Tak się zastanawiam, dlaczego, mimo całej staranności, jaką włożyłaś w opracowanie tego tekstu, ostateczny rezultat wydaje mi się mało przekonujący. I tutaj muszę odwołać się do własnych upodobań czytelniczych. Ja nie mam wielkich wymagań i podobać może mi się wiele: powieść dla dzieci, dla nastolatek, powieść historyczna, współczesna obyczajowa, kryminał, fantasy, sci-fi , postapo - pod warunkiem, że bohaterowie tego tworu literackiego są wiarygodni psychologicznie. Albo i niewiarygodni, lecz wyraziści, zindywidualizowani, pełni życia. To nie muszą być postacie na miarę Flauberta czy Dostojewskiego. Literatura popularna zna ich mnóstwo, i to najróżniejszych: od Ani z Zielonego Wzgórza po Jakuba Wędrowycza.
I tu widzę największą słabość Twojej powieści. Bohater płci męskiej jest właściwie nieodróżnialny od dziewczyny, z którą się rozstał. Gdyby w monologu Leona wygłaszanym do portretu zmienić parę szczegółów i końcówki rodzajowe, mogłaby to być wypowiedź Anny. Oboje nie różnią się od siebie ani na poziomie emocji oraz refleksji, ani na poziomie języka, jakim się posługują.
I to nie o to chodzi, że skoro on jest artystą, człowiekiem wrażliwym, itp. to ma prawo, żeby targały nim emocje. Owszem, ma. Tylko niech je wyraża w inny sposób, niż siedemnastolatka. To jest najbardziej podstawowe rozróżnienie, jakie musi wprowadzić autor: nawet dwie przyjaciółki, postawione w tej samej sytuacji, nie mogą reagować identycznie, a cóż dopiero nastolatka i dojrzały mężczyzna.
Poza tym, takie skoncentrowanie na przeżywaniu dramatu rozstania z Anną sprawia, że zaniedbujesz okazje, które sama stworzyłaś. Bo popatrz: wysyłasz faceta na koniec świata. Dosłownie, zważywszy odległość Sydney od Londynu. I co? Ano, nic. Ląduje tam po wielu godzinach lotu, pora roku jest dokładnie przeciwna, niż w Londynie, zmiana czasu o 10 albo 11 godzin, a on nic. Owszem, mówi, że czuje się wykończony, a do tego ciągle jeszcze koszmarnie skacowany, lecz z tego nic nie wynika. Nie myśli, żeby wreszcie wziąć prysznic i wyciągnąć się na jakimś tapczanie (przecież mógłby spędzić nawet kilka dni w hotelu, dlaczego nie?), nie chce mu się pić (bo jeść nie chce mu się z definicji, za bardzo przeżywa), nie czuje gorąca (a to już subtropiki), w ogóle nie reaguje na to, co go otacza. Jedzie do biura nieruchomości i błyskawicznie kupuje sobie dom. I dalej znowu nic: żadnego zmęczenia, potrzeby snu, żadnego odreagowania (Gorgiasz słusznie zauważył: dlaczego woda, nie alkohol?), tylko jeremiady, że Anna, że tamten drugi… Nowy kraj, zdecydowanie inny, niż Anglia, nowy dom (a naprawdę niełatwo jest poruszać się w cudzym, umeblowanym domu, kiedy jesteśmy tam pierwszy raz) – dla Leona to wszystko nie ma najmniejszego znaczenia. Ale ma konsekwencje dla powieści, niestety. Tło u Ciebie jest szczątkowe, podobnie jak ta część osobowości bohatera, która nie jest związana z przeżywaniem miłosnego dramatu. I właśnie dlatego postać jest płaska, a czegoś, co można by nazwać „klimatem” powieści, nie ma wcale. Przynajmniej w tym fragmencie. Rozmaitych detali, budujących scenerię, nie da się do powieści wrzucić hurtem, w na przykład w jednym, długim opisie otoczenia. Trzeba je dawkować przy różnych okazjach. Takim szczegółem jest ten stary samochód z matowym lakierem – szkoda, że nie ma ich więcej. Bo gdzie indziej, zamiast obserwacji podajesz ogólniki:
Jeden dzień spędziłem, włócząc się za stadkiem psów dingo. Obserwacja ich obyczajów, a zwłaszcza polowania, dostarczyła mi przerażających wrażeń. Mimo wszystko nawet najdziksze zwierzęta nie potrafią być tak okrutne jak ludzie. Tak, te psy zachowywały się bezwzględnie, ale wynikało to z konieczności.
Mogłabyś napisać chociażby, że Leo widział, jak dingo zagryzają swoją zdobycz i to go przeraziło czy zbrzydziło, przynajmniej byłby jakiś konkret. Bo takie refleksje, że ludzie są gorsi od zwierząt, to frazes powielony już tysiące razy.
Do niewykorzystanych w pełni okazji zaliczam też rozmowę z portretem, a przynajmniej jej pierwszą część. To mogłoby być zabawne, wciągające. Gdyby Leo poczuł sympatię do faceta, uznał go za kogoś interesującego, z kim warto porozmawiać – jednym słowem, gdyby nadał mu jakąś indywidualność, a nie tylko imię i od razu pospiesznie zaczął się zwierzać. Na szczęście, w dalszej części Phil nabiera wyrazistości i wtedy dialog dziada z obrazem wypada już o wiele lepiej.
Właśnie, dialogi. Są bardzo rozbudowane i przez to nużące. Mam nieodparte wrażenie, że to wszystko, co mówi Leo do portretu w pierwszej części, dałoby się ująć w czterech – pięciu zdaniach, bez żadnej straty, a wręcz z korzyścią dla tekstu. Później jest podobnie.
Przypuszczam, że tekstowi wyszłaby na dobre zdecydowana zmiana proporcji: ograniczenie dialogów oraz monologów, a w tych, które zostają - dyscyplina słowa, unikanie piosenek, które "mówią" w imieniu bohaterów (to zużyty chwyt, żeby takie cytaty zagrały, trzeba się niemało nagłówkować). Wtedy poszerza się miejsce dla narracji: rejestracji wrażeń zmysłowych, obserwacji otoczenia, refleksji... Mechaniczne dorzucanie rozmaitych opisów rzeczywiście mija się z celem, gdyż tekst i tak jest przeładowany.
Ale podstawowy problem jednak pozostaje. Może, gdyby narracja była zróżnicowana: trzecioosobowa dla Leona, pierwszoosobowa dla Anny, zmniejszyłoby się ich podobieństwo. Bo jednak forma "on" narzuca trochę inną emocjonalność, niż "ja".
I jeszcze taki drobiazg: "Dwa księżyce" to tytuł zbioru opowiadań Marii Kuncewiczowej. Wiem, że czasem można nieświadomie zdublować tytuł jakiegoś utworu. Jest to jednak niepotrzebne zamieszanie, tym bardziej, że "Dwa księżyce" mają również swoją wersję filmową (1993).