Z uwagi na długość, tekst podzielony na dwie części.
Rura w ziemi
Chłopak się nie wiercił już na krześle. Nie prosił o telefon. O nie.
Był rozluźniony. Zwłaszcza, że pozwoliłem mu zapalić papierosa i poczęstowałem kawą z automatu. Chciałem, żeby poczuł swojskie klimaty. Żeby myślał, że wszystko jest w porządku.
Pomieszczenie było puste, jeśli nie liczyć stolika i dwóch krzeseł, na których siedzieliśmy naprzeciw. Jak A i B na krańcach jednego zbioru. Jak nóż i myśl.
Znów zerknął w weneckie lustro, zastanawiając się, kto jest po drugiej stronie. Kto go podgląda? Osądza?
- Więc wie pan, panie Moosey? – zapytał.
- Pytasz, czy wiem jak wynaleziono breakdance? – odparłem, spoglądając na ścienny zegar. Niedobrze. Wskazywał 23.15. Jeżeli jego ojciec zdecyduje się na przylot samolotem, to mamy mniej niż godzinę.
- Nie wiem Allan – dodałem. - Powiedz mi.
Ożywił się. Uśmiechnął.
- Więc breakdance powstał wtedy, kiedy jeden czarnuch próbował ukraść felgi z jadącego samochodu.
Rozbawiły go własne słowa. Zasłonił usta ręką, wiedząc, że w obecnej sytuacji jawny przejaw radości nie byłby mile widziany. Zlustrował mnie wzrokiem, sprawdzając czy „czuję czaczę.” Nie czułem.
- Wygląda na to, że Sonny był duszą towarzystwa, prawda? Prawdziwym centrum rozrywki.
Chyba nie do końca mnie zrozumiał. Ale się uśmiechnął i przytaknął.
W ogóle bardzo się zmienił przez te cztery godziny wspólnej gadki. Już nie groził tym, że jego wszechwładny ojciec wypieprzy nas wszystkich z roboty. Już nie bluzgał.
Ten ponad studwudziestokilogramowy świński blondyn, rozgrywający szkolnej drużyny i jedna z najlepszych partii w mieście, przepoczwarzył się z zepsutego bogactwem gówniarza w usłużnego, dobrze wychowanego młodzieńca. I muszę przyznać, podobała mi się ta przemiana.
- Jeżeli pyta pan o inne żarty, to pewnie. Znał ich całą masę. Przytoczyć?
Skinąłem głową.
- Hmm. Pomyślmy. Na przykład, jak nazywaliby się Flinstonowie, gdyby byli czarni? Wie pan? Czarnuchy. Albo, dlaczego Meksykańce nie grillują? Nie grillują, bo im fasola przelatuje przez rożen. Albo…
Wstałem. Zamilkł natychmiast.
- Powiedz mi, jaki miałeś wynik na teście określającym inteligencję Allan? – zapytałem. To zbiło go z tropu.
- Inteligencję? Ponad sto czterdzieści punktów. O co panu chodzi?
Zaniosłem krzesło pod drzwi i podparłem nimi cholerną klamkę. Rozpiąłem marynarkę. Było duszno i bardzo bolała mnie głowa.
- Pytałem, o chuj panu chodzi!? – wrzasnął i zerwał się z miejsca. Był o dobrą głowę wyższy. I ponad czterdzieści kilogramów cięższy. Nieistotne.
- Usiądź Allanie. Nie denerwuj się.
Zawahał się, ale posadził dupę. Pomieszczenie przesiąknięte było potem, którego maleńka kratka wentylacji nie była w stanie pokonać.
- Nie denerwuję się. Pytałem tylko, o co panu chodzi? Przecież współpracuję, nie?
- Nie Allanie – odparłem. - Nie współpracujesz. Opowiadasz tylko pierdoły. Karmisz mnie tymi nic nieznaczącymi bzdetami, czekając na przyjazd swojego zasranego ojczulka. Zła wiadomość jest taka, że do jego przybycia mamy jeszcze, co najmniej pół godziny. To ponad trzydzieści kurewsko długich minut. Rozumiesz mnie?
Pokiwał głową wyszczerzając przy tym białe zęby. Nie mogąc uwierzyć, że ktoś ośmielił się powiedzieć złe słowo o Robinsonach.
- Dlaczego pan to robi, panie Moosey? Przecież mój ojciec pana zniszczy. Wdepcze w jebaną ziemię. Wymaże z…
W zasadzie nawet nie krzyknął. Wydał z siebie tylko przeciągłe pffffff. Dosłownie niczym nienapompowana piłka, gdyby na nią naskoczyć. Oczy niemalże wyskoczyły mu z orbit. Upadł. Nachyliłem się nad nim.
- Kolejna zła wiadomość Allanie. Ten sezon leci ci z bani.
Nie odezwał się słowem, tylko z niedowierzaniem spoglądał na zwisające bezwładnie ramię.
Bark wyłamany ze stawu osiadł nieproporcjonalnie nisko w stosunku do sąsiedniego, przekrzywiając przy tym czarny t-shirt. Wszystko to spowodowało, że nadrukowana niebieska Cobra Shelby jechała teraz pod górkę.
- Porozmawiajmy konkretniej Allanie. Pogadajmy o tym, co i jak.
- Złamałeś ją ty pojebie – wydukał – Mój ojciec. On..ci... On cię..
- Najpierw ja powiem, jak stoją sprawy. A potem ty postarasz się polepszyć swoją przechujową sytuację. A oto, jak one stoją.
- Moja ręka. O Chryste. Moja jebana ręka.
I wtedy spokój odpłynął. Poniosło mnie.
- Zabiliście dzieciaka skurwysynu. Pozbawiliście życia młodego chłopaka. Zrobiliście to w tak okrutny sposób, że ledwie się powstrzymuję, by nie rozjebać ci tego durnego łba. Urządziliście sobie prywatne łowy. Małe pierdolone safari, ze wstępem dla młodych i bogatych pochujeńców! Jebany balet, gdzie wyznacznikiem dobrej zabawy jest dręczenie i zabijanie słabszych. Tak było?
Drzwi drżały pod naporem uderzeń. Byłem pewien, że krzesło izolujące nas przed światem nie przetrwa długo.
- Osaczyliście go jak królika kutafonie. Zapewne doskonale się przy tym bawiąc. A kiedy już nie miał siły uciekać, kiedy nieomal doszczętnie zwariował, któryś z was pojebańców wpadł na kolejny, kurewsko wspaniały pomysł.
Załamał się. Pękł. Zaczął łkać.
- To nie było tak. Nie chcieliśmy go zabić… Chcieliśmy tylko nastraszyć…. To był pomysł Sonnego…To on wpadł na to, żeby…..Boże, moja kurewska ręka…. Moja kariera.
- Kto jeszcze tam był?
- Drucker i Bobby…. Jezuuu. Jak strasznie boli.
Podszedłem do stołu biorąc krzesło, na którym chwilę wcześniej siedział chłopak. Lustro weneckie pulsowało od uderzeń kogoś po drugiej stronie. Drzwi trzeszczały, zdolne w każdej chwili odpuścić walkę.
- Ostatnie pytanie Allanie. Chodzisz z Sally Whiterspoon?
- Co? … Tak… O Boże… Tak.
- To bardzo piękna dziewczyna. Mądra. Dobrze się uczy. Zapewne twój ojciec nie może doczekać się wnuków.
Przyłożyłem mu nogę krzesła do genitaliów. Drzwi eksplodowały z hukiem.
- Dla twojego ojca też mam złą wiadomość Allanie – powiedziałem napierając na krzesło.
<<<<<<>>>>>>
- Tym razem to koniec Barry – jazgotał ktoś z prawej strony mego ucha, potęgując i tak już niemały ból głowy. – Przesadziłeś. Wypieprzą cię. Zamkną u czubków. Słyszysz, co mówię, pojebańcu?
Odwróciłem się.
- Słowo w słowo Manny. A teraz przejdź, bo przelecisz przez pokój. Muszę wziąć klucze z biurka.
Minąłem go i z tuzin innych osób. Kobiety krzywiły się na mój widok. Nic dziwnego. Sam się krzywiłem.
Z pokoju wziąłem strzelbę, wiatrową kurtkę koloru khaki, latarkę, oraz butelkę Zielonego Jasia Wędrowniczka. I już się szykowałem do wyjścia...
- Dlaczego przesłałeś brać lekarstwa Barry?
Patricia. Urocza drobna istotka. Jedyna mądra blondynka, jak kiedyś ją nazywałem.
- Nie przestałem. Po prostu zmieniłem na inne.
Wzruszenie ramion. Błysk żółtych zębów w uśmiechu. Uwodzicielskie spojrzenie przekrwionych oczu. Nic z tego. Nie dała się łatwo zbyć
- Wciąż ci się śni, prawda? Ile to już będzie czasu Barry? Ile lat?
- Nie mam na to czasu Pati. – chrypnąłem próbując wyjsć. Złapała mnie jednak za rękaw.
- Wróć na leczenie. Pomogę ci przez to przejść.
Spojrzałem jej w oczy. Puściła.
- Proszę cię.
- Będę w kontakcie – rzuciłem na odchodne i wyszedłem.
- Posterunkowy Douglas, proszę zabrać temu człowiekowi broń. A następnie aresztować go za przekroczenie uprawnień i pobicie – Znów Manny. Stary nieśmiertelny Manny.
Chłopak nie bardzo wiedział jak się zachować. Sięgnął jednak chudą rączką po kajdanki.
- Zrób w moją stronę jeden jebany krok, a powyrywam ci łapy.
Nie zrobił.
W takich to okolicznościach się zaczęło.
<<<<<<>>>>>>
Nie podejrzewałem żeby Manny próbował zrobić coś więcej, by mnie powstrzymać. Pomimo zawodu, jaki wykonywał nie był facetem, który każdy konflikt rozwiązywałby „spotkaniem na ubitej ziemi.” Był raczej jak przerośnięty szóstoklasista zdolny do odbierania młodszym dzieciakom drugiego śniadania lub drobnych. Nigdy jednak nie postawiłby się komuś swoich rozmiarów. Jednak pomimo tego iż z jego strony nie spodziewałem się kłopotów zamieniłem płytę Linkin Parku na rzecz policyjnego pasma radiowego. Mój przełożony wiedział, że mimo niekonwencjonalnych metod, jakimi uzyskałem zeznanie (.. - Dobre sobie.. Rozgniotłeś chłopakowi jaja – rzekłaby Laura. W czasach, kiedy jeszcze byliśmy razem…) dowiedziałem się nazwisk pozostałych sprawców. A znając mój obecny psychiczny stan mógł mieć tylko nadzieję na ich wcześniejsze złapanie. Na stare dobre zatrzymanie. Być może z równie dobrym wykręceniem rąk na masce samochodu czy rzuceniem o glebę. Jeżeli dorwę ich pierwszy, o klasyce z zakresu aresztowań na pewno nie będzie mowy.
Przyspieszyłem, rozświetlając drogę długimi pasmami świateł. Zgniłozielony Nissan z niezliczoną ilością błotnych wysp na karoserii i niemal zupełnie łysymi oponami prowadził się całkiem dobrze. Problemem była tylko umykająca ciągle koncentracja. A jako, że drzewa rosły po obu stronach szosy modliłem się tylko, by jakiś zbłąkany jeleń nie próbował przedostać się na drugą stronę lasu.
Droga do Greenwood wiodła niemal prosto, czasami łagodnie skręcając. Co także potęgowało znużenie.
(Kiedy ostatni raz spałem, goliłem się, myłem?)
- Kiedy ostatni raz patrzyłeś na drogę, tato? – doleciał do mnie głos z tyłu, kiedy odpalałem papierosa od papierosa. Uniosłem głowę i instynktownie odbiłem kierownicą w prawą stronę. Dwudziestotonowy potwór przetoczył się z rykiem, torując sobie drogę klaksonem. Z całą mocą wcisnąłem hamulec w podłogę i zasłoniłem twarz. Na szczęście pierwszymi przeszkodami zjeżdżającego w dół zbocza samochodu, okazały się niewielkie świerki i krzaki, wyhamowując końcowe uderzenie. Kiedy jednak nastąpiło, moje czoło przywitało się z szybą.
Większości osób po wypadku wydaje się, że nastaje absolutna cisza. Oczywiście są rodzaje wypadków, po których cisza rzeczywiście jest absolutna, jednak nie o to mi chodzi. W każdym razie, moje wrażenia były bardzo podobne. A odludność miejsca i ciemności tylko te doznania potęgowały.
Dotknąłem ręką czoła wyczuwając solidnego guza, który z pewnością nie był jeszcze w ostatnim stadium rozwoju. Przednia szyba była pęknięta, ale nawet w niemal kompletnym mroku wiedziałem, że spływa z niej krew.
- Prosiłem cię byś uważał tato – dobiegł głos zza pleców. Spojrzałem w lusterko. Ciemność.
- Prosiłem cię byś był rozważny i rozsądny. Byś dał sobie spokój.
Na karku osiadł mi dreszcz, spływając do najgłębszych zakamarków kręgosłupa. Uniosłem rękę próbując oświetlić tył samochodu zapalniczką, ale za bardzo mi drżała. Kiedy już wydawało mi się, że się uda, podmuch niewiadomego wiatru obrócił wszystko w niwecz.
- Nie chcesz mnie oglądać w takim stanie tato. Nie chcesz. Uwierz mi.
To przepełniło szalę długo tłumionej rozpaczy. Wybuchnąłem szlochem, tłukąc jednocześnie pięściami w deskę rozdzielczą. Z nosa pociekły smarki.
- Dla… dlaczego mi przeszkadzasz Jossy?… Teraz, kiedy jestem tak blisko?
- Blisko czego? – usłyszałem. Albo tylko to sobie wmówiłem. Prochy. Alkohol. Brak snu. Do tego jeszcze wypadek, rozbita głowa oraz od dawna gromadzący się stres. Miałem aż nadto wymówek, by zachować cząstkę racjonalności.
- To niczego nie zmieni tato. Niczego nie rozwiąże. Nadszedł czas, by pogrzebać stare sprawy i zacząć normalnie żyć.
- Był twoim przyjacielem! – krzyknąłem. – Chodziliście do tej samej pieprzonej klasy!
- Nadal jest moim przyjacielem – odparł. - Dlaczego przestałeś brać leki?
- Biorę – powiedziałem szlochając. Jednocześnie przysiągłem sobie w duchu, że nikt już nigdy, nieważne czy zjawa, czy człowiek, nie zobaczy mnie w tak chujowym stanie. – Biorę.
- Jeżeli byś brał, nie mielibyśmy okazji do rozmowy. A teraz idź, jeśli musisz. Idź, jeśli naprawdę chcesz.
Wtedy właśnie przypomniałem sobie o latarce w kieszeni kurtki i momentalnie skierowałem snop światła na tylne siedzenie wozu. Jakimś cudem leżąca niedbale strzelba nie wypaliła. Poza tym pusto.
Oszacowałem straty, czując jak ostania łza kończy żywot spływając podbródkiem na szyję. Czas podsumowań.
Niedziałające radio – Źle.
Prawie rozładowany telefon – Umiarkowanie źle.
Rozbita butelka – Bardzo źle.
Wyszedłem.
Powietrze było świeże. A las drażnił nozdrza tysiącem silnych zapachów. Wiedziałem, że do baru w Greenwood jest od dwóch do jakichś czterech mil. No góra pięć. Ale na pewno nie więcej.
Idąc w górę zbocza miałem niepohamowaną chęć poświecić latarką za siebie. Byłem niemal pewny, że gdybym tylko to zrobił, dostrzegłbym całe mrowię (.. mrowię, tak, to dobre słowo..) śladów bosych stóp wokół auta, pozostawionych w podeszczowej ziemi.
Nie zrobiłem tego jednak, ponieważ gdyby rzeczywiście tam były, musiałbym chyba strzelić sobie w łeb.
………………..
Kiedy szedłem wzdłuż drogi ponownie zaczęło padać. I mimo, że co jakiś czas mijały mnie samochody (..prawie wyłącznie ciężarówki. Raz albo dwa, osobowy..) wiedziałem, że zmoknę.
Ubłocony, nieogolony mężczyzna z mętnym wzrokiem i strzelbą zawieszoną na plecach ma raczej marne szanse na podwózkę.
<<<<<<>>>>>>
Na obrzeża Greenwood dotarłem grubo po pierwszej. Cały ubłocony, z płatami zakrzepłej krwi na brudnej twarzy. Wyobrażałem sobie, że robię piorunujące wrażenie na paniach, kiedy tak wędruję przez parking, kierując się do spelunki Moby’ego.
Swoje przybycie zwiastowałem chlupotem przemoczonych butów, tak że stojący przy motorach i ciężarówkach ludzie mogli mnie bez problemu usłyszeć.
Najczęściej uśmiechali się tylko z politowaniem, a wtedy ich wzrok przykuwała strzelba kaliber bam-bam. Nie żebym był jedynym, który miał tutaj broń. Jednak to, że była ona widoczna spowodowało, że nie zostałem ani razu zaczepiony. Co więcej, niektórzy zaczęli się wzajemnie nawoływać i iść za mną, żądni jakiegoś dramatycznego spektaklu.
Wszystko to powodowało, że czułem się jak bohater „Siedmiu Wspaniałych” w początkowej scenie filmu. Ten, który prowadzi karawan w kierunku wzgórza, próbując pochować Indianina na cmentarzu dla białych.
Gdzieś po prawej zawył głośno motor przerywając mi westernowe wizje. Zatrzymałem się i rozejrzałem, zdając sobie sprawę, jaki tłum za mną idzie. Kierowcy ciężarówek zbudzeni przez koleżków opuszczali swe kolosalne wyra, by za kilka lat móc powiedzieć:
- Hej, pamiętasz tę masakrę na parkingu w Greenwood? Kolesiowi zupełnie odjebało.
- Co prawda, to prawda. Piwo i panienki mieli tam do dupy, ale świrów za to pierwsza klasa.
Tak więc miałem za sobą masę ludzi.
Amatorów nocnych wrażeń. Robotników pracujących przy przebudowie dróg albo wyrębie lasów. Zwykłych pijaków. Czy choćby drobnych cwaniaczków, chcących tylko wypić lufkę przed snem i pogapić się w cycki, za 5.59$ od pary.
Była tu także sól tej ziemi. W swych kusych spódniczkach i głębokich do przesady dekoltach. A także co najmniej tuzin motocyklowych bandziorów, gdzie długa broda, skórzane ubranie i ciemne okulary musiały być chyba głównymi kryteriami przyjęcia do gangu.
Wszystko spowodowane było tym, że po prostu nie pomyślałem, żeby schować broń. Może to się wam wydać dziwne, ale człowiek, który rozmowę z nieżywym synem świętuje popiciem lekarstw alkoholem nie ma raczej głowy do takich spraw.
Teraz jednak było już za późno na załatwienie całej sprawy po cichu. Zwłaszcza, że nie byłem pewien, czy chcę to cicho załatwić.
Kierowałem się właśnie do wejścia, nad którym świecił krwiście czerwony neon przedstawiający farmera chwytającego na lasso coś, co przy działaniu wszystkich diod i lampek mogło być bykiem, kiedy pierwszy raz od dawna dopisało mi szczęście.
Zauważyłem ich na parkingu. To znaczy, na pewno, Sonny'ego.
Wyróżniał się z grupy, niczym najdłuższy ogórek w spożywczym sklepie.
W swojej „świętej” motocyklowej kurtce, jasno-niebieskich jeansach i długich czarnych włosach wyglądał jak brat Banderasa.
Pod pachą zaś obejmował (Nie, nie obejmował. Trzymał. Tak, żeby było wiadomo, że należy do niego) dziewczynę. I sądzę, że trzeba by przejechać naprawdę od wuja drogi, żeby znaleźć piękniejszą.
Typ Indianki: Korale. Obcisłe ubranie. I wyzywające, chociaż smutne spojrzenie.
W grupce był jeszcze Chuck Beton. Miejscowe wcielenie Kurta Cobaina. Ćpuń i amator darmowego pieprzenia w jednym. Oraz jakiś niewysoki grubasek.
Przy obu dżentelmenach stały jakieś ledwie trzymające się na nogach wywłoki, które pewnie można było nabyć w promocji.
Towarzystwo toczyło się do półciężarówki typu pickup, której światła zamontowane na masce świeciły jaśniej od słońca.
Sonny zauważył mnie pierwszy, a później spojrzał na tłum i mógłbym przysiąc wiedział, że będzie ciężko. Czuł, że przyszedłem po niego. Rozumiał to.
Sądzę, że gdyby nie ci wszyscy ludzie wokół, mógłbym się z nim dogadać. To znaczy, powiedziałbym czego od niego oczekuję, a on by to spełnił. Człowiek jest w stanie przełknąć gorycz porażki, kiedy wie, że nikt tego nie widzi.
Niestety dla nas wszystkich przyprowadziłem za sobą pół miasteczka. A takiej publiczności nie mógł zawieść.
- Więc co? – spytał kończąc butelkę na jeden łyk. – Aresztuje mnie pan?
Przystanąłem, zastanawiając się jak to wszystko rozegrać? A w zasadzie, to czekałem na jakiś impuls. Na szczęk łańcucha wydarzeń, które miałyby po sobie nastąpić.
- A może mnie pan zastrzeli!? – krzyknął odpychając dziewczynę. – Śmiało!
Chuck się odwrócił i podreptał, by upamiętnić to wydarzenie chodnikowym odlewem z wymiocin. Jeden z głowy, pomyślałem, kierując wzrok na tłuścioszka.
Splótł ręce i opuścił głowę. Zawstydzony, że został nakryty przy samochodzie z butelką Guinnessa w ręku. Nie bardzo pasował do towarzystwa. I pewnie zaskarbił je sobie posiadaniem świetnego samochodu. – Niegroźny.
A więc jeden na jednego. Jak w szachach, tenisie albo walce na noże.
- A może wyzwanie, tatuśku!? – wrzasnął z irytacją. Albo i nawet ze strachem. Prawdopodobnie nie wiedział czego się może spodziewać.
Zachodził pewnie w głowę czy moją odpowiedzią nie będzie jedynie paf-paf, przerabiające go na rozdeptany słonecznik. I klnę się na Boga w niebiosach, przez chwilę chciałem to zrobić.
- No co powiesz staruchu? Może odłożysz tę rurę, a wtedy pokaże ci, że w tej okolicy psi warkot szybko zamienia się w skowyt. No. Co ty na to?
- Gruby, dawaj kluczyki! – Moje pierwsze słowa od rozmowy z nieżywym synem. – A ty wskakuj i przykuj się do ramy – Rzuciłem kajdanki na asfalt.
Owalny młodzieniec wypełnił polecenie bezszelestnie, kładąc srebrno-czarny brelok na masce i ponownie opuścił głowę.
- Pocałuj mnie w dupę psie – syknął Sonny, spluwając w moim kierunku – Zabijesz mnie przy trzystu kurwa świadkach?
- Lepiej posłuchaj szczeniaku – odpowiedziałem. – Posłuchaj i wykonaj, póki możesz. W tej chwili rodzą się we mnie naprawdę straszne instynkty. Jeżeli mną zawładną, nic już nie da się zrobić.
Uśmiechnął się i wzruszył ramionami. Jakby mówiąc: „Wszyscy widzicie. Mam do czynienia z wariatem.” I w pewnym sensie miał.
Neonowy kowboi ponownie złapał lampkowego byka na lasso, układając żółte diody w słowo Muuuu albo Uuuu. Coś w tym stylu. Wiedziałem, że to ten moment.
- Jak chcesz Sonny. Ty wybierasz.
Położyłem broń na ziemi. A kiedy nie zareagował, kopnąłem dalej.
Być może to przez niepewność tego, jak to się skończy. Lub też chciał mieć to po prostu już za sobą. W każdym razie, kiedy uniosłem wzrok był już w powietrzu.
Wyskoczył, niczym jakiś komiksowy bohater o super mocach i lateksowym wdzianku. Zrobił to z szybkością, o jaką nigdy nie posądziłbym kogoś takiego wzrostu.
Próbowałem zejść z linii ciosu, słysząc w głowie to samo gówno, co musieli słyszeć od sekundantów przeciwnicy Mike’a Tysona, gdzieś na przełomie lat dziewięćdziesiątych.
„Nie daj się trafić szefuńciu. Jeżeli tylko cię pacnie, będzie po wszystkim.”
A więc nie dałem się trafić. Uniknąłem ciosu chyba tylko przy pomocy siły woli, zakładając mu przy tym dźwignię na staw łokciowy. Potem mocno szarpnąłem i…
I tu muszę rozczarować wszystkich zagorzałych fanów MMA1, ponieważ było po wszystkim. Rozległ się dźwięk dobrze znany miłośnikom wczesnych filmów z Seagalem (zanim ten stał się starym zboczeńcem) Jak choćby „Nico – Ponad Prawem.” Czy „Wygrać Ze Śmiercią.” A wraz z owym dźwiękiem (przeciągłym, tłustym chrupnięciem) doleciał okrzyk bólu i… to już w zasadzie wszystko.
Z tłumu nie wychylił się nikt. Żaden żądny miejscowej sławy gladiator, nie przestąpił progu dzielącego mnie, a „Pana Połamanego.” Nikt.
Już bardziej spodziewałem się odwetu od Pocahontas. Jednak jej twarz zamiast gniewu ledwie skrywała radość.
Ciekawe ile razy ją uderzył, pomyślałem lub powiedziałem półgłosem.
No nic. Będę miał okazję spytać chuja i o to.
<<<<<<>>>>>>
- Dokąd jedziemy? – pyta mnie trzeci raz w przeciągu jakichś dwóch minut. I chyba milczenie nie za bardzo mu pasi.
Samochód mimo sporej wielkości prowadzi się bardzo łagodnie. Terenowe koła dobrze przylegają do mokrej drogi, a potężny silnik pozwala na osiągnięcie niebezpiecznej prędkości. Młody Banderas znowu o coś pyta, jednak jestem zajęty wyszukiwaniem radiowych wiadomości.
- Nie zostałem aresztowany do kurwy nędzy! – drze ryj. - Nawet taki śmieć, jak ja wie, że bez zacytowania psiej formułki to wszystko jest jak… - próbuje znaleźć w głowie właściwe słowo - ...Jest jak kurwa porwanie.
Milczę.
- Tak właśnie kurwa jest! – Szarpie się, ale obręcz fotela ani drgnie – Porwałeś mnie skurwysynu i mam na to stu świadków.
Pogłaśniam radio i dźwięki Muscle Museum - The Muse wypełniają dzielącą nas przestrzeń. Fosforyzujące cyfry zegara wskazują drugą dwadzieścia trzy.
- Już jesteś kurwa bezrobotny – Nie daje za wygraną Sonny. – Moim kumplem jest Allan Robinson. Syn Rodneya Robinsona! Pieprzonego króla tego miasta. Nawet pierdolony burmistrz podkłada mu się w grze w golfa. Słyszysz mnie?!
Skręcam gwałtownie, powodując, że dzieciak wypluwa z siebie mieszaninę krzyków i przekleństw. Później milknie i przez chwilę nikt nie przerywa solowej gitarze utworu.
Następny w kolejce leci Mark Lanegan – Pendulum. Lubię ten kawałek.
- Dobra, skończmy z tym. – mówi ściszając głos. – Czego do chuja chcesz?
- Opowiedz mi jakiś kawał – odpowiadam. - Taki z rodzaju „Boki zrywać.”
Nie muszę spoglądać, by wiedzieć, jak bardzo zdziwioną ma twarz. Jak zastanawia się czy jestem spełna rozumu.
- Jak to?
- Kawał. Dowcip. Żart. Humoreskę – wyliczam. – Cokolwiek, co rozjaśni ciemność nocy. Wiesz, poprawi nasze relacje.
Skręcamy z asfaltówki w mniejszą, żwirową drogę i chłopak to od razu zauważa. Kątem oka dostrzegam jak się poci. Jak spogląda z przestrachem za okno. Ma pełne prawo do nerwów. Wie, że szpitale i posterunki nie stoją przy polnych dróżkach.
- Jaki kawał? – pyta.
- Najlepiej jakiś śmieszny – podpowiadam. Wysokie świerki drapią karoserię, kiedy jedziemy pod bardzo stromą górę.
- I to wystarczy?
- Na początek tak Sonny. W zupełności.
Samochód podskakuje na dołach, powodując, że reflektory strzelają światłami na prawo i na lewo. Chłopak jęczy, kiedy jego wyłamane ramię poddawane jest serii tych wstrząsów.
- Dobra, już mam – zaczyna. A ja się zastanawiam jak trudne w takich okolicznościach musi być przypomnienie sobie czegoś śmiesznego.
- Więc, hmmm.. Czym się różni murzyn od pizzy?
…
- Pizza potrafi wyżywić rodzinę.
Mówię, by kontynuował, samemu skupiając się na prowadzeniu. Mam wrażenie, że tylko czterokołowy napęd pozwala nam dalej jechać.
Opowiada:
George W. Bush i Tony Blair jedzą lunch w Białym Domu.
Jeden z ważnych gości podchodzi do nich i pyta, o czym rozmawiają.
- Robimy plan Trzeciej Wojny Światowej.
- O, to ciekawe. A jakie są plany?
- Zamierzamy zabić 14 milionów murzynów i jednego dentystę.
Gość wygląda na zdezorientowanego:
- Jednego dentystę? Czemu chcecie zabić dentystę?
Blair klepie Busha po plecach mówiąc:
- A nie mówiłem? Nikt nie będzie pytał o murzynów.
Stajemy. To go dezorientuje. Pewnie się zastanawia czy to był dobry żart. Nie czy był śmieszny, ale czy był właściwy.
- Jesteśmy na miejscu Sonny. Teraz cię rozkuję i wysiądziemy. Jeżeli zechcesz zrobić coś głupiego, strzelę ci w twarz. Jeżeli zaczniesz uciekać, strzelę ci w plecy. Rozumiesz mnie?
Milczy. I to mi w zupełności odpowiada. Uwalniam go, widząc jak bardzo opuchniętą ma dłoń. Wysiadamy.
Skuwam go ponownie z przodu. Jednak tym razem robię to nieco łagodniej. Mój błąd.
Noc jest parna. Ciepła. Księżyc nad nami oświetla drogę, powodując, że wszystko wokół rzuca złowrogie cienie. Gdzieś po lewej słychać płynący strumyk. Sonny idzie wolno pod górę, stąpając wojskowymi butami po żwirze i zastanawia się czy jakoś się z tego wywinie. Doskonale o tym wiem. Tacy jak on, mają swego rodzaju szósty zmysł, który odzywa się w sytuacjach skrajnie niebezpiecznych dla właścicieli. W takich sytuacjach, jak ta.
- Opowiadaj dalej! – mówię, przerywając ciszę. Lepiej żeby był zajęty przypominaniem sobie zabawnej historyjki, niż miałby próbować czegoś innego. Wyczuwam drzemiące w nim napięcie, podsycane dodatkowo przez niewiedzę. (Co? Dlaczego? Po co?) Jestem niemal pewny, że lada moment wybuchnie. Zaatakuje mnie albo spróbuje ucieczki. A może po prostu zacznie krzyczeć?
Zbiera się w sobie dobrze ponad minutę. W końcu zaczyna mówić. Zupełnie bez radosnej barwy w głosie.
- Dlaczego Meksykanie mają małe kierownice w samochodach?
Mówię, że nie mam pojęcia.
- Żeby mogli prowadzić w kajdankach.
Ha-ha
- Ekspedycja ratunkowa została wysłana, aby odnaleźć samolot, który rozbił się na szczycie góry. Ich celem było oczywiście uratowanie wszystkich ewentualnych ofiar katastrofy.
Kiedy wreszcie wspięli się na sam szczyt odnaleźli miejsce wypadku. Na pogorzelisku siedział sobie mężczyzna oparty o drzewo, obgryzający kość. Gdy wyssał już z niej szpik rzucił ją na ogromny stos innych kości i wówczas zauważył ekspedycję.
- Mój Boże jestem uratowany! - wykrzyknął.
Członkowie ekspedycji wstrząśnięci patrzyli na miejsce katastrofy. Wszędzie poniewierały się obgryzione gnaty. Z całą pewnością znaleziony mężczyzna musiał zjeść wszystkich swoich towarzyszy. Widząc niemy zarzut w ich spojrzeniu wykrzyknął:
- Nie możecie mnie za to sądzić… Czy to źle, że chciałem żyć?!
Na to szef ekspedycji odpowiedział:
- Nie no kurwa w porządku, ale …po ośmiu godzinach?
Ha-ha
- Co jest niebieskie i rzuca się na podłodze?
Znowu nie wiem.
- Dziecko bawiące się torebką foliową.
- Wystarczy. Jesteśmy na miejscu.
Rozgląda się. Zdezorientowany. Przestraszony.
- Chyba jestem ci winien wyjaśnienie – mówię. – Przecież przez całą drogę zachowywałeś się całkiem nieźle. Jak to się zwykło mawiać, nie sprawiałeś kłopotów.
- No tak.. – zaczyna, ale przerywam mu klepnięciem w bark. Milknie natychmiast.
- Pewnie się zastanawiasz, co oznacza „na miejscu?” Widzę to po wyrazie twojej twarzy. Po sposobie, w jaki błądzi twój wzrok, szukając punktów odniesienia do tego, co jest ci znane.
Mimo wszystko nie sądzę, byś kiedykolwiek tu był. Chodź. Przejdziemy się!
Wyciągam rękę i pomagam mu wejść na nasyp. Jasność nocy powoduje, że mamy dobry widok na rozległą okolicę poniżej. Wciągam głęboko powietrze i muszę przyznać, czuję się dosyć dobrze.
- Dobra, skończmy z tym – przerywa mi delektowanie się chwilą – Jak mogę pomóc?
- Cierpliwości – mówię, – Cierpliwości.
Puszczam go przodem, szturchając w plecy strzelbą. Idzie niechętnie, jak gdyby każda z nóg ważyła po trzysta kilo. Już nie wygląda na swoje dwieście sześć wzrostu. Nie pręży się i nie krzyczy. Założę się, że gdybym mógł dostrzec teraz jego twarz, wyglądałby na kilka lat starszego, niż przed godziną.
- Chodzi o tego dzieciaka, prawda? – mówi tak cicho, że nie wiem czy to pytanie, czy rodzaj wstępnej modlitwy. – O tego małego Brenstoona?
- Jak miał na imię? – pytam, czując jak wzbiera we mnie ocean złości. Myśl, że mógłby go nie znać lub nie pamiętać, powoduje, że serce bije mi szybciej.
Sonny chyba zdaje sobie sprawę, że temat jest dla niego niebezpieczny, bo niemal od razu dodaje:
- Kevin. Miał na imię Kevin.
- Zgadza się. Właśnie tak miał na imię.
- Niech pan posłucha. To nie było tak, jak może się wydawać. Jak…
……………
……………
Odwrócił się błyskawicznie i uderzył. Dokładnie w momencie, w którym gęsta chmura pożarła księżyc. Wtedy, kiedy byłem zupełnie ślepy.
Tym razem nie zareagowałem w porę. W zasadzie nie zdążyłem nawet dygnąć, gdy jego złączone kajdankami ręce trafiły mnie prosto w twarz. Świat zawirował. Poczułem jak staczam się w dół zbocza, wzniecając tuman kurzu i osypując kamienie.
Zatrzymałem się paręnaście metrów niżej, wściekły na siebie. Od początku musiał to planować. Wydawał się taki „ułożony.” Pozwolił bym się rozluźnił. A kiedy sądziłem, że wszystko jest pod kontrolą… Kurwa!
Zerwałem się, nie zważając na ból. Krew strumieniami zlewała mi się po ustach i brodzie, z na sto procent złamanego nosa.
Po chwili wdrapałem się na nasyp. Ani śladu.
Zobaczyłem go w momencie, w którym księżyc na nowo oświetlił niebo. Biegł po torach dobre dwieście metrów przede mną. Dlaczego nie zdecydował się na ukrycie gdzieś w zaroślach, lub ucieczkę w innym kierunku, nie mam pojęcia.
Rzuciłem się za nim i wydawało mi się, że na przestrzeni pół mili zdołałem odrobić połowę dzielącego nas dystansu. Przed sobą widziałem most, do którego Sonny musiał już pewnie dotrzeć.
Ponad trzystumetrowy kolos, gdzie postawienie jednego niewłaściwego kroku równało się śmierci w odmętach przepływającej gdzieś pod nami rzeki.
Chłopak chyba zdał sobie sprawę z zagrożenia, bo trucht zamienił na marsz. Co i rusz zerkając tylko za siebie.
Jeżeli gdzieś miałem odrobić tę odległość, to właśnie w tym momencie, więc kiedy wbiegłem na drewniane szczeble zwolniłem tylko trochę i pod koniec mostu byłem jakieś piętnaście metrów za nim.
Kiedy już znaleźliśmy się po drugiej stronie Sonny zatrzymał się i odwrócił. Wyglądał na przerażonego, ale i zdeterminowanego zarazem. Uniósł ręce, niczym miotacz szykujący się do kluczowego uderzenia w play-offach. Zacisnął zęby. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że strzelba musiała gdzieś wypaść. Łzawiły mi oczy i czułem, że zaraz zemdleję.
Papierosy. Wóda. Prochy.
Podszedłem bliżej i zatrzymałem się.
- Po prostu mi wszystko opowiedz – wydusiłem z przerwami na oddech. – Tak będzie prościej.
- Dobra – odrzekł sapiąc.
<<<<<<>>>>>>
O rurze w ziemi wiedzieli wszyscy młodzi. Była swego rodzaju przedmiotem licealnego kultu, o czym świadczyły walające się wszędzie puszki po coli oraz wgniecione w ziemię torebki po chipsach. Nie brakowało tam także porozrzucanych kiepów, pobitych butelek i walających się wszędzie strzykawek. Co każe sądzić, że lubili tu przychodzić także i starsi uczniowie miejscowej szkoły.
Ciężko powiedzieć, czemu akurat to miejsce stało się takim fenomenem. Swoistym centrum wieczornej edukacji i ulubioną posiadówką dla młodzieży.
Jeżeli miałbym zgadywać, postawiłbym na intymność jakie oferowało. Oddalone nieco mniej, niż pół mili od szosy, a do tego w środku gęstego lasu, było doskonałe do pooglądania gwiazd we dwoje, czy wypalenia skręta. Tak się bowiem składało, że do „rury w ziemi” nie prowadziła żadna droga, którą można by było dojechać. Jeżeli już chciałeś tu trafić, musiałeś przedzierać się poprzez chaszcze i głębokie jary. Należało przy tym uważać, by się nie poślizgnąć i nie skręcić karku, gdyż podmokły teren był wyjątkowo śliski.
Z tego też powodu rura w ziemi funkcjonowała jako „Całkowicie bezpieczna.” Choć znana była też pod nazwą „Planety Wolnej Od Psów.”
Samo miejsce było fundamentem pod jakąś farmaceutyczną fabrykę, której powstanie od blisko dwóch lat stopowały prawniczo-ekologiczne batalie. W tej chwili wyglądała jak nieukończona budowa, której właściciel przeliczył się z kosztami.
Co więc było takiego interesującego w tym miejscu?
Co powodowało, oczywiście poza „prywatnością i bezpieczeństwem,” że chłopak zabierał dziewczynę do miejsca, które nie oferowało niczego poza brudem, syfem i wilgocią? Czy w mieście nie było żadnych knajp, ławeczek, niewielkiego kina?
Otóż nie.
Przyczyna, dla której dzieciaki tu lgnęły była inna. Tak się bowiem składało, że rura w ziemi uchodziła za nawiedzoną.
Jej legenda zaczęła się dość niewinnie. Rdzenni mieszkańcy, z lubością ogłaszający się jako „Założyciele” lub „Potomkowie Indian,” nie wiedząc jak walczyć z rakiem postępu, jakim była Robinson Pharmaceutics próbowali dowieść, że ziemia, na której budowana ma być fabryka jest cmentarzyskiem. Nie wiadomo w jaki sposób weszli w posiadanie potwierdzających to papierów ani czy były one autentyczne. Grunt, że dali swym prawnikom kolejne argumenty do walki. I zastopowali prace na jakiś czas.
To oczywiście zbyt mało, by uczynić z miejsca turystyczną atrakcję. Prześledźmy jednak rozwój wypadków dalej.
A więc tak:
16 grudnia 2007r.
Robotnicy mieszkający w barakach szykują się do wyjazdów na przymusowe urlopy. Sytuacja z miejscowymi napięta jest do tego stopnia, że pracującym odmawia się sprzedaży dosłownie wszystkiego. Jedzenie, papierosy i listy dowozi prywatna ciężarówka firmy.
Doręczyciele, tak zwani „leśni mikołajowie” zjawiają się szesnastego grudnia przed południem. Na osiem dni przed wigilią.
Ich pojawienie przyjęte jest z entuzjazmem. Tym większym, że przywożą alkohol. Potwierdzają jednak najgorsze z możliwych hipotez. Otóż prace zostają wstrzymane, co najmniej do końca marca. Nastrój opada.
Czterdziestosiedmioletni Bob Raimi klnie na czym świat stoi. Wkrótce święta, a on nie zdołał nazbyt wiele odłożyć. By poprawić sobie samopoczucie sięga po list.
Stres, strach i alkohol. Idealna kompozycja ciemności.
Pomyliłem się, myśli w pierwszej chwili, lecz przecież otrzymał od Garby już wiele listów i wszędzie rozpoznałby jej lekko pochylone pismo. List zatytułowany jest: „Mój najdroższy Gary.” Czyta.
Dwadzieścia minut później opuszcza barak, zabierając ze sobą papierosy, rękawice i strzelbę.
Nazajutrz w miasteczku dziennikarzy więcej jest, niż kur.
25 lutego 2008r.
Pat Railly. Bezdomny, zwany z racji przydługiego nosa i wyłupiastych oczu „Szczurkiem” zostaje znaleziony martwy. Od pierwszej chwili wiadomo, że przyczyną śmierci nie był mróz.
Ślady duszenia, strzaskana prawa dłoń i brak kilku palców u lewej, to tylko najłagodniejsze z rzeczy, jakie go tu zastały. Sprawców nie odkryto.
14 marca 2008r.
Rick Browster. Niesprawiający kłopotów uczeń drugiego roku liceum. Nieco nieśmiały, dobrze się uczący. W zeszłym roku o włos ominęła go nagroda za ogólnokrajowy referat biologiczny. W skrócie, przeciętniak.
Chłopaczyna od miesiąca wodzi oczami za Sindy i w końcu zbiera się w sobie, proponując kino.
Dziewczyna świadoma wrażenia, jakie robi na Ricku, postanawia wziąć sprawy w swoje ręce.
Od tygodnia utrzymuje się ładna pogoda i wygląda na to, że zima w końcu odpuści, toteż spędzenie romantycznego wieczora z dreszczykiem, nie wydaje się głupim pomysłem.
- Od początku mnie tylko podpuszczała – Miał później zeznać Ricki. – Leciała ze mną w chuj. A ja ją chciałem tylko pocałować.
Dlaczego wziął ze sobą sprężynowy nóż?
Nie wziął. Nóż już tam leżał. Czekał.
Skoro chciał ją tylko uspokoić, czemu uderzył trzydziestoczterokrotnie? Czy to recepta na spokój?
Nie wie. Niewiele pamięta.
Dlaczego wyjął jej oczy?
Również nie wie. Wzrusza ramionami.
Mamy więc trzy przypadki, nie licząc małego Kevina. Trzy głośne sprawy na przestrzeni krótszej, niż pół roku. Zastanawiające, prawda?
Do tego jeszcze kości. Cała masa zwierzęcych kości. Jakby wszystkie zwierzaki postanowiły zrobić sobie umieralnię właśnie w tym miejscu. Oczywiście równie dobrze mogła to być sprawka miejscowych obrońców moralności albo chcących kultywować mistyczność miejsca dzieciaków, ale kto wie?
..kto wie..?
Sama „Rura w ziemi” była niedokończonym, odpływowym kanałem, którego zapomniano lub zaniechano zasypać. Betonowa. O średnicy opony i długości przeszło trzystu stóp, miała za zadanie odprowadzać nagromadzoną wodę.
- Tak przynajmniej sądzę, - mówi Sonny - choć nie jestem ekspertem w takich sprawach. Jej przeznaczenie mogło być równie dobrze zupełnie inne.
……………
W każdym razie, jako grobowiec dla schwytanych i zastraszanych dzieciaków nadawała się również bardzo dobrze.
<<<<<<>>>>>>
- Znaleźliśmy go jakoś tak po południu – dodaje chłopak. I jestem pewien, że drżący głos nie jest wyuczony. To dobrze. Może istnieje jeszcze dla niego jakaś szansa.
<<<<<<>>>>>>
- Tego dnia byliśmy wrakami, człowieku. Szwendaliśmy się bez celu, zostawiając za sobą plamy rzygowin. Wiesz, o co mi chodzi?
Jak popłuczyny po zbyt barwnym dniu, czy ostrej imprezie. Człowiekowi się wtedy nie chce żyć.
Problemy zaczęły się z samiuśkiego rańca, kiedy doczłapaliśmy się do Moby’ego, żeby się trochę podleczyć. Kasa nie stanowiła problemu, więc po chwili tonęliśmy w browarze. Takie bary żyją jednak z nocnych imprez. Rano jest głównie sprzątanie. Wymiatanie zębów spod krzeseł, wyrzucanie kondomów, sam wiesz.
Pierwsze nieporozumienie było odnośnie żarcia. Nie mieli nic na ciepło. I co więcej, nie palili się, żeby zrobić. Jakby nasze pieniądze nie były dosyć dobre.
Skończyło się jednak tylko na straszeniu. Na tym, kto kogo załatwi i tego typu rzeczach. Nic wielkiego.
Prawdziwy problem polegał jednak na tym, że Druckerowi strasznie zachciało się pieprzyć. Wręcz kolosalnie. Nie wiem co przyćpał, ale to spowodowało, że kutas przejął nad nim kontrolę.
Byliśmy wtedy we czterech. Ja. Drucker. Allan. I ten pojebany grubas. Bobby.
Tak naprawdę nie wiem dlaczego pozwalaliśmy Bobby'emu się z nami pałętać. Może dlatego, że potrafił wlać w siebie sześć piw, jedno po drugim. Albo tak głośno bekać, że aż zagłuszał motor. Nieważne. W każdym razie zawsze towarzyszył mu pies. Mała suka z rodzaju tych chihuahua. Brał ją dosłownie wszędzie.
Więc siedzieliśmy tam zalewając się piwskiem, kiedy Drucker postanowił uderzyć do Betsy. Problem polegał na tym, że o kontaktach z kobietami wiedział tylko tyle, ile im trzeba zapłacić, więc po sekundzie amorów dostał w ryj.
Kurewsko go to zszokowało. Nas zresztą też, bo wszyscy pamiętaliśmy czasy, kiedy wystarczyło mieć czyste buty, by zwrócić na siebie jej uwagę. Teraz jednak Betsy podłapała jakiegoś fagasa i zachowywała się jak pieprzona królowa balu. Facet był większy nawet ode mnie i dobre piętnaście kilogramów cięższy. Co tu dużo mówić. Nie skończyłem nawet piwa, kiedy wszyscy już byli na parkingu. Tam gdzie mnie dzisiaj zwinąłeś.
Ten jebany king kong był piekielnie zwinny i momentalnie spuścił Druckerowi wpierdol. Sądzę, że gdyby było trzeba, dojebałby nam wszystkim czterem. A potem jeszcze zeżarł tego psa.
Taki oto mieliśmy niepomyślny ranek.
Cała afera bardzo nakręciła Druckera. Miałem wrażenie, że gdyby tylko miał przy sobie broń, to po prostu odpaliłby tego ćwoka, nie zważając na tych wszystkich ludzi. Tak jak ty mnie chciałeś dziś załatwić. Nie zaprzeczaj. Wiem, że przeszło ci to przez głowę.
Allan, by rozładować sytuację, załatwił nam trochę wspomagaczy. Wiesz, nie trzeba budować rakiety, by dostać się na orbitę.
Chcieliśmy walnąć u niego, lecz się nie zgodził. Miał już jedną sprawę za prowadzenie pod wpływem i jego sportowa kariera i tak już wisiała na włosku. Postanowiliśmy zatem jechać do rury.
<<<<<<>>>>>>
- Na miejsce przybyliśmy przed czternastą. Choć niebo sprawiało wrażenie, jakby lada chwila miała nastać noc. Cali byliśmy przemoczeni i upieprzeni błotem. A na dodatek ten jebany pies wył na każdy odgłos grzmotów.
Burza nie ustawała zalewając świat z taką siłą, że uderzający deszcz niemal powodował ból. Do tego głowa nawalała mnie tak bardzo, że jedyne na czym mogłem się skupić, to widok mych białych reeboków pożeranych przez błoto.
Gdzieś w oddali, poza bólem oddzielającym mnie od rzeczywistości, Drucker opieprzał grubego i byłem niemal pewien, że zaraz spuści mu łomot.
Nie wiem, kto go pierwszy zobaczył, ale na pewno nie ja. Byłem zajęty tym, by utrzymać zawartość żołądka na swoim miejscu.
W każdym razie stał tam. Jakieś trzydzieści metrów od nas. Ubrany w coś, co z tej odległości wyglądało na krótkie spodenki. Wiatr smagał go po plecach, ale chłopak zdawał się tym zupełnie nie przejmować.
Musisz mnie zrozumieć. Nie planowaliśmy nic złego. Wiadomo, nikt z nas nie był w wybornym nastroju, ale nie zamierzaliśmy wyżywać się na jakimś dzieciaku. Staraliśmy się tylko do niego podkraść, żeby zobaczyć, co robi. Teraz uważam, że mogliśmy nawet krzyczeć i gwizdać, a i tak nie zwróciłby na nas uwagi. Był w jakimś transie, czy coś.
Z bliska okazało się, że chłopak jest strasznie podrapany. I wystarczyło się tylko rozejrzeć, żeby wiedzieć dlaczego.
Pytam, o co mu chodzi. Zawiesza na chwilę głos i wyszeptuje:
- O zwierzęta.
<<<<<<>>>>>>
- Mówię, jak było, panie Moosey. Jeżeli mi pan nie wierzy, to trudno. Ale taka jest prawda.
Były wszędzie. Dziesiątki. Może i setki. Uśmiercone w bardzo okrutny sposób. Poprzybijane. Popalone. Porozrywane. Niektóre ciągle żyjące.
Króliki, koty, psy, lisy i ptaki. Zwłaszcza ptaki. Kruki lub wrony. Całe dziesiątki.
Smród był straszliwy. Aż dziwne, że nie wyczuwaliśmy go wcześniej.
Byliśmy zaszokowani, wie pan. Nikt z nas nie był aniołkiem, ale to było coś zupełnie innego. Coś totalnie, odmiennie, popierdolonego. Na samo wspomnienie o tym przechodzą mnie jeszcze dreszcze.
Cała polana zdawała się żyć. Ziemia skręcała się od umierających zwierząt. Wręcz krzyczała.
Drucker potrząsnął dzieciakiem, ale ten wcale tego nie odczuł. Nie wiem czy w ogóle wiedział, że tam jesteśmy.
Zdaje sobie sprawę, że to wszystko brzmi, jak jakiś kiczowaty film grozy, ale tak właśnie było. Przysięgam na swoją rodzinę, panie Moosey. Nie da się tego opisać słowami.
Spoglądam na niego, nie przerywając słowem. Kontynuuje.
<<<<<<>>>>>>
- Tego było zbyt wiele. Zwymiotowałem. Drucker wciąż potrząsał dzieciakiem, starając się go wyrwać z letargu. A drzewa się kładły od wiatru. Nigdy czegoś takiego nie przeżyłem. I jeżeli ma mnie pan zamiar zamknąć, to proszę bardzo. Po tym wszystkim będzie to pieprzona przyjemność.Robię w jego stronę malutki krok, obserwując, jak wylewa z siebie potoki słów. Nie zauważył tego. To dobrze. Raz, dwa, trzy. Baba Jaga patrzy. Choć tym razem baba Jaga nie jest dosyć uważna. Robię kolejny krok. On mówi.
- Na dodatek ten cholerny pies kompletnie zdziczał. Zaczął wyć i miotać się wściekle.
Naprawdę byliśmy przerażeni, wie pan. Życie uczy radzić sobie z przeciwnościami losu, ale na takie coś nie przygotowuje. To jak spotkanie z Jasonem Voorheesem2 podczas wyjazdu na letni obóz harcerski. W takich chwilach nigdy nie wiesz, co zrobisz. Na co cię będzie stać.
Jeśli chodzi o mnie, to najchętniej bym stamtąd po prostu uciekł. Rzucił się biegiem, zostawiając całe to szaleństwo za sobą. I gdybym tylko miał pewność, że ktoś pobiegnie za mną, nie zawahałbym się ani chwili.
Człowiek jest jednak zwierzęciem stadnym, panie Moosey. Więc zostałem. Wolałem już tkwić w środku tego całego gówna, ale przynajmniej nie sam.
Muszę przyznać, że chłopak mnie zaciekawia. Nie, żeby mówił prawdę. Wiem, że kłamie. Robi to jednak w bardzo przekonywujący sposób. Jakby naprawdę wierzył we własne słowa.
<<<<<<>>>>>>
- Dobrze. Trochę mnie poniosło. Ale naprawdę chcę to opowiedzieć najlepiej, jak tylko potrafię. Tak, jak miało to miejsce.
W każdym razie, ktoś, pewnie Drucker, ale nie wiem na pewno, zdzielił chłopaka w twarz. Byliśmy już tak przerażeni, że niemal oczekiwaliśmy po tym uderzeniu natychmiastowego zakończenia burzy. Końca koszmaru.
W kinie to zawsze działa. Kiedy powstrzymujesz głównego demona w kulminacyjnej scenie filmu, wszystko ustaje. Tutaj nic nie ustało.
Dzieciak nie wstał z ziemi. Uniósł tylko wzrok. I jeżeli można by ucieleśnić nienawiść, to miałaby jego oczy. Powiedzieć, że patrzył na nas, to za mało. Wręcz zabijał nas wzrokiem. Rozszarpywał.
Bez kitu, panie Moosey. Zna mnie pan. Zna pan Druckera. Wie pan sam w ilu bijatykach braliśmy udział. Ile spraw ciągnęliśmy za sobą.
Musi pan zrozumieć, że to było coś zupełnie innego. Coś zupełnie nie z tego jebanego świata! Byliśmy świadkami czegoś, co poza filmem lub książką, nie miało prawa istnieć.
Ale istniało.
Myśli pan pewnie, że wszystko to wymyśliłem. Sądzi pan, że naćpaliśmy się tam, a potem go zwyczajnie zamęczyliśmy, prawda? Tak pan pewnie uważa, ale było inaczej. Było dokładnie tak, jak powiedziałem. I jeżeli to nie jest poprawna linia obrony, to wszystko mi już jedno.
Tak właśnie myślę, ale nie mówię mu tego. Ekipa dochodzeniowa nie znalazła tam niczego, o czym wspomina. Niczego poza rozkładającym się dzieckiem z pękniętą ręką i na wpół oszalałym wyrazem twarzy. Były tam oczywiście stare kości, ale nie było żadnych trupów zwierząt. Nie było połamanych drzew.
Wszystko to kreacje jego przeżartego robactwem mózgu. Wymysły.
Milczę jednak. I jest to dla niego wystarczająca zachęta. Kontynuuje:
<<<<<<>>>>>>
- Burza nie ustała. Przeciwnie. Zaczął napieprzać grad. A do tego wszystkiego kundel grubasa sfiksował. Próbował się wyrwać i poszarpał mu rękę. Ten wicher był tak kurewsko silny, że prawie nie mogliśmy się usłyszeć.
- Kto pierwszy uderzył – przerywam pytaniem, ponieważ już nie chcę dłużej tego słuchać. Mam dość historii o piekielnej burzy i martwych zwierzętach wokoło.
Chłopak spogląda mi w oczy.
<<<<<<>>>>>>
- Allan – mówi niewyraźnie. A kiedy proszę go, aby powtórzył, dodaje:
- Wpadł w szał. Widział w tym chłopaku ucieleśnienie wszystkich tych, którzy miesiącami hamowali budowę jego ojca.
Mały uniósł rękę. Ale nie jakby chciał się osłonić przed ciosem, tylko na coś wskazać.
Allan trafił go tuż powyżej łokcia. Chrupnęło. Wtedy Drucker kopnął go prosto w twarz, powodując, że dzieciak rozłożył się w błocie jak długi.
- Musisz mnie zrozumieć – mówi, bez ostrzeżenia przechodząc ze mną na ty. - Byliśmy przerażeni. Chcieliśmy tylko, by to szaleństwo dobiegło końca. By skończyła się wreszcie burza, przestało wiać. Chłopak zdawał się być jakimś szamanem czy coś. To w końcu były tereny dawnego cmentarza, więc uwierzenie w to wszystko nie było specjalnie trudne.
Mały próbował się podnieść, ale przygwoździłem go kolanem do gleby. Zaczął się szarpać i kaszleć, ale tak bardzo się bałem. W końcu po minucie czy dwóch przestał się ruszać.
Burza nie ustąpiła, a wiatr nie ucichł. Ale gdybym ci powiedział, że nie odczuliśmy żadnej ulgi, skłamałbym. Odczuliśmy kolosalną różnicę.
Potem schroniliśmy się pod jednym z murków, by zapalić. Wszyscy, poza tym tłustym kretynem, który biegał szukając swojego kundla.
Zrozum. Mieliśmy różne sprawki na koncie, to fakt. Ale zabójstwo dziecka..? Kurwa. Nawet nie chcę myśleć, co by się z nami stało, jakby to wypłynęło gdzieś pod celą.
Dociera do mnie, że tylko to go trapi. Tylko tym się naprawdę przejmuje. Nie tym, że zamęczyli niewinnego dzieciaka. Tylko tym, co by im za to groziło. Czuję jak gniew rozsadza mnie od środka. Jak pulsuje. I jeżeli kiedyś tliła się dla Sonnego iskra nadziei, pozwalam, by teraz zgasła.
<<<<<<>>>>>>
- To Allan wpadł na to, żeby go wsadzić do rury. I tak już przecież nie żył. To znaczy, tak nam się wówczas zdawało. Nikt mu nie mierzył pulsu. Ale do kurwy nędzy nie oddychał!
Chcieliśmy, by to wyglądało na wypadek. Na głupi zakład czy coś takiego. Wiesz, jakie są dzieciaki. Wszędzie gdzieś włażą. Zewsząd skaczą.
Nie mogliśmy go zostawić na brzegu. A nikt nie zmieściłby się, aby wepchnąć go głębiej. Zastanawialiśmy się nad tym i Allan wpadł w końcu na pewien pomysł. Było to wtedy, kiedy obserwował grubego z tym jego zniewieściałym pieseczkiem.
A więc przewiązaliśmy psa sznurkiem, od którego aż się roiło wokół. Służył do poziomowania gruntu czy innego wyrównywania. Nie wiem. Ważne, że było go pełno.
Przewiązaliśmy go w pasie. Znaczy psa. I wsadziliśmy do tej jebanej rury. Gruby marudził, a i pies nie był tym zachwycony, ale mieliśmy martwe ciało do ukrycia i po podpaleniu mu sierści wbiegł do środka.
W tym momencie zaczęło się już nieco uspokajać. Przynajmniej, jeśli chodzi o wiatr. Deszcz dalej napieprzał, jakby to były ostatnie godziny świata.
Zastawiliśmy wejście gałęziami i poszliśmy szukać drugiej strony tunelu. Znaleźliśmy bez trudu, a pies już na nas czekał. Dalej owinięty był sznurkiem, którego koniec został po drugiej stronie. Chyba wiesz, co było dalej, prawda?
Związaliśmy chłopaka. I przeciągnęliśmy tak, mniej więcej, do połowy.
Oba wejścia zasłoniliśmy gałęziami. I do tej pory nie mam pojęcia, w jaki sposób udało wam się go znaleźć. Wiem, że z twojego punktu widzenia popełniliśmy straszliwy grzech i może tak było w istocie. Wiedz jednak, że towarzyszyły temu specjalne okoliczności. Cały zastęp piekielnych efektów specjalnych. I jeżeli to nie jest okoliczność łagodząca, to nie wiem już, co nią jest.
A więc tak to obmyślili – myślę - Wiedzą, że zabezpieczone zostały ślady butów, odciski palców oraz kilka drobnych przedmiotów. Nie mają wątpliwości, że jest już po nich. Jedyne, o co mogą walczyć, to próba zamiany dożywocia na psychiatryk. A sądząc po tym, jak traktuje się sprawców takich zbrodni mają o co się starać. Zresztą, zakładając, że będą wspierani przez całą armię prawników Robinsona może im się to udać.
<<<<<<>>>>>>
- On nie umarł Sonny. Przynajmniej nie wtedy, kiedy wam się wydawało, że nie żyje. Zapewne utrata przytomności, o której wspomniałeś była czasowa. Świadczą o tym starte do krwi łokcie, kiedy dzieciak przeciskał się w ciemności, nie wiedząc nawet gdzie się dokładnie znajduje. Potrafisz sobie wyobrazić, co mógł czuć, kiedy otworzył oczy i obraz świata nie uległ żadnej zmianie? Jak sądzisz, o czym myślał, kiedy każda próba wstania hamowana była tonami zimnej ziemi? To jak obudzić się w trumnie. A nawet gorzej, bo daje ułudę nadziei poprzez możliwość poruszania się. To, że możesz się ruszać, powoduje, że walczysz o każde pół metra. Jest to jednak walka z góry skazana na przegraną, Sonny. Nie ma szans z tego wyjść.
Był cały pościerany. Wiedziałeś o tym? Plecy i brzuch miał całe starte do krwi. Tak bardzo, że sutki dosłownie przestały istnieć. A biel żeber była dobrze widoczna.
Wyobraź sobie, jak mógł się czuć, kiedy zaczęła budzić się w nim panika. I nie zaprzeczaj, bo obaj wiemy, że w końcu nadeszła.
Jak zdesperowany musiał być skoro pchał przed siebie złamaną rękę i przesuwał się mozolnie do przodu?
Jak wielką musiał mieć nadzieję, aby wierzyć, że za kolejnymi spazmami bólu w końcu pojawi się światło? Jak Sonny? Jak?
Chłopak wzrusza ramionami i rozgląda się niepewnie na boki. Dzielący nas dystans się zmniejszył, ale znowu tego nie zauważył. To dobrze.
<<<<<<>>>>>>
- Czy wiedziałeś, że ochrypł od krzyczenia? Połamał paznokcie od drapania w beton? Wiedziałeś o tym Sonny? Nie sądzę. A wiesz czemu?
Nie mogłeś o tym wiedzieć, dlatego, że kiedy on tam się ścierał na proch, kiedy umierał zjadany przez własne lęki, byłeś zupełnie gdzie indziej.
Paliłeś, chlałeś, może śmiałeś się, oglądając jakiś głupawy serial. Nieważne. Ważne natomiast jest to, że w ogóle o tym nie rozmyślałeś. Odhaczyłeś całą sprawę, jako załatwioną. Jako przeszły, nieistotny temat. Coś, czym nie należy zawracać już sobie dupy.
A on tymczasem umierał. Zostawiał krwawe ślady, niczym podeszczowy ślimak nie do końca rozjechany przez samochód. Wiesz jak długa musiała trwać tam godzina?
Czy potrafisz zdać sobie choć trochę sprawę z tego, przez co ten biedny dzieciak musiał przejść? Jak kurczył mu się oddech, kiedy demony paniki coraz bardziej zacieśniały mu gardło?
Powiem ci coś. Jest to potwierdzone przez ekipę, która go wydobyła. Myślę, że powinno się to spodobać takiemu sadyście, jak ty.
Spogląda na mnie, próbując zaprotestować, ale nie daję mu dojść do głosu. Jestem tak zdenerwowany, że wewnątrz siebie wiem, że jest już kurwa po nim.
<<<<<<>>>>>>
- Mniej więcej na dwóch trzecich długości, rura łączy się sekwencją wsporników i grubych, ostrych spawów. Zwęża to w znacznym stopniu tunel na odcinku około dwóch metrów.
Oczywiście nie zwęża na tyle, by nie zdołał się przedostać mały psiak. Ale dla dziecka? Hmm. Ujmę to tak: Jeżeli nie jesteś synem Houdiniego, raczej nie próbuj tych sztuczek.
To właśnie do tego miejsca dotarł Kevin.
Co gorsza, w dzień prawdopodobnie widać stamtąd światło. I jeżeli nie zakryliście otworu wystarczająco, a wiem, że nie, ponieważ śmiecie waszego pokroju są zbyt leniwi, żeby zrobić coś dobrze nawet wtedy, kiedy zależy od tego ich życie, to chłopak prawdopodobnie widział wyjście.
I tu dochodzimy do najlepszego Sonny. Do tego, jak długo musiał rozmyślać, zanim zdecydował się na próbę przeciśnięcia. Nie wiem tego na pewno, ale stawiam sałatkę przeciwko trzem hamburgerom, że zdobył się na to dopiero wtedy, kiedy już nie miał siły krzyczeć. A łzy już nie chciały dalej płynąć.
Jak wielki musiał toczyć ze sobą bój zanim zdecydował się przymierzyć głowę do szerokości zwężenia? Godzinę? Dwie? Próbował się odwrócić? Walczyć z niedoskonałościami ciała, żałując, że nie jest synem wędrownego Chińskiego cyrkowca? Nie mam pojęcia. Możliwe.
W którymś momencie postanowił jednak spróbować. Zagrać za wszystkie swoje żetony, jak zwykli to mówić w Las Vegas. Postawił wszystko i wiedział o tym w momencie, w którym ostry spaw nieomal nie urwał mu podbródka.
Głowa jakoś przeszła, wiesz. Chociaż krew z czoła zalała oczy, to jakoś przeszła. Nie mógł jej nawet otrzeć, ponieważ ręce zostały po drugiej stronie. Myślę, że kiedy dotarło do niego, że się nie uda, że jest po prostu za duży…. było już za późno na cokolwiek.
Sadzę, że wtedy panika zaatakowała z tak potworną siłą, że po prostu oszalał.
Wyłamał sobie bark odpychając się desperacko nogami, ale nie zdołał przecisnąć się o cal dalej. Umierał z widokiem na światło wschodzącego dnia. Powoli. Zakleszczony.
Nie żyje tylko dlatego, że czterech cholernych gówniarzy przyćpało coś, od czego popierdolił im się świat.
- To nieprawda, mówiłem panu…
- Żadnych zwierząt Sonny. Żadnych świeżutkich ciał. Tylko kości.
Teraz dopiero chłopak łapie się na tym, że dzielą nas zaledwie dwa kroki. W pierwszej chwili chce rzucić się do ucieczki, ale potrząsam głową i ani drgnie. Słychać pociąg i obaj koncentrujemy się na nim.
- Wiesz dlaczego przyprowadziłem cię tutaj? Dlaczego akurat w to miejsce?
Kiwa przecząco głową. Ale nawet gdyby się nie poruszył, to i tak powiedziałbym mu dlaczego.
- Otóż powód, dla którego przywlokłem cię tutaj jest taki, że jakieś sto metrów od tego miejsca zginął mój syn. W zasadzie zginął przeze mnie, przynajmniej po części. Do dziś nie wiadomo czy potrącił go pociąg, czy po prostu spadł z mostu do wody. Gdyby nie to, że obaj trochę biegliśmy, pokazałbym ci kwiaty, które zawsze tu dla niego przynoszę.
Nie udawaj zdziwionego. Sam przecież mówiłeś, że dzieciaki ciągle gdzieś włażą i skaczą. Miałeś rację.
Teraz pewnie zaczynasz się zastanawiać czy traktuję całą sprawę osobiście. A jeśli tak, to co to dla ciebie oznacza. Jeżeli zaczynasz się denerwować, to jest to jak najbardziej zrozumiałe, bo powinieneś odczuwać zdenerwowanie. Zapewne będzie to tylko namiastka paniki, jaka ogarnęła małego Kevina, ale musimy przecież od czegoś zacząć.
- Nie wierzę, że pan to zrobi – mówi Sonny, a wtedy cios spada na jego krocze. Upada na kolana rzężąc jak wieprz. Uderzam jeszcze dwukrotnie. W szyję i klatkę piersiową. Wystarczy.
Jest ugotowany. Na wpół zemdlony. Kwiczy i pluje krwią.
Podnoszę go za fraki, słysząc zbliżające się monstrum. Jestem pewien, że pomimo bólu i dławień zdaje sobie sprawę z tego, co zaraz się stanie. To dobrze. Mam nadzieje, że czuje choć cząstkę tego, na co skazali dzieciaka.
Pociąg okazuje się ekspresem rozwożącym ludzi po krańcach kraju. Nie zatrzymuje się w takich dziurach jak ta, więc prędkość ma odpowiednią.
- Gdzie się podziało twoje poczucie humoru? – pytam, czując w powietrzu gęsty zapach moczu. - Gdzie się podziały te wszystkie kawały o żydach, murzynach i martwych dzieciach!? Gdzie!?
Kolos przejeżdża, a wtedy wypycham go naprzód. Seria metalicznych dźwięków przeszywa noc, degradując Sonny’ego do stanu nic nieznaczącej kupy mięsa. Obryzguje mnie krew.
Kiedy wszystko cichnie, okazuje się, że ekspres nawet nie zwolnił.
Przechadzam się po torach, znajdując tylko kawałek jego ręki. Resztę pewnie rozrzuciło na pobocza. Po dokładniejszych oględzinach dostrzegam kawał korpusu oraz prawie idealnie odciętą głowę. To mi przypomina pewien żart.
W pewnym domu urodziła się sama główka.
Żyła jednak wychowywana przez domowników niczym normalne dziecko.
Którejś wigilii główka skończyła wsuwać zupkę i poturlała się pod choinkę.
Tam ząbkami odwiązała prezent i patrzy.
Po chwili słychać na cały dom.
- Kurwa. Znowu czapka
Nie wiem czemu mi się to przypomniało, ale tak nieraz jest. Kiedy od wieków nieużywana szuflada w twoim umyśle wysuwa się, nie zawsze masz na to wpływ.
Czy czuję się podle?
Nie bardzo. Sonny był bardzo zabawnym gościem, więc wydaje mi się sprawiedliwe, że został pożegnany przez żart.
Ogarnia mnie spokój ducha. Co dziwne, bo właśnie zamordowałem człowieka. Nie wiem, w którym momencie zdecydowałem się wcielić w rolę Boga, ale teraz nie mogę się już zatrzymać. Nie mogę się już wycofać i nie chcę.
Powrót do samochodu upływa na rozmyślaniach. Na szczęście nie odwracam się ani razu, więc nie dostrzegam machającej mi na pożegnanie postaci. To dobrze. Jest i tak dosyć szaleństwa wokół.
Strzelbę znajduję bez najmniejszego kłopotu. Samochód także. Okazuje się, że zostawiłem w nim komórkę, która jakimś cudem jeszcze nie zdechła. Poczta głosowa oraz SMS-y informują mnie, że jestem poszukiwany przez pół miasta - co nie ma teraz najmniejszego znaczenia.
Kiedy jadę do rury, niebo nade mną niemalże tonie w gwiazdach.