych, do których skutecznie dotarł zew wolności, ispóźnialscy. Przy bardziej emocjonalnych wystąpieniach, zdarzających się tak często, jak to przewidywały prawa Murphy’ego, obrywało się nawet stanowiącym trzecią zaporę ogniową, acała strefa rażenia obejmowała też część okien… Nikt przecież nie obiecywał, że będzie lekko. Często więc rytuał przedstawiał się mniej więcej tak:
   – Witam państwa. Mamy do omówienia kilka kwestii, które dotyczą najbliższego tygodnia. O, nowe twarze. Miło. Wobetss (Rozgrzewka…) tego przypomnę mą godność: dyrektor działu planowania produkcji inżynier Ryszard Tssebula (No to luuuu! Pierwsze ofiary opadu radioaktywnego deszczu obudzone zletargu; no apotem… było już jak zwykle).
   Obawiam się, czy Mr „T”, jak zczasem jęliśmy go już bez wyjątków wszyscy wfirmie nazywać (a„T” ewoluowało wkońcu według uznania iaktualnych potrzeb do całkiem niecodziennych rozwinięć, pełniąc przy tym wyjątkowo dobrze terapeutyczną funkcję), nie był skłonny wytresować, jak to zpowodzeniem uczynił zcałkiem pokaźną grupą załogi, ilustra wswym gabinecie, które zajmowało dyskretnie niemal pół przeciwległej do biurka ściany, aby to – niepytane – nie wrzeszczało odpowiedzi na strawestowane pytanie: któż jest najmilszym szefem wświecie? No któż?! Swoją drogą jak bardzo finezyjnie skołtuniony zbiór oczekiwań (wmniej oficjalnie zakreślonych kręgach nazywany bez ogródek szajbą) trzeba wsobie wyhodować wobec podwładnych, czyli goszczącej regularnie wdyrektorskim gabinecie zgrai, by wpaść na pomysł tak przebiegłej aranżacji wnętrza. Przyznam, że zacząłem nawet sądzić (ba, wkońcu idostrzegać!), iż podczas rozmowy nieprawdopodobnie dobrze radził sobie zomiataniem wzrokiem niemal całej postaci siedzącego przed nim delikwenta; jeśli delikwentowi dane było wogóle usiąść. Patrzył więc jednocześnie na niego i… przez niego. To jest dopiero umiejętność. Nigdy nie zrozumiem, czego chciał się dowiedzieć zlustrzanego obrazu pleców, choć wprzypadku płci pięknej można by pewnie jakiś sens odnaleźć.
   Mniejsza jednak oszefa. Kluczowa wniecodziennym rozwoju spraw była rola innej osoby – Boryska – kolegi zprojektu. Nosił on wdzięczą nazwę MUTANT. Nie kolega, projekt. Inaprawdę szczegóły nie są potrzebne – powiedzmy, że tajemnica służbowa; warto jedynie wspomnieć opoważnej randze tego przedsięwzięcia wstrategii obmyślonej dla całej korporacji na najbliższy kwartał. Wracając jednak do Boryska, dość rzec, że szczęściarzem to on nie był. Ajuż na pewno wostatnich kilku tygodniach. Tak się zdarza. Klasyczny ipowszechny przypadek, mimo to niezmiennie ciekawy – jeden problem pociąga za sobą kolejne dwa, apotem to już normalnie: postęp geometryczny izgórki. Nieprawdaż?
   Ja iBorysek należeliśmy do zespołu liczącego dziewięć osób. Zakres naszych obowiązków zróżnicowany był wniewielkim stopniu. Jako że diabeł tkwi jednak wszczegółach, to wmoim „szczególe” usadowił się nad wyraz komfortowo. Dzięki ci, ślepy losie!
   Apodobno to ktoś inny nie załapał się do grona szczęściarzy…
   Zaszczytną funkcję posłańca dobrej nowiny pełniłem już po dwóch miesiącach pracy wfirmie, mając przy tym niezwykłą przyjemność najczęstszego obcowania zszefem spośród wszystkich, nosząc wykazy zapotrzebowań oraz efekty żmudnej syntetyczno-analitycznej pracy zespołu ibędąc przy tej okazji obiektem wielostronnej (lustrzanej) obserwacji. Brr! Dodatkową przyjemnością (niestety bez dodatkowego wynagrodzenia) stało się dość regularne opuszczanie miejsca pracy jako ostatni. No cóż, przynajmniej mogłem liczyć na docenienie mojego poświęcenia. Chyba.
   Co do Boryska, to jednym zjego zadań było opracowywanie szczegółowego planu zamówień związanego zaktualnym zapotrzebowaniem. Iwszystko żyło sobie pięknie własnym życiem do chwili, gdy pod koniec kwietnia kolega były szczęściarz pomylił plany. Jak on to zrobił, nie mam pojęcia, ale dlaczego – wkrótce miało się okazać. Awina była niepodważalna.

   Nie wiem, prawdę mówiąc, co mnie podkusiło, żeby ztak obcą mi nadgorliwością przeglądać daty na dokumentacji podczas cotygodniowego, mozolnego rejestrowania jej wsystemie przy słodkiej współpracy zMr „T”. Dostrzegłem to od razu. Jakby ktoś zza pleców małpio zagiętym paluchem wskazywał błąd – tu, patrz! Marzec! – Borysek raczył dołączyć nieaktualne papiery. Icóż, przede mną pojawiły się dwie możliwości, obie równie urodziwe – albo udać, że nie widzę, co nieodwołalnie wiązałoby się wkrótce zkosmicznymi kłopotami iodpowiedzialnością wszystkich zzespołu (solidarność, psiakrew, Soooliiidaaaarnoooość!), albo ujawnić błąd. Sytuacja co najmniej nieprzyjemna. Tym gorzej że, jak wiadomo, pozostałem zdziału tylko ja ina mnie spadłby obowiązek naprawienia przeoczenia. Aj, przepraszam! Była jeszcze pani Stasia, starzejąca się pracowicie ito coraz szybciej zkażdym kolejnym zużytym egzemplarzem… końcówki roboczej mopa.
   Nie licząc na wielką pomoc ze strony pani Stasi, zdecydowałem sam.
   Jadąc zpowrotem windą na nasze piętro iwycierając antybakteryjną chusteczką twarz po bliskim spotkaniu zobjawami irytacji przełożonego, obliczałem, ile czasu zajmie mi odnalezienie lub, co gorsza, przygotowanie planu od nowa. Można wierzyć lub nie wnagłe rozwiązania nagłych problemów wdzisiejszych sterowanych automatycznie czasach, ale naprawdę się zdarzają. Amoże właśnie dlatego się zdarzają? Sztuczny problem to isztuczne rozwiązanie?
   Hasło do profilu Boryska znalazłem na karteczce wciśniętej pod bateryjkę bezprzewodowej myszy. Zauważyłem kiedyś, jak ją tam mozolnie upychał. Ipamiętam też, jaką konfidencjonalnie uroczą minę wtedy przyjął. Sam fakt tej asekuracji najrozsądniejszy nie był, ale za tę odrobinę braku rozsądku teraz mu wduszy szczerze dziękowałem.
   Hasło zadziałało. Zadziałało także jeszcze coś. Whistorii niedawno otwieranych plików szybko znalazłem ten, októry na dwudziestym trzecim piętrze rozpętała się burza zpiorunami (isporymi opadami, ma się rozumieć). Jednak dzięki tej burzy już niebawem miałem otrzymać nagrodę, trochę rykoszetem, prawda, ale za to zupełnie nieoczekiwaną iprzynajmniej wperspektywie miłą.
   Okazało się, że znalezisko wymagało nieskomplikowanej, lecz istotnej poprawki. Wpliku znajdował się bowiem pewien bardzo swoisty dodatek. Jak to nazwać? Wstęp do pozwu rozwodowego? Głupie, ale to natychmiast przyszło mi na myśl. Na pierwszy rzut oka wydawał się zresztą dość nieudolnie sklecony. Jakby notatki… Nie wiem. Ostatecznie nigdy nie próbowałem swoich sił wtej materii. Pytanie, skąd się tam wziął, wydawać by się mogło na miejscu, ale wobecnym kontekście… było najzwyczajniej retoryczne; odrobina empatii ijuż większość jakichkolwiek pytań nie wymaga odpowiedzi. Zrobiło się niezręcznie, muszę przyznać, bo staram się być zawsze jak najdalej od nieswoich spraw, atym bardziej takiego kalibru. Ale stało się. Mamy przy okazji prawdziwego winowajcę zajścia – jakkolwiek wątpię, by T wziął pod uwagę takie okoliczności ijeszcze potraktował je za czynnik łagodzący. Wzasadzie nie należało się spodziewać, by pod uwagę wziął jakiekolwiek okoliczności.
   Wydrukowawszy ostatecznie oficjalną wersję dokumentu isprawdziwszy trzykrotnie, czy wszystko jest wporządku, pobiegłem znów do windy.
   Wracając do jaskini wodza Plującego Lwa ilicząc, że to niespełna pół godziny pozwoliło na uspokojenie atmosfery, zastanawiałem się, co mnie czeka. Wachlarz możliwości, który boleśnie iuporczywie próbował otworzyć się wmoich myślach, był tak optymistycznie kolorowy, że zmiejsca dałem za wygraną, nie chcąc kusić losu lub uprzedzać faktów; jak kto woli.
   – Panie dyrektorze, wszystko jest już wporządku – zameldowałem wręcz lizusowsko, przekraczając próg gabinetu, zapomniawszy ztego wszystkiego, by najpierw zapukać.
   – Tak szybko? No, chociaż tyle. Zuch. – Mr „T” wziął wydruk, rzucił okiem, po czym spojrzał na mnie. – Zgraja… Kto jest odpowiedzialny za tą działkę?
   – Cóż, stanowimy zespół, więc… – zacząłem idiotycznie izmiejsca pożałowałem tej spontaniczności.
   – Nie bądź taki szlachetny. Dziś to nie jest tsssenna tsssecha! – warknął wswoim już stylu, obficie zraszając odzyskany plan. Fakt, wiosna, może zakwitnie? – Kto, pytam?!
   – Bor… to znaczy Igor Łukasik…
   – Aaa! Gamoń! No pięknie. Szybko zamkniemy temat. Wponiedziałek.
   – Jeśli mogę coś powiedzieć, to…
   – Sądzę, że wszystko już powiedziałeś. Ana pewno wszystko, tssso chciałem usłyszeć. No ale niech tam, mów. No, raz dwa, bo się spieszę – odparł ichyba na myśl ojakichś swoich planach, które prawdopodobnie znów okazały się aktualne, trochę się uczłowieczył.
   – Bor… – znów wporę ugryzłem się wjęzyk. – Kolega Igor ma chyba pewne problemy dość delikatnej natury. Skądinąd wiem, że…
   – Problemy? Wszystssy mają problemy. Takie czasy. Abędą jeszcze gorsze, zobaczysz. Niewykluczone, że ipoczujesz! Ireszta zgrai też poczuje.
   – To po co obecne pogarszać? – wypaliłem nagle iniezupełnie nieświadomie, jakby ktoś przejął kontrolę nad moim aparatem mowy.
   Mr „T” właśnie wyciągał rękę po teczkę, by do niej zapakować brakujący arkusz, ale ją zatrzymał ipopatrzył na mnie znad okularów, na które moda minęła całe wieki temu.
   – To, tsso właśnie powiedziałeś, to albo zgłupoty, albo… – zmrużył jedno oko i, odziwo, uśmiechnął się. – Słuchaj, ponieważ ostatnio sporo się dzieje… – chwila ciszy inowy grymas; czyżby lekkiego zawstydzenia? – Zastanowię się nad tą sytuatssją. Czy teraz to już wreszcie wszystko? – zapytał, właściwie wcale nie pytając, iznów był stuprocentowym Mr „T”.
   – Tak – bąknąłem, zdziwiony obrotem sprawy.
   – Wyrok po weekendzie. Zmykaj.
   Ina tym zakończyła się ta zabawa wkotka i… młotka, która doprowadziła wniedalekiej przyszłości do zdarzeń drażniących same fundamenty sposobu postrzegania przeze mnie rzeczywistości, jak masochistyczne gmeranie językiem przy bolącym zębie. Ito, jak się wniej przez całe życie odnajdowałem. Lub gubiłem, żeby nie było nudno inazbyt romantycznie.

   Do domu wróciłem jak zwykle, gdy pogoda pozwalała, pieszo. Lecz bez bicia muszę się tu poprawić – dom to zdecydowanie zbyt… wielkie słowo. Wynajęty wstarej kamienicy pokój zaneksem kuchennym iłazienką dla, bez obrazy, karzełków. Nie, przepraszam – to znów była wersja nader optymistyczna – dla jednego karzełka. Za to sufit był tak wysoko, że latem wmieszkaniu wyodrębnić można było chyba ze trzy strefy klimatyczne, układające się jedna na drugiej jak wzatęchłym magazynie federalnej rezerwy bielizny pościelowej dla szpitali więziennych. (Słyszał ktoś oczymś takim?) Plusy jednak też się znalazły. Dwa. Pewnie było ich więcej, ale akurat jakoś nie miałem nastroju wystarczająco optymistycznego, by przeprowadzać remanent wtym obszarze. Były to więc: kwota czynszu icałkiem przyzwoita odległość od budynku, wktórym, perfidnie oszukując swoją ambicję, próbowałem spełniać się zawodowo.
   Dochodziła dziewiętnasta. Zaczęło mżyć. Zmiana scenografii za oknem spowodowała chyba, że dałem sobie wreszcie komfort odetchnięcia po niedawnych przejściach. Koniec dnia zaczął deszczowo przyklejać się do początku następnego. To przynajmniej było zgodne zprognozą pogody, którą usłyszałem, stojąc na przejściu dla pieszych, zradia zaparkowanej na postoju taksówki.
   Zaparzyłem sobie herbatę idurnowaty uśmieszek skalał moje poważne przecież oblicze… Apo co to tak Mr „T” lata nad miastem? O, jak szybciutko skrzydełkami macha! Izkimże tam tak rozprawia o… tssytsskach?!
   „Wstydź się, Karolu. Fe!” – jak by powiedziała moja nieodżałowanej pamięci babcia. Na myśl oniej dobry humor opuścił mnie równie szybko, jak się pojawił, awzamian przybyło natychmiast coś, co tkwiło od wczesnego dzieciństwa mocno zakorzenione wpodświadomości: lęk przed niedającymi się przewidzieć atakami jej sadystycznej wręcz złości.
   Zcoraz groźniejszej fali wspomnień wyrwał mnie dzwoniący telefon.
   – Słucham.
   – Karol? Tu Igor. – Od razu usłyszałem zaniepokojenie wgłosie. Dziwne, bo wydawał mi się zawsze trochę jak maszynka: lewo-prawo, prawo-lewo, zrobione, podliczone, napisane – koniec, bach!, do domu.
   Był dwa lata starszy ode mnie. Wfirmie pracował chyba ze cztery miesiące dłużej, czyli już prawie rok. Znaliśmy się wten plastikowy, pobieżny sposób, wjaki zna się prawdopodobnie większość ludzi pracujących watmosferze podejrzliwej niepewności, wiecznego oczekiwania na atak zniewiadomej strony iniekończącej się gonitwy we własnym kołowrotku. Szczury. Ido tego zdrowo świrnięte.
   Zastanawiałem się, skąd wytrzasnął mój numer, bo nie przypominam sobie, żeby kiedykolwiek iktokolwiek znas wymieniał się nimi. Nie dając mi nawet okazji, by rozwiązać tę zagadkę, anawet się przywitać, walnął od razu:
   – Chciałem ocoś zapytać. Zaniosłeś?
   – Co masz na myśli? – udałem, że nie wiem. Po co się bawię wtakie małe smrodki?! Poczułem się, jakbym na chwilę znów utracił część samokontroli. Niedorzeczne…
   – No papiery. Wfirmie. Zaniosłeś?
   – Chyba trochę narozrabiałeś. – Chwila ciszy, westchnięcie, znów cisza. – Jesteś tam?
   – Tak. Bardzo źle jest? – zapytał zrezygnowanym tonem, zktórego wyskoczyła natychmiast, jak królik zkapelusza, oklepana kwestia wszystkich zaciekle walczących: co ma być, to ibędzie.
   – Nie wiem. – Iteraz powiedziałem prawdę. – Wponiedziałek mamy usłyszeć, jak to się T wyraził, wyrok.
   – Jak to my?
   – Tak zrozumiałem. Zresztą czy dojdziesz za tą starą pierdołą, co mu się tam wgłowie kluje?
   – Fakt. Ale mimo to wolałbym wiedzieć, jak to się odbyło… – tym razem zaczęła pobrzmiewać już nawet płaczliwa nutka. – Słuchaj, nie wpadłbyś może do mnie? Pogadalibyśmy… – itu mnie zastrzelił. Pif! Paf! Leżę.

   Jakoś koło dwudziestej trzydzieści, pobrzękując radośnie kilkoma butelkami zpiwem, stanąłem przy bramce ogrodzenia nowo wybudowanego szeregowca.
   Takie niby duże miasto, aostatnio wszędzie mogę dotrzeć na piechotę. Albo rzeczywiście świat staje się coraz mniejszy, albo mi nogi urosły. Na starość.
   Nie! Nie pozwolę sobie na zazdrość, nie ma mowy! … ciekawe, ile za to wybulił.
   To osiedle nazywa się chyba „Cynamonowe”. Słodko.
   Numer… dziewięć! Dzwonię.
   Czy dziwne jest, że już po kwadransie badaliśmy organoleptycznie zawartość butelek ze złocistym napojem, po wstępnie kurtuazyjnie zaproponowanych ibezlitośnie odrzuconych innych cieczach? Cóż… Przyznać jednak muszę, że zaskoczenie, ito całkiem pozytywne, przyszło zinnej strony. Boryska. Jeśli to będzie ten pierwszy raz, gdy pomyliłem się wocenie człowieka, to nie będę ztego powodu płakał. Chętnie myliłbym się tak częściej. Prawdę mówiąc, zdziwiłem się też zinnego powodu – ani słowo nie padło ofirmie (aprzecież taki był powód spotkania). Skłamałbym więc, gdybym nazwał tę dyskusję wyjątkowo wartościową imerytoryczną. Innymi słowy rzecz ujmując, jest taka część ciała niejakiej Maryni, wiecie, od której po prostu nie da się uciec wżadnej rozmowie dwóch facetów, zktórych co najmniej jeden ma problem inie bardzo wie, co znim zrobić.
   – Taa… kobiety są jak koty – powiedział zprawie rozmarzonym wzrokiem Borysek, pociągając zbutelki spory łyk.
   – Uuu.. taki romantyk zciebie. Nie odechciało ci się? – palnąłem znów, nie zdążywszy się ugryźć wjęzyk. To już trzeci raz dziś. Na szczęście Borysek, nakręcony jak ruski zegarek, nie zauważył uszczypliwości.
   – Jak koty. Wworkach! Patrzysz, podziwiasz, cholera, maślane oczka, wdupę kopany, apotem po kilku miesiącach czy nawet latach wreszcie widzisz, oco tu idzie! Kot wworku! Nawet pazurek nie wystawał wcześniej, agdzieżby! Milusio, słodziusio, kredycik na mieszkaneczko, mój ty misiu pysiu. Ha! Isamochodzik na zakupy! Awkońcu zaglądasz do tego worka raz idrugi. Itrzeci, no bo nie wierzysz! No jak wto uwierzyć… Ale wreszcie wpadasz na pomysł, żeby otworzyć oczy, jak chcesz coś zobaczyć. Nie? No iwidzisz tę piękną twarzyczkę bez makijażu. Piękną… Ale już jest za późno! Bo wiesz co? No wiesz, do diabła?!
   – Skąd mam wiedzieć? – odpowiedziałem, jak należy.
   – Bo jakoś już nie dla ciebie piękną! Ona wtym worku to już nie sama siedzi! – żachnął się. – Awyłazi tylko, gdy nie widzisz… – chwila zamyślenia ikolejny łyk – … albo udajesz, że nie patrzysz!
   Apotem, kiedy przyniesione przeze mnie zapasy bąbelków powoli się kończyły (no dobra, wcale nie tak powoli), igdy próbowałem odnaleźć motyw przewodni tej kociej logiki, pogawędka coraz szybciej obracała wpalcach zaangażowane kwestie typu miłość, wierność, braterstwo krwi… chyba nawet wojna wWietnamie, aprawie na pewno zteściową, której, jakoś tak się złożyło, że nie miałem; wtedy trzasnęły drzwi wejściowe. Obcy?!
   – Co tu robisz? Miałaś być uIzy! – wrzasnął piskliwie Borysek. Wyglądał, jakby go przyłapano zręką wmajtkach. Iniestety tylko swoich; nawet nie będzie się czym chwalić kolegom.
   Szanowna żona gospodarza nie zaszczyciła męża odpowiedzią. Swoją drogą imnie też niczym nie zaszczyciła; czy mam wierzyć, że niecelowo? Nie będę. Idopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że nie wiem, jak ona ma na imię. Ale to nie była już moja wina inie płakałem zbraku tej wiedzy.
   Pani żona powędrowała prosto na piętro. Aco zrobił Borysek? Zapomniał ocałym świecie iwekspresowym tempie zostałem sam wsalonie. Trzeba będzie się ewakuować, pomyślałem, nic tu po mnie.
   Gdy zastanawiałem się, jak to zrobić, by zachować choć ślad savoir vivre’u, zostałem uraczony serią… domowych specjałów dobiegających zgóry.
   – Chciałaś przerwy! – wrzeszczał groteskowo Borysek. – To ją dostałaś! Przerwy! Anie końca!
   – … ij się – żona. To było zresztą wszystko, co usłyszałem zjej ust.
   – Ty wiesz wogóle czym to się różni?! Wytłumaczyć ci?! – Ina dobre pożałowałem, że muszę brać wtym mimowolny udział; jakikolwiek udział, do diaska! – Przerwa ma to do siebie, że rozdziela… (Nie dało się nie zgodzić) coś od… czegoś! (Brawo, Borysku!) Akoniec na końcu ma… (Co ma? Koniec? Jeeeedzieeeesz, Borys!) pustkę…
   Siedziałem tak chyba zminutę porażony tym wywodem iekspresyjnie wyłuszczonymi podstawowymi prawdami życiowymi zzakresu pożycia małżeńskiego (jakże bezsensowne są takie dyskusje…), gdy usłyszałem drugie tego wieczoru trzaśnięcie drzwi. Wtowarzyszącym mu echu, amoże nawet szybciej od niego, zbiegł na dół pan domu zoczami przekrwionymi, szaleńczo czerwoną twarzą, wielką pulsującą żyłą mniej więcej na środku czoła, którą dostrzegłem natychmiast, mimo dzielących nas ładnych kilku metrów, idrżącymi dłońmi. Nie, nie tylko dłońmi – dygotał cały.
   Stanął przy balustradzie, rozglądając się wokół – no nie ma co ukrywać – zdebilnym wyrazem twarzy, igdy napotkał mój wzrok, wrzasnął, plując przy okazji nie gorzej niż szef:
   – Aaa… kto ci wogóle pozwolił zaglądać mi do kompa?!
   – Trzymaj się, stary – bąknąłem, wstałem izamknąłem drzwi po spokojniejszej stronie nocy. Kulturalnie. Wynik: dwa do jednego. Nie tak źle chyba, zważywszy na nierówne szanse.
   Ito był koniec jedynej próby ocieplenia stosunków pomiędzy mną ikolegą Igorem. Swoją drogą nic dziwnego, że chłopina miał kłopoty zkoncentracją. Obawiam się, że stanowiło to wówczas niestety jeden zmniej absorbujących go problemów.

   Weekend, mimo że nie zaczął się wwymarzony sposób, upłynął pod znakiem, żeby być oryginalnym, C-5; „nakaz jazdy prosto”. Che, che, che – ale wesoło. No to pojechałem. Nie wydarzyło się nic, co warte by było zauważenia. Może poza niewielką scysją zaobserwowaną – właściwie zasłyszaną – wwarzywniaku, która dotyczyła odwiecznych problemów interpretacyjno-poznawczych, amnie dostarczyła trochę naciąganego argumentu, że wegetarianie nie są wcale tacy łagodni iweseli jak szczypiorek na wiosnę.
   Klientka: „To na pewno jest awokado? Mmm?”
   Sprzedawczyni: „Aco to jest według pani?”
   K.: „No nie wygląda jak awokado.”
   S.: „Ajak wygląda?”
   K.: „Nieładnie.”
   S.: „Sugeruje pani, że coś jest znim nie wporządku?!”
   K.: „Nie sugeruję. Stwierdzam. To jest, jak widzę, pomelo, apani nie ma pojęcia, czym się zajmuje. Widziała pani kiedyś pomelo?”
   S.: „Pome… co?! Jak pani śmie?!”
   Ina tym poprzestańmy. Życie, voila!
   Jakieś wnioski do dalszej pracy?

   Awponiedziałek rozegrała się tragedia wtrzech aktach. Agatha Christie nie miała ztym oczywiście nic wspólnego.
   Akt pierwszy: powitanie.
   Ogodzinie ósmej minut dziesięć Mr „T” osobiście pofatygował się na nasz pokład (iwtedy właśnie wpadło mi do głowy oryginalniejsze porównanie, niż wcześniejsze szczury – galernicy!).
   – Chłoptssy, za kwadrans umnie. Mamy sobie dwa słowa do powiedzenia – rzucił tym szczególnym, nieznoszącym sprzeciwu tonem zarezerwowanym dla ludzi, którzy coś znaczą i, co gorsza, mają tego świadomość. Znaczą często niestety tylko tyle, ile to ich dwudzieste trzecie piętro. Ile niby przejrzystsze powietrze, ile niby ładniejszy widok zpanoramicznego okna.
   Ale wyjście wciąż jest na dole. Ha!
   Borysek tymczasem już wyglądał, jakby mu wtrybie pilnym zanikły kręgi szyjne, dokonując przedziwnej transformacji ustroju zpunktu widzenia ewolucji. Skurczył się, zapadł wsobie – jeśli ktoś nie widział dotąd kolapsu, to zapraszamy na pokaz. Bilety do nabycia – prawdopodobnie wkrótce – wmiejskim urzędzie pracy.
   Nie zamieniliśmy od piątkowego wieczoru ani słowa. Zupełnie nie mogłem zrozumieć, na czym polega fenomen zachowań niektórych ludzi. Lub może niektórych zachowań ludzi?
   Wciszy przerywanej tylko posykiwaniem automatu zkawą stojącego wholu iszuraniem podeszw Borys poczłapał za mną do windy. Gdyby było jak, to iją by pewnie przeczłapał, sunąc bez celu wtylko sobie znanym kierunku. Niestety zbraku możliwości znów przyjął tę nędzną, potępieńczą postawę, która mogła zpewnością zainteresować niejednego zaangażowanego badacza nietypowych zwyrodnień układu kostnego.
   Akt drugi: sąd.
   Po przekroczeniu progu gabinetu szefa straceniec wziął się jednak, odziwo, wgarść itrzymał mocno. Choć nie do końca…
   – Nie każę wam siadać, bo to potrwa tylko chwilę. Sytuatssja jest jasna. Wina też. Isprawtssa znany. Chyba wszystssy sobie zdają sprawę, tsso by się działo, gdyby zamówienie poszło dalej. – Rysiu chwycił pomiędzy środkowy awskazujący palec długopis izaczął nim wymachiwać. Trwało to zastanawiająco długo. Autohipnoza? Nagle podniósł wzrok iwrzasnął do Borysa:
   – Przestań się mazgaić, do licha! Baba jesteś? Jak ztobą żona wytrzymuje? – Mr „T” chyba był znów wswoim żywiole. Aja się zastanawiałem, czy to już czasem nie podpadało pod mobbing, mimo że rzeczywiście wyraz twarzy Boryska nawet mnie przyprawiał onudności. Wszelkie pokłady empatii wobec właściciela tego zlepku grymasów, min izwykłych wykrzywień były daleko niewystarczające. Poczułem wsobie ledwie powstrzymany przymus, żeby mu przywalić. Nie, nie przymus – wprost dziką chęć! Przeraziło mnie to.
   Winowajca pobladł – natychmiast – jakby mu ktoś wkrwioobieg włączył sporej mocy pompkę próżniową. Przybrał ten waniliowy kolor skóry, który na myśl przywodzi wspomnienie zogólniaka, łączące się zlekcjami fizyki iniespodziewanym wyrwaniem do odpowiedzi. Po chwili jednak pompka najwidoczniej zssącej zmieniła się wtłoczącą, bo twarz oblała się szkarłatem. Iznów ta pulsująca żyła. Pulsowały też zaciśnięte palce (honorowy krwiodawca?). Ostatecznie pręty paliwowe nie wybuchły. Całe szczęście.
   – Dość – powiedział wyraźnie zniesmaczony Mr „T”. – Nie mam ochoty na to patrzeć dłużej. Gdybym nie podjął wcześniej detssyzji, to byłbyś teraz, panie Igorze, ugotowany, że się tak wyrażę. Ale obietssałem sobie, że… no… – tu znów się zawiesił na chwilę. Objawy skojarzyły mi się zprocesorem, który zaczynał się przegrzewać. – Tak czy inaczej miałeś iść na urlop wprzyszłym tygodniu, prawda?
   – T…tak. Ale proszę mi dać jeszcze jedną szansę! Mam kredyt…
   Masz żonę, Borysku, pomyślałem, akredyt wzestawie. Żałosne. Wtej chwili zacząłem się poważnie obawiać ojego zdrowie psychiczne. Inagle własne też, bo przed oczami znów zjawiła mi się babcia ze swoim drwiącym uśmieszkiem iustami gotowymi ułożyć się, by wybrzmiał jej popisowy numer: Fe, Karolu!
   Ale co jest grane?!
   – …nicie się terminami.
   Znów widziałem szefa. Izdaje się, że sprawa zamknięta.
   Ale oco chodzi?!
   – Wracać do pracy. A! Iniech wam nie przyjdzie do głów, by kiedykolwiek narzekać na dyrektora Tssebulę!
   Odwróciliśmy się jak na komendę iwyszliśmy. Wszystko nie trwało dłużej niż pięć czy siedem minut; czas to pieniądz.
   Akt trzeci: świat jest piękny.
   Za drzwiami Borys złapał mnie za ramię izdrżącą, oślinioną brodą (cholera, co to się zludzi robi), od której wprost nie mogłem oderwać wzroku, powiedział: nie wywalił mnie…
   Ijuż? Pytanie to zdawały się zadawać jego wciąż zdezorientowane oczy. To wszystko?
   Tak, Borysku, już. To wszystko. Iwreszcie do mnie dotarło, co się stało.
   Niby nie należy cieszyć się zcudzego nieszczęścia, fakt. Jakkolwiek wsumie nic tak strasznego się nie wydarzyło… Ijak na razie wciąż dozwolone było cieszyć się pomyślnym dla mnie rozwiązaniem, zczego wcale nie zamierzałem rezygnować. Uczucie brutalnie bezkompromisowe iczasem zupełnie nie do okiełznania.
   Aswoją drogą nigdy nie spodziewałbym się, że Mr „T” tak się zapędzi wwymierzaniu kar, żeby wpaść wobszar przyznawania nagród. Co to, to nie!
   Idzięki ci, ślepy losie!
   (Karolu!)

   Przez kolejne cztery dni, które miały się okazać moimi ostatnimi wtej firmie, czas płynął swoim zwykłym tempem. Nikt zzespołu nie drążył tematu pomyłki, na której wszyscy mogliśmy się nieźle przejechać. Nie żałowałem tego ichciałem jak najszybciej nabrać dystansu do tej… galerniczej rzeczywistości. Przytłaczała mnie coraz bardziej, aatmosfera dziwnie zgęstniała. Borys nie zdołał przeprosić mnie za swoje przedweekendowe zachowanie. Iprawdę mówiąc, wydaje mi się, że wcale nie chciał, anawet zacząłem się zastanawiać, czy na mnie nie próbuje zrzucić winy, uzasadniając tego swoją – jedynie poprawną, bo urażoną do żywego – logiką. Zauważyłem też, że stał się znacznie bardziej nerwowy niż dotychczas, aprzez ten krótki okres pomiędzy wydaniem wyroku ijego wykonaniem iście gówniarskie uszczypliwości zjego strony zaczęły niepokojąco ewoluować iwobszarze ilości, jak iniestety jakości. Powoli chyba wyrastałem zakceptacji dla idealistycznej koncepcji, że dobro powraca… czy jakoś tak. Guzik prawda. Po drodze jest przechwytywane brudnymi łapskami ikonsumowane na surowo; włącznie zdziobem ipiórami. Byłem już pewien, że wstosunku do ludzi pokroju Borysa, nie ma co się silić na kurtuazję. Albo ktoś wie, że zrobił coś nie tak, albo niestety nie, atłumaczeniem tego można sobie co najwyżej… wytrzeć spocone czoło. Ostatecznie nie byliśmy dziećmi. Nie czujesz tego, bracie, no to trudno, ale powodzenia wżyciu. (Długich dni iprzyjemnych nocy!)

   Decyzja Mr „T” spadła na mnie tak nagle, że nie miałem bladego pojęcia, co zrobić ztą szaloną wiosenną wolnością. Do ostatniego dnia pracy nie wymyśliłem niczego sensownego, choć wcale mnie to nie martwiło. Zrzuciłem odpowiedzialność na pannę Spontaniczność ijej zabawki.
   Wsobotę przed południem, uwznioślony zerwaniem się ze smyczy, wybrałem się zksiążką do parku. Cały świat był ze mną; pogoda świetna, ludzie uśmiechnięci, rząd kompetentny, chaos organizacyjny tylko na Jowiszu.
   Dotarłszy do ulubionej ławki nad jeziorkiem, zktórej roztaczał się, jak na warunki wielkomiejskie, wprost sielankowy widok, zacząłem czuć, że żyję.
   (Fe! Kar…)
   Zagłębiłem się wpowieść.
   Tylko ta mucha, uprzykrzająca swoim bzyczeniem mucha. Tylko mucha…
   Iwtedy ich zobaczyłem. Na drugim brzegu. Izamarłem, akażdy włosek na moim karku przyjął postawę zasadniczą.
   – Roooomuuuś! Rooooomuuuśśś! – krzyczała piskliwym głosem, aprzed nią paradował może czterolatek owłosach koloru ognia.
   Rudzielec zapatrzony był wunoszący się przed nim pomarańczowy balonik. Co jakiś czas gwałtownie szarpał sznurkiem, ado mych uszu dochodził skrzekliwy śmiech pełen satysfakcji.
   Wiem, że choć na stereotypach jeździ się wyjątkowo miło ikomfortowo, to zazwyczaj nie dociera się do wartościowego celu, ajuż na pewno nie do wcześniej obranego. (Wrzucamy pieniążek, łatwizna, iluuuu… do przodu!) Broniłem się więc przed tą jazdą zcałych sił, ale porażka nadciągnęła bezceremonialnie ibezkompromisowo jak, za przeproszeniem, sraczka. Ina nic poprawność polityczna tak dziś ceniona.
   Mimo że do drugiego brzegu było chyba ze sto pięćdziesiąt metrów inie mogłem widzieć jego twarzy, jednak dokładnie wiedziałem, araczej… czułem, jak on wygląda. Nie mam pojęcia, jak to możliwe, ale tak było – jakby wgłowie uruchomił mi się przedwojenny fotoplastykon. Aten smark… to idealny przedstawiciel gatunku, jak zmatrycy – piegowaty, okrąglutki, rozwrzeszczany, ohisterycznej ekspresji baby zkurą pod pachą na wiejskim targu.
   – Roooomuśśś!
   Iskręcili ścieżką wlewo, oddalając się ode mnie, apo chwili zniknęli wparku. Cisza. To nie mogło być prawdą. Nie mogło? To nie mogła być ona?
   Minął kwadrans. Może trzy. Przetarłem oczy. Osłupienie wkońcu minęło, aja wiedziałem już, jak spędzę początek urlopu.
   Postanowiłem odwiedzić ciotkę.
(…)
Ostatnio zmieniony ndz 17 sty 2016, 20:20 przez billgaret, łącznie zmieniany 1 raz.

2
fajnie, fajnie się zapowiada...
trochę jak Karpowicz

wrócę!

[ Dodano: Wto 02 Wrz, 2014 ]
Najpierw rozkminka z poziomu "o co chodzi"
billgaret pisze:Siedziałem z nową książką (i pokładaną w niej nadzieją na oderwanie się od szarej rzeczywistości(1)) na mojej ulubionej ławce nad jeziorkiem w parku. (2)Wciąż próbowałem, choć bez szczególnego zaangażowania, otrząsnąć się z szoku (3) wywołanego rozpoczętym właśnie urlopem – i skłamałbym, gdybym powiedział, że było mi z tym wyjątkowo źle. A uwierzy w to każdy, komu coś podobnego się zdarzyło(4).
IMO - nawias niepotrzebny
1. szara rzeczywistość - chyba nie ma zwrotu bardziej wyświechtanego - z odrywa, i nadzieja (w nawiasie)
2. na ławce, nad jeziorkiem, w parku - tyle okoliczności miejsca ;)
3. zaczął otrząsać się (z nadzieją) i od szarej rzeczywistości i był w szoku i nie było mu z tym źle? Mam wrażenie, że to gadanie dla gadania. (W nawiasie - czakanie, kiedy narratorowi przyjdzie coś fajnego na myśl)
4 to znaczy zdarzyło się otrząsanie się (z nadzieją) od szarej rzeczywistości i byciew szoku ?

Ja bym powyższy akapit wywaliła. Jest o niczym - próba mikrofonu takie "raz-dwa, raz dwa trzy"
billgaret pisze:Fabuła zaczynała wciągać mnie coraz głębiej w swój świat(1), gdzie czas, zwykle na siłę ciągnąc za sobą codzienność, nie podąża na wprost żałośnie rozdeptanym równoleżnikiem schematów, a próbuje zwinnie jak królik umknąć spodziewanym rozstrzygnięciom (2). I wtedy jakiś owad powziął sobie za cel przywrócić mnie swoim coraz bardziej nieznośnym brzęczeniem do świata(3) efektu cieplarnianego, dziury ozonowej, bezrobocia, plastikowych inscenizacji typu„jak żyć?!” i innych równie absorbujących zdobyczy cywilizacji.
1. błąd - fabuła jest elementem świata
2. myślę:
a. czas ciągnie na siłę codzienność (w świat czy w świecie?)
b. czas nie podąża równoleżnikiem schematów
c. czas próbuje umknąć rozstrzygnięciom
Houston! Co się dzieje? (żałośnie rozdeptane równoleżniki schematów - jest ślicznie!)
3. do świata jest za daleko (gramatycznie) i wychodzi że brzęczał do świata
4. to jest tak "szara rzeczywistość"? (nie wiem, co to jest plastikowa inscenizacja typu jak żyć?!

Dla mnie trochę za dużo fajerwerków w stosunki do przekazu.

cdn.
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt.(Wittgenstein w połowie rozumiany)
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”