Uprzedzam, że przeczytałam regulamin, ale nadal nie jestem pewna, czy to problem, że niniejszy tekst wcześniej wrzuciłam na stronę NF. Jeśli tak - proszę kopać delikatnie!
W tekście znajdują się wulgaryzmy! A poza tym z założenia opowiadanie miało być lekkie i przyjemne. No, ale zobaczymy, jak Wy je odbierzecie. Miłej lektury!
Kiedy czujesz się zmęczony i przerażony jednocześnie, kiedy twoje obolałe członki bez przerwy drżą z wycieńczenia, a umysł nieustannie nękają najczarniejsze z obaw, wtedy czeka na ciebie kilka ścieżek życia, które możesz obrać.
Pierwsza definitywnie owe życie zakańcza – mówię tutaj o ścieżce rezygnacji. Poddasz się to umrzesz, prosty rachunek.
Druga to ścieżka uporu i nadziei. Głupiego uporu oraz płonnych nadziei, moim zdaniem.
A trzecia prowadzi do szaleństwa. Nie wiem, czy szaleństwo pomaga w przetrwaniu, czy dokładnie na odwrót – raczej je uniemożliwia. Chociaż, zważywszy ilu już wariatów spotkałem na swojej drodze, chyba to pierwsze.
No, ale wracając do meritum… Poza tymi trzema podstawowymi ścieżkami, istnieje jeszcze inna – moja. Zdecydowanie najlepsza, śmiem twierdzić, ponieważ przemierzam ją pod ramię z wierną przyjaciółką zwaną Apatią, która już od wielu lat nie opuszcza mnie nawet na krok, sprawiając, że wciąż brnę dalej, choć nie dostrzegam w tym ani krztyny sensu. Apatia jako kochanka jest może trochę zimna, beznamiętna, ale jednak zsyła na mnie najprawdziwsze ukojenie.
A przecież czytałem kiedyś jakąś pseudoambitną książkę psychologiczną, w której mieli czelność napisać, że moja przyjaciółka jest zła do szpiku kości. Że stanowi objaw depresji. Że prowadzi do fizycznego osłabienia. Kompletny stek bzdur! Wszak, dopiero po przybyciu tej zimnej kochanki, zdołałem ruszyć cztery litery i przestać użalać się nad sobą. Uratowała mnie. Bez niej dawno już bym przepadł na ścieżce numer jeden. A tak, dzięki Apatii właśnie, cały zasrany wszechświat skrył się w ciemnych odmętach mojego dupska, umościł sobie tam ciepłe gniazdko i nawet nosa nie wyściubi. Dlatego też, już niewiele rzeczy robi na mnie wrażenie.
Rozedrgane ostrze noża, wycelowane prosto w moją pierś, na pewno do nich nie należy.
– Oddaj to mały, tylko się pokaleczysz – mówię po polsku, wyciągając dłoń w stronę chłopaka.
Jego umorusana twarz zastyga w wyrazie parodii gniewu, ale ciemne oczka wypełnia głęboki strach. Obdartus robi, co może, żeby obronić swoje leże przed obcym, który jest większy i zdecydowanie lepiej uzbrojony. Trudno się dziwić, że mały przybiera akurat taką postawę. Tyle, że ja wcale nie mam zamiaru włazić do jego brudnej nory.
Wzdycham, ponieważ chłopak dalej celuje we mnie tą karykaturą broni, ściskaną oburącz, jakby miała co najmniej dwa metry, a nie tylko kilkanaście centymetrów.
– Do you speak English? – pytam spokojnie. – Gawarit pa ruski?
Drugie zdanie wypowiadam już dosyć nieudolnie, mój rosyjski jest – delikatnie rzecz ujmując – trochę zardzewiały. Ale to nie ma znaczenia. Chłopak i tak nie rozumie. W końcu biorę go za przedramię i starając się używać możliwie najmniej siły, wyciągam nóż spomiędzy jego zaciśniętych palców. Obdartus nie stawia zbytniego oporu, tylko patrzy na mnie z ogromnym wyrzutem. Na przekór, puściwszy chude przedramię, uśmiecham się i to chyba nawet nie jakoś wrednie.
– Jesteś głodny? Zresztą głupio pytam, na pewno jesteś.
Wracam do polskiego, bo chociaż wiem, że chłopak nic nie zrozumie, nachodzi mnie ochota by sobie pogadać. Przynajmniej mam do kogo.
Wyciągam z plecaka puszkę mielonki. Jednym ruchem, ciągnąc za metalowe uszko, otwieram konserwę i kładę ją ostrożnie na ziemi. Potem cofam się kilka kroków, unosząc dłonie, mam nadzieję w pokojowym geście, choć ciągle trzymam odebrany chłopakowi nóż.
Obdartus podpełza do puszki, używając zarówno rąk i nóg, zupełnie jak jakaś pokraczna małpka. Nieufnie obwąchuje zawartość konserwy, wtyka weń palec i upewniwszy się końcem języka, że to jednak zwykłe żarcie, a nie trucizna najsroższa z możliwych, rzuca się na mielonkę z zapałem godnym hieny dopadającej ciepłej jeszcze padliny.
W sumie nie wiem, czemu to zrobiłem. Zaraz uderza mnie myśl, czy aby na pewno, nie schodzę na ścieżkę numer trzy. Zapasy w Mieście są na wykończeniu, okazywanie altruizmu stanowi posunięcie z grubsza niemądre, jeśli wręcz nie szalone. Tylko, że miałem na poszukiwaniach nieziemskiego farta i chyba w ten sposób próbuję odpłacić losowi za zesłany łut szczęścia… W sumie, puszka mielonki to jeszcze nie taka wielka strata, gdyby na jednej się skończyło. Przeczucie jednak podpowiada, że od tej chwili, obdartus uczepi się mnie, jak niemowlę nabrzmiałego cyca matki.
***
No i nie myliłem się. Obdartus polazł za mną. Żeby jeszcze stanowił miły widok. Żeby był piersiastą skąpo odzianą lasencją, chętną do odwdzięczenia się za nakarmienie, to bym chociaż poruchał. Ale nie… Trafia mi się chudy, spalony słońcem chłopak z brudną przepaską na biodrach i w dziurawym T-shircie. Wypisz, wymaluj dziecko apokalipsy. Nie żebym potrzebował przypomnienia w jakich czasach przychodzi mi żyć.
Wzdycham do własnych myśli. Są zbyt… emocjonalne. Obecność obdartusa najwyraźniej sprawiła, że Apatia obraziła się na mnie i poszła szukać wierniejszego kochanka. A przecież nie prosiłem się o nowego towarzysza podróży, a już szczególnie tak upierdliwego.
Chłopak robi krzywe okrążenia, znów na czterech kończynach, i wpatruje się we mnie z wyraźną nadzieją na kolejną konserwę. Od momentu naszego spotkania, słowa nie powie, tylko popiskuje zdecydowanie częściej niż sporadycznie.
– Uspokój się wreszcie. – Unoszę dłoń do zamachu, ale nie potrafię zmusić się do uderzenia obdartusa, choćby lekko. Na początku cofa się z przestrachem, ale po chwili dociera do niego, że jest bezpieczny i wraca do robienia tych cholernych wygibasów. – Ech, kurwa, głupieję na starość – zauważam gorzko. – Pamiętam jeszcze, jak ojciec prał mi dupę. Prewencyjnie, co bym głupot nie robił i wcale mi to na złe nie wyszło. A ty o lanie się wręcz prosisz…
Macham ręką.
– Dobra, skoro już łazisz za mną, to muszę się do ciebie jakoś zwracać. Masz może imię?
Oczywiście, nie odpowiada. Niemniej piszczy przeciągle.
– No to sam cię nazwę – stwierdzam. – Będziesz Rzep. Brudny Rzep.
Chłopak wyraźnie cieszy się na nowe imię, bo doskakuje do mnie, z gębą szeroko rozdziawioną i językiem na wierzchu, niczym stęskniony pies do powracającego z podróży właściciela. Tylko mu ogona brakuje, żeby zaczął nim merdać.
Wygrzebuję z kieszeni cukierka. Z wierzchu nie jest najczystszy, ale Brudnemu Rzepowi najwyraźniej to nie przeszkadza. Wyrywa mi smakołyk z dłoni i pochłania, zanim zdążę się obejrzeć.
– Ja jestem Michał – kontynuuję – ale wszyscy w Mieście nazywają mnie Misza. A Miasto nazywa się Miasto, bo już i tak nie ma innych…
Odchrząknąwszy, wracam do opowiadania o sobie:
– Kiedyś byłem sieciowcem, w uproszczeniu, zsyłałem bliźnim cud Internetu. Aż dziw, że należę do tych nielicznych, którzy jeszcze chodzą po tym spalonym globie. Powiedzmy, że robota, którą uprawiałem za życia, miała niewiele wspólnego ze sztuką przetrwania w terenie.
Obdartus spogląda na mnie, przekrzywiając głowę na bok, niby w konsternacji.
– Termin „za życia” oznacza czas sprzed wojen, epidemii i całego tego cholerstwa – tłumaczę. – Bo teraz to już nie żadne życie, tylko wegetacja.
Ogólnie nasza cywilizacja zakończyła swój los bez większej finezji. Wszystko, co nastąpiło po rozwiązaniu skorumpowanych unii, upadku chwiejnych gospodarek i złamaniu grosza niewartych paktów, było naprawdę łatwe do przewidzenia, nawet dla osoby takiej jak ja, zupełnie nieobeznanej w dziedzinie futurologii. Wpierw doszło do zimnej wojny, po pewnym czasie solidnie ogrzanej przy pomocy ładunków wybuchowych, a na koniec ozdobionej grzybami atomówek. Do tego dodano szczyptę wszelkich choróbsk, rozsianych przez broń biologiczną, żeby tym, którzy przetrwali, nie wegetowało się za wygodnie. Prawda jest taka, że apokalipsa, choć dłużyła się niczym bitwa w skwarze, dobiegła końca już dawno temu. A my, mieszkańcy Miasta, stanowimy marne niedobitki.
Idziemy dalej. To znaczy, ja idę, bez pośpiechu, nie marnując sił w panującym ukropie, a Brudny Rzep, chociaż przestał piszczeć, skacze niczym pojebany. Nie daję mu wielkich szans na dotarcie do Miasta, skoro tak niefrasobliwie zużywa energię. W sumie, to jest zastanawiające, jak dotąd udawało się obdartusowi wyżyć w tej głuszy. Po chwili namysłu, dochodzę do wniosku, że wariactwo musi faktycznie stanowić jakiś magiczny klucz do przetrwania. Bo że Brudny Rzep jest czubkiem, wątpliwości nie żywię.
***
Z zaskoczeniem dostrzegam majaczący w oddali cień Miasta. Chyba mam zwidy. Brudny Rzep, na przekór moim przewidywaniom, w ogóle nie wygląda na zmęczonego. Przecież jest taki chudy, że w szoku żołądkowym, powinien już dawno zwrócić zjedzoną mielonkę! Aż mi głupio, że nie pomyślałem o tym, podsuwając mu puszkę.
No właśnie, tylko, że wbrew wszelkiej logice, chłopak ma się dobrze, wręcz wyśmienicie. Zdecydowanie lepiej ode mnie – starego durnia, któremu znowu zebrało się na próżne gadanie:
– Opowiadałem ci – zagajam tryskającego humorem Rzepa – że kiedyś byłem sieciowcem. Niestety, lata grzania dupska przed komputerem już dawno za mną. Teraz zostałem szperaczem. Szukam cudem ocalałych budynków, a tak dokładnie, ukrytych wewnątrz skarbów. Najlepiej żarcia lub leków. I powiem ci, że trafiłem wygrany los na loterii. Fabryka konserw, lepiej być nie mogło. Jak dotrę do Miasta to normalnie zesrają się ze szczęścia. O ile mają czym…
Jak się tak zastanowię, to w sumie nadzieja, że sobie porucham, jest jeszcze całkiem realna. I to dosłownie z Nadzieją.
***
Miasto wita mnie widokiem ściągniętych głodem twarzy. Głęboko osadzone oczy uważnie śledzą każdy mój ruch i ze zdziwieniem odkrywają obdartusa, podążającego za mną krok w krok. Kiedy słyszę szmer tłumu, wypełniony pytaniami o wynik poszukiwań, zdejmuję plecak i trochę na pokaz rzucam nim o ziemię. Metaliczny dźwięk bijących o siebie puszek rozbrzmiewa głośno w suchym powietrzu, rząd wygłodniałych ludzi, jak na komendę, zaczyna nerwowo oblizywać spierzchnięte wargi. Na szczęście, nauczyli się już, że rozszarpywanie między sobą żywności i chciwe pochłanianie wszystkiego, co wpadnie im w łapy, prowadzi do srogiej kary ze strony medyków i przyczynia się do jeszcze większej głodówki w przyszłości. Często wcale bliskiej, bo wielu wyrzygiwało zjedzone w pośpiechu zapasy, a za marnowanie pożywienia, tłum linczował bezlitośnie. Co stanowiło nawet gorszą karę, niż ta, wymierzana przez lekarzy.
Dlatego teraz, potulni niczym owieczki, wyczekują przyjścia medyków, którzy rozdzielą zaopatrzenie między najbardziej potrzebujących.
Nagle, przez tłum przedziera się wysoka blondynka w kombinezonie ochronnym. Nadzieja właśnie. Nie mam pojęcia, jakim cudem, potrafi wytrzymać panujące gorąco, nosząc ten worek w kształcie człowieka i wyglądać przy tym tak seksownie.
– I jak? – pyta, nie kryjąc napięcia w głosie.
– Fabryka konserw, obok magazyn. Pełny, prawie nienaruszony – oznajmiam zwięźle.
Błękitne oczy rozszerza radosne zdumienie. Śliczna Nadzieja rozpromienia się, rozciągając pełne usta w szczerym uśmiechu. Aż mi się w kroczu cieplej zrobiło.
– Jezu, Misza, to wspaniale. Trzeba tam niezwłocznie posłać samochodziarzy…
Krzywię się lekko, puszczając dalsze słowa lekarki mimo uszu. Nie przepadam za samochodziarzami, którzy przywożąc zapasy z odkrytych przez szperaczy miejsc, zagarniają lwią część należnej im chwały. Chociaż z żalem muszę przyznać, że ta banda złożona głównie z buców mechaników i jeszcze większych buców elektryków potrafi doprowadzić do jako takiego stanu używalności prawie każdy odnaleziony w polu rzęch. No i nie można zapomnieć, że samochodziarze trzymają łapę na zapasach paliwa, więc nikt im woli nie podskakiwać.
– …niech tylko Ordynator o tym usłyszy – Nadzieja dalej trajkocze w najlepsze – zaraz przestanie cię nazywać łapserdakiem, który ślini się na widok jego córki.
Ostatnie zdanie skutecznie przyciąga moją uwagę. Nie lubię Ordynatora, jak widać nie bez wzajemności, ale Nadzieja nigdy nie mówi o tym wprost. Spoglądam na nią, marszcząc lekko brwi. Lekarka naprawdę rzadko używa słów, które mogły być postrzegane za nieuprzejme. Widać radość zaostrza jej język. I cholera, to sprawia, że dziewczyna wydaje mi się jeszcze bardziej seksowna.
– Sorry, Misza – przeprasza bez większej skruchy. – Musiałam jakoś przywołać cię z powrotem na ziemię.
– Nie rozumiem – łżę niezgrabnie.
Nadzieja śmieje się perliście.
– Myślisz, że nie wiem, kiedy przestajesz mnie słuchać? Od razu masz takie puste spojrzenie i…
Urywa, zauważywszy w końcu Brudnego Rzepa, kręcącego się za moimi plecami.
– Kto to?
Wzdycham. Skończyły się pochwały, przyszedł czas na łajanki. Złamałem jedno z podstawowych praw Miasta. Przyprowadziłem obcego. Kilku szperaczy przede mną popełniło już ten błąd, chcąc pomóc odnalezionym nieszczęśnikom, przez co sprowadzili na nasze społeczeństwo marnych niedobitków kolejne choroby, jakby tych obecnych było za mało. Co gorsza, wielu obcych, na początku tak wdzięcznych za ratunek, okazywało się złodziejami i egoistami, którzy podkradali żarcie innym oraz nie potrafili dostosować się do panujących w Mieście zasad.
– To jest Brudny Rzep – odpowiadam z wymuszoną wesołością. – Przyczepił mi się do nogi.
Nadzieja natychmiast pochmurnieje.
– Misza, przecież wiesz…
– Wiem, wiem. Zrozum, śliczna, uwidziało mi się coś zielonego w oddali – przyznaję niechętnie – a jak podszedłem bliżej, zamiast cudu roślinności, odnalazłem to.
Dłonią wskazuję obdartusa, a raczej próbuję, bo on już skacze w innym miejscu niż przed sekundą.
– I to naprawdę nie chce się odczepić – dodaję poirytowany.
Wiem, że brzydko tak operować półprawdami. Przecież wcześniej jakoś niespecjalnie próbowałem przegonić Brudnego Rzepa, ale teraz nie mam najmniejszego zamiaru się do tego przyznawać.
– Ech, dobra. – Nadzieja macha ręką. – Młody jest i patrząc na to, co wyprawia, raczej zdrowy.
Na ciele, nie na umyśle – stwierdzam w duchu to, czego wolę głośno nie mówić.
– Może nawet dobrze wyszło – lekarka ciągnie dalej – przecież brakuje nam silnych ludzi w pełni zdrowia. Ale koniecznie muszę go zabrać do szpitala. A tam umyć i przebadać.
Brudny Rzep doskakuje nagle do Nadziei w kolejnej nieudolnej próbie przybrania groźnej postawy, podobnej do tej, gdy pierwszy raz go zobaczyłem. Minę stroi iście komiczną, ściągając mocno brwi i zaciskając usta w dziubek. Dziubek podobny do tych, które niegdyś robiły puste laski, strzelając sobie samojebki przed lustrem.
Chwytam obdartusa za ramię i przyciągam do siebie.
– On się tak tylko wita – tłumaczę.
Ale Nadzieja nie sprawia wrażenia przestraszonej. Raczej zaciekawionej. Pochylając się nad Brudnym Rzepem, uważnie studiuje jego twarz.
– Misza…
– Ta?
– Jak dla mnie to jest dziewczynka, nie chłopiec.
– Ale przecież ma krótkie włosy – zauważam niezbyt mądrze.
Czyli co? Brudny Rzep tak naprawdę jest Brudną Rzepą? Bez sensu… Obdartus w ogóle nie przypomina rzepy.
***
Dlaczego przyjaciółką moją od lat jest Apatia? Bo wiem, że ludzkość nie ma najmniejszych szans na przetrwanie. Sucha ziemia od lat już nie chce rodzić obfitych plonów, tak jak wymizerowane kobiety zdrowych dzieci. Niemowlaki często przychodzą na ten spalony świat zdeformowane, chore lub zwyczajnie martwe. A ja nie wierzę, w odróżnieniu do wielu religijnych fanatyków, że para kochanków z zawyżonym libido może odrodzić całą ludzkość.
– Gotowe – oznajmia Nadzieja, wychodząc z pokoju sanitarnego.
Wyrwa mnie tym samym z mrocznych rozmyślań o końcu świata. I dobrze. Zajeżdżały zbytnim pesymizmem. Lepiej skupić się na tym, co tu i teraz. Przykładowo, na krągłych piersiach Nadziei lekko wybrzuszających kombinezon ochronny.
– Niestety, musiałam zużyć sporo wody – kontynuuje lekarka – nic nie chciało zejść na sucho.
Kiwam krótko głową. Woda, na początku będąca błękitnym złotem wymierającego ludu, z czasem stała się bezcenna. Czerpiemy ją ze studni głębinowych, czasami zwozimy z odnalezionych lokacji. Na jak długo wystarczy, nikt nie potrafi przewidzieć. Dlatego trzeba oszczędzać. Sam nie wziąłem porządnej kąpieli od obrzydliwie długiego czasu. Stąd już dawno doszedłem do wniosku, że największym osiągnięciem naszej cywilizacji był prysznic.
– A właśnie! – woła Nadzieja, klasnąwszy wesoło w dłonie. – Miałam rację, przyczepiła ci się do nogi dziewczynka, nie żaden chłopiec.
Kurde, więc jednak będzie trzeba przemianować małe cholerstwo na Brudną Rzepę.
– A zdrowe to to chociaż? – pytam.
– Nie znalazłam na jej ciele śladów żadnej choroby. Skąd ty ją w ogóle wytrzasnąłeś? Ma się lepiej niż większość naszych.
– Z jakiegoś rowu. – Wzruszam ramionami. – Sam się zastanawiałem, jakim cudem przeżyła.
– Dobra, przyprowadzę ją.
Wstaję z krzesła, na którym dotychczas czekałem aż Nadzieja umyje i zbada moje znalezisko. Lekarka wraca do pokoju sanitarnego, gestem powstrzymując mnie przed podążaniem za nią. Nic dziwnego, jestem usmarowany piachem, jak świnia po kąpieli w błocku.
Słyszę przekleństwa. Wchodzę jednak do środka gabinetu, ubawiony po pachy, jak taki słodki kobiecy głos może rzucać mięsem, aż uszy więdną. Naprawdę, to zachowanie jest do Nadziei bardzo niepodobne.
Stojąc już w pokoju, rozumiem, skąd bierze się ten potok wulgaryzmów u mojej nimfy. Brudna Rzepa zniknęła, zostawiając malutkie okienko nad łóżkiem lekarskim uchylone. Tyle, że ani ja, ani Nadzieja, nie mamy szans się przez nie przecisnąć.
Walę w drzwi z rozmachem i wybiegam na korytarz szpitalny. Bladozielone ściany rozmywają mi się w oczach, własne kroki dudnią w uszach uderzeniami brudnych buciorów o spękaną podłogę. Do niskiego dum-dum, dołącza dźwięk łagodniejszy, ale bardziej nerwowy. Nadzieja biegnie z tyłu, zmuszona stawiać dwa kroki na jeden mój.
Już mam wypaść na zewnątrz, kiedy korytarzem wstrząsa kobiecy krzyk. Potem następny. Aż w końcu szpital wypełnia cała symfonia wrzasków.
Zawracam w stronę, z której dobiega hałas. Chwilę później orientuję się, że zmierzam do oddziału położniczego. Wpadam tam, gotowy na wszystko. Przynajmniej tak mi się wydaję.
Scena, którą widzę, robi na mnie piorunujące wrażenie. A to – jak już zdarzyło mi się wspomnieć – bynajmniej nie jest rzeczą łatwą do osiągnięcia.
Matki, każda z karykaturalnie powykręcanym i chudym noworodkiem w ramionach, klękają przy Brudnej Rzepie, błagając ją o łaskę dla swojego potomstwa. Dziewczynka, golutka i uśmiechnięta, skacze od kobiety do kobiety, rozdając całusy trzymanym przez nie brzdącom. Jedna z matek podsuwa Rzepie dziecko, które według wszelkiej logiki, powinno być martwe. A jednak, wystarcza buziak, by maleństwo rozwrzeszczało się, łapczywie nabierając prawdopodobnie pierwszy od momentu swoich narodzin łyk powietrza.
To niezwykłe zjawisko wzburza tłum matek jeszcze bardziej. Zaczynają chwytać dziewczynkę za łydki i nadgarstki, wołać tym gorliwej o pomoc dla swoich bachorów. Muszę przerwać to szaleństwo. Bez namysłu skaczę w wir kobiecych ciał i wyrywam Brudną Rzepę z samego centrum.
***
Nazwali ją Gaja, pewnie nie chcąc nawiązywać do religii bardziej współczesnych, które obok polityki, też miały swój wkład w apokalipsę.
No, nieważne. Gaja – sam dalej nazywam ją Rzepą, tylko już nie Brudną, obecnie jest zdecydowanie czystsza ode mnie – posiada jeszcze inne ciekawe zdolności, poza leczeniem chorób, czy nawet śmierci. Gleba, na której zasypia, rozkwita niczym najżyźniejszy czarnoziem, jedzenie, którego tylko dotknie, przestaje trawić zepsucie. No i przegoniła Apatię z mojego życia na dobre. Jeszcze do niedawna miałem pewność, że to już kres ludzkości. Finito. The End. Tymczasem pojawienie się Rzepy sprawiło, że koniec końców nawet mnie dopadła nadzieja.
Czyżbym ocalił świat – dobra, może tylko Miasto – przy pomocy puszki mielonki?
To byłoby dobre.
Koniec końców
1
Ostatnio zmieniony śr 30 lip 2014, 13:22 przez Tenshi, łącznie zmieniany 1 raz.
Małe, żółte i kopie? Mała, żółta kopareczka.