wulgaryzmy
Dryń, dryń, donośnie rozbrzmiewał dźwięk budzika. Jest godzina szósta rano. Donośny trzask, ospałym ruchem dłoni, wyłączył powtarzająca się melodie. Nogi zsunęły się z łóżka, a stopy wślizgnęły w papcie. Wstałem, czułem się kiepsko, zresztą jak każdego dnia, uniosłem dłonie w górę przeciągając się mruczałem pod nosem.
Zwiesiłem głowę w dół, jestem niewyspany, zero wigoru. Udałem się do łazienki, wziąłem szybki prysznic. Stojąc przed lustrem patrzyłem na swoje odbicie przez dłuższy czas bez wyraźnego powodu. Z nie chęcią szczotkowałem zęby, dokładnie każdy z osobna polerowałem. Na jednodniowy zarost nałożyłem piankę, powolnymi ruchami maszynki zbierałem krótkie czarne włosy. Z szafki wyciągnąłem flakonik wody kolońskiej, już po chwili była rozlana w dłoni, a następnie wklepywana w świeżo ogoloną twarz.
Nazywam się James Oswald, to ta tajemnicza postać z łazienki. Jestem chudym, wysokim jak patyk, niczym niewyróżniającym się chłopakiem. Mam owalna twarz, nieduże zielone oczy i zgrabny mały nos. Nie dawno skończyłem dwadzieścia pięć lat. Jestem zwykłym maklerem z ulicy Wall Street, jednym z wielu pionków rozłożonych na wielkiej szachownicy. Każdego dnia wstaje rano, wykonując poranne czynności, po czym szykuję się do odegrania odpowiedniej roli pośród dominujących figur.
Zaczesałem włosy bardzo starannie, przedziałek miałem z lewej strony, a włosy układały się na prawą, lekko napuszone, unosiły się w górę. Zbiegłem ze schodów na dół do kuchni, kawa espresso już czekała na mnie, pomyślałem „jak dobrze spożytkowałem pieniądze kupując automatyczny ekspres parzący kawę na ustawioną godzinę”. Podniosłem filiżankę i delektowałem się przez moment aromatem i smakiem kawy, po czym jednym chłystem wypiłem ją do końca. Chwyciłem za swoją skurzaną aktówkę zaglądając do środka, czy niczego nie brakuje, po czym zamknąłem dokładnie. Gdybym pracował, jako robotnik fizyczny, pewnie włożyłbym do podobnej torby dwie czy trzy kanapki z wołowiną lub tuńczykiem, przygotowane przez żonę, do tego termos kawy. Lecz w mojej pracy, jak by to wyglądało przed kolegami? Zostałbym wyśmiany i napiętnowany, że nie stać mnie na porządny lunch. Chwyciłem koszulę błękitną, zapiąłem aż po ostatni guzik, nałożyłem spodnie, a na koniec dopiąłem się paskiem. Stanąłem przed lustrem, by znów powiesić na szyi ten sam nudny czerwony krawat. Powoli dla mnie stawał się pętlą stryczka i tak czasami się czułem.
Znów ten sam problem, minuty uciekają a ja nie mogę znaleźć kluczyków od auta. Po odnalezieniu zguby, ze wściekłością trzasnąłem za sobą drzwiami „mogłyby się już rozwalić, przynajmniej miałbym jeden dzień wolny od pracy”. Pośpiesznie zszedłem do podziemnego garażu. Silnik głośno warknął. Wcisnąłem parę razy pedał gazu, głośne brzmienie maszyny rozpełzło się po głuchym holu parkingu. Autko prawdziwy klasyk, Mustang Fastback Shelby z 1968 roku, kolor - metalik granatowy. Świecące się Alu-felgi w kształcie gwiazdy pięcioramiennej i niskie opony nadawały charakter pojazdowi.
Do pracy miałem kilkanaście przecznic do pokonania, zazwyczaj zajmowało mi to około czterdzieści minut. Jadąc ulicami mijałem, te same sklepy, kioski, drobnych straganiarzy, którzy rozkładali swoją tanią tandetę. Codzienna żenada patrzeć na ten sam wóz dostawczy, ten tłum bezimienny, co wypełza z podziemi metra, rozpraszający się we wszystkie strony. Nuda wymieszana z szarością bez wyraźnego polotu. Mimo tych oczywistych obrazów, czasem przyjemne było zatrzymać się na czerwonym świetle. Dlaczego? Bo zdarzało się, że przechodziła szatynka, blondynka czy też ruda, z dużymi piersiami uwidocznionymi sporym dekoltem, w obcisłej krótkiej spódniczce. Moją uwagę przykuwały zawsze długie nogi, a na nich zmysłowe pończochy. Wodząc za nimi wzrokiem patrzyłem jak kręcąc tyłeczkami. Miłe są te trzydzieści sekund na czerwonym świetle.
Mijam kolejne przecznice prawie w mgnieniu oka, zatrzymują mnie tylko ostatnie światła tuż przed budynkiem, w którym pracuje. Nerwowo stukam opuszkami palców w kierownice, zerkając, co chwile na zegarek, mamrocząc w myślach: „No już jest ta szklana pułapka, zostało mi jeszcze osiem minut, by zdążyć wejść do biura, o szlak jeszcze ten zakręcony parking mnie czeka”. Zapaliło się zielono światło, wcisnąłem gaz do oporu, aż z pod opon wydostał się czary dym, ruszyłem skręcając w lewo, a po chwili w prawo do podziemnego parkingu. Składał się z kilku kondygnacji, ale wiedziałem, że na tych wyższych poziomach nie ma, co liczyć na wolne miejsce. Pokonywałem z głośnym piskiem wiraż za wirażem zjeżdżając w dół na poziom minus cztery. „Boże, co ja robię, przecież jestem zwykłym maklerem, a nie kierowcą wyścigowym z Nascar’u i by pomyśleć, że chodzi tylko o minutę spóźnienia”.
Winda mknęła do góry na trzydzieste piąte piętro. Pomieszczenie wypełniała cisza, zdawało się, że słychać tykający zegarek, na który, co chwila spoglądałem. Dzyń – zabrzmiał sygnał i otwarły się drzwi windy.
Ostatnie poprawki spodni, koszuli i krawatu, duży chłyst powietrza w płuca i naprzód przed siebie. Tuż na wyprost były duże szklane drzwi a za nimi istne zoo. Na samym końcu wyżej niż pozostały boksy, mieściło się biuro kierownika działu, także było całe przeszklone. Siedział przy swoim biurku wypełniając jakieś dokumenty, głowę miał pochyloną, ale dobrze widział, że wejdę i zagram w jego grę. Bo w tym właśnie momencie spojrzał na wiszący zegar, wskazywał godzinę siódma dwadzieścia dziewięć i dwadzieścia sekund. Było widać jak mimowolnie pojawia się na jego twarzy uśmiech, wąs uniósł się nieznacznie w górę. I pomyśleć, że czterdzieści jeden sekund później takiej reakcji, by nie było. Spojrzałby tymi swoimi wyłupiastymi oczami na mnie dając znak, że jestem spóźniony, że jakoś inni zdążają a ty nie. Włosy miał zawsze zaczesane do tyłu, były średniej długości, ale zawsze ulizane, jakby rano odwiedzał stajnie koni, a każdy z koni wylizał mu czuprynę. Dziś nie miał satysfakcji z braku mojego spóźnienia, choć o mało, co nie brakowało.
Jesteśmy korporacyjne marionetki, pociągani za sznurki wtedy kiedy tylko mistrz pacynek zechce nami, to w górę, to w bok lub gruchnąć o ziemię. Jedno skinienie palca, już lecisz „tak szefie”, „dobrze szefie”, „oczywiście szefie”, „tak będzie to zrobione”. Wieczne lizanie dupy, poniżanie się, jest po to, by na koniec tygodnia otrzymać czek z odpowiednia kwotą.
Szedłem do swojego biurka po drodze witałem się z resztą ekipy. Sztuczne uśmiechy i nieistotne pytania „jak się czujesz?”. Istne zoo! Każdy małpuje każdego, nie wychyla się, nie proponuje, ślęczy nad powierzonym zadaniem i uwija się w ukropie żeby zdążyć na czas. Zamknięci w szklanej pułapce, jak lew porwany z sawanny i uwieziony, marniejący i tracący swoje pierwotne instykty. Pochłonięty pracą, wykonuje szereg telefonów, przeglądam na bieżąco notowania, słucham co krzyczy kierownik z góry, któryś z kolegów podrzuca nowinki. W natłoku tych spraw, wyłaniam myśli „co będę dziś jadł?”, „czy Tom już sprzedał swoje auto?”, „czy Jennifer dalej ma ochotę na mnie?”...
Wszyscy w pospiechu jeden za drugim wyszli z biura, jak mrówki ustaloną trasą w tą i z powrotem. Wygramoliłem się ze swojego boksu, odwieszając w pośpiechu słuchawkę telefonu, „o nie, nie oddam im cennych minut lunchu, ich niedoczekanie”. Moment później byłem już w windzie zjeżdżając w dół. Po drugiej stronie jest centrum gastronomiczne, w który zawsze spędzałem tą upojną godzinę wolności. „Może spotkam Toma i Jennifer?”, przeszła myśl błyskawicznie i przyspieszyłem kroku. Tom, to kolega ze czasów studiów. Jest wyższy o parę centymetrów ode mnie, przystojny o krótkich czarnych włosach i jednodniowym zaroście. Twarz jego jest śniada i podłużna, gdzie widnieją głęboko osadzone niebieskie oczy. Zaś Jennifer poznałem tutaj na Wall Street jest starsza ode mnie o trzy lata. Jest mojego wzrostu, szczupła i bardzo zgrabna, długie nogi i nie duże biodra komponują się z wypełnioną odpowiednio pupą. Twarz ma okrągłą włosy kasztanowe do ramion z wyciętą grzywką. Jeśli chodzi o biust, to zajrzałem tam już kilka razy i niczego nie brakuje, na moje oko fajne C.
Rozejrzałem się po lokalach i dostrzegłem swoich znajomych. Pośpiesznie udałem się w miejsce gdzie przesiadywali. Był to Sandwicz Bar, pomyślałem że to nic dziwnego, bo Jennifer uwielbiała różne kanapki, popijając koktajlem z owoców. Choć sam wolałem chodzić do lokali gdzie oferowali grillowane mięso, piwo, albo dobrą whisky, to dzisiaj nie pogardzę kanapką w towarzystwie Jennifer.
Powitaliśmy się uśmiechami i grzecznościowymi zwrotami. Zjadłem razem z nimi kanapkę z kurczakiem, serem pleśniowym i brokułami, popiłem sokiem z pomarańczy. Nie powiem taka odmiana żywieniowa na pewno wyjdzie mi na zdrowie. Podczas lunchu po kryjomu umówiłem się z Jennifer na małe spotkanie jeszcze przed końcem przerwy.
Odpowiedź na pytanie „czy Jennifer dalej ma ochotę na mnie?” rozwiązały się w mig. Zjechaliśmy windą na poziom minus cztery. Chwyciłem ją za biodro prowadząc w stronę swojego wozu. W między czasie moja ręka powędrowała na jej jędrne pośladki - Jennifer nie protestowała, tylko się uśmiechnęła. Gdy stanęliśmy przy moim aucie, widziałem jej błysk w oczach, szepnęła „wow, super wóz”. Zaprosiłem ją do środka rozglądając się czy nikogo nie ma w pobliżu. Rozsiedliśmy się wygodnie na skórzanych tylnych siedzeniach. Wokół unosił się delikatny zapach wanilii z pomarańczą. Nasze ciała nieznacznie dotykały się, tworząc napięcie – podniecając. Podgryzałem, całowałem jej małe zgrabne uszko. Każda kolejna chwila wypełniała się czułym dotykiem i pieszczotami wkręcając nas do gry miłosnej. Moja dłoń podróżowała po jej ciele pieszcząc piersi i sutki, jej cichy dźwięczny pisk nakręcał do dalszych igraszek. Sięgnąłem do spódniczki podwijając ją do góry, zaraz potem zdarłem z jej jędrnej dupci te koronkowe czerwone stringi. Nie zwlekając, przystąpiłem do akcji, palcami zacząłem pieścić waginę, jednocześnie liżąc ją. Musiałem jej cholernie dobrze robić – jęczała – trzymała mnie za głowę dociskała coraz bardziej, jakbym miał językiem wejść głębiej penetrować jej szparę. Szarpnęła mną ciskając w fotel, dorwała się do moich spodni, rozsunęła rozporek, wyciągnęła nabrzmiałego kutasa i zaczęła go ssać, lizać, ssać, lizać, przy tym przygryzając go. Robiła to tak dobrze, że nie chciałem żeby tego przerywała. Chwyciłem ją szarpiąc w górę, usiadła rozkrokiem na moje kolana, wciskając sobie pałę głęboko, powoli unosiła się i opadała. Bawiła się mną jak chciała, urządzała rajd, góra – dół , góra – dół, ujeżdżała jak najlepszego wierzchowca. Odchylała głowę do tyłu, opierając się dłońmi o moje kolana, wzrokiem wodziłem po jej piersiach i sterczących sutkach, bez zastanowienia chwyciłem za nie tłamsząc. Syknąłem „uważaj, bo dochodzę”, ona bez żadnej reakcji zwolniła i wzmocniła uderzenia, co powodowało jeszcze większe doznania niż myślałem. Było to najlepsze bzykanie, pierdolenie, rżnięcie jakie pamiętam. Po wszystkim na odchodne daliśmy sobie buziaka.
Kolejne minuty mijały i natłok telefonów od klientów, w mojej głowie tłoczyły się myśli bezsensu wykonywanej ślepo roboty. Co jestem wart jak nie tyle co widnieje na czeku co tydzień. Praca jak co dzień, wstajesz, jedziesz do roboty, odwalasz to co masz zrobić i wracasz znów do domu. I tak do zajebania. Mam dość, być popychadłem jakimś dupo-włazem i wazeliniarzem. Nazywam się James Oswald i zostanę kimkolwiek zechcę...
Szklana pułapka Obyczajowe, TYLKO DLA DOROSŁYCH !! od 18lat
1
Ostatnio zmieniony sob 17 maja 2014, 19:11 przez CarlosDoli, łącznie zmieniany 3 razy.