Tarcze. Krąg Vendariona. Okruchy

1
Niniejsze, krótkie opowiadanie jest częścią większej całości. Prezentowane wydarzenia i postacie współtworzą uniwersum Kręgu Vendariona.

Tarcze. Krąg Vendariona. Okruchy
Autor: Piotr Grochowski



/Rezydencja Rogera Blake’a, Memoria, wiosną 59 r./
– A tę – Roger Blake wykonał zamaszysty gest i dokończył burcząc niskim głosem – zwiemy Komnatą Tarczowników.
Roderick wydął policzki, chcąc rzucić jakąś uwagę, w stylu: „I niby czemu miałoby mnie to choć trochę interesować”. Powstrzymał się jednak i rzekł:
– Hm. Robi wrażenie…
Blake pochylił siwą głowę i spojrzał na młodzieńca spod na wpół przymkniętych powiek, po ustach starca błąkał się delikatny uśmiech.
– Doprawdy… – ciągnął Roderick, starając się zabrzmieć jak najszczerzej. Chociaż, tak właściwie, to sala mogłaby wywołać podziw każdego oglądającego. Była monumentalna. Wysoki, zdobiony strop, pokryte drewnem ściany, ciemna, kamienna podłoga. I tarcze. Dziesiątki, a może setki tarcz. Różnorodne w kształcie – od idealnie okrągłych, poprzez owalne, prostokątne, po te najbardziej znane, posiadające szpiczaste zakończenie i kształtem przypominające wydłużone trójkąty. Były i fantazyjne, wymyślne, o nieregularnych bokach. Tarcze. Ściany były nimi obwieszone. – Niezwykłe…
– Zaiste, to nie jest zwykła komnata. To izba tajemnic.
Tym razem Roderick nie zdołał ukryć rozbawienia i niedowierzania. Gdy zdał sobie z tego sprawę poczerwieniał lekko. Nie było jednak karcącego wzroku, żadnego komentarza ze strony starca, Blake zamyślił się.
– Twoje imię, dawne imię…
Młodzieniec pokiwał głową. „No tak”, rzucił w myślach, „przecież teraz nie jestem już Roderickiem. Nie wolno mi o tym zapominać. Roderick Noakes nie żyje”.
– To imię o wielkiej potędze. Jakaż szkoda, że nie mogłeś go zatrzymać. – Blake posmutniał. – Było wielu tego imienia, pośród Tarczowników. Nadawano je często narbońskim i nezańskim rycerzom, także wybitni gwardziści, strażnicy, czatownicy byli nim obdarowywani. Chociaż… – Blake pojaśniał na twarzy – co z radością przyznaję, Vincent to równie ważne imię. Niejeden czarodziej… Ale miałem nie o tym.
Roderick westchnął. „Vincent – czarodziej, wprost wyśmienicie”. Roger Blake, posiadacz największej fortuny w Północnym Dystrykcie, w tym drugiej co do wielkości korporacji w samej Memorii, musiał posiadać jakieś dziwactwa. Zamiłowanie do bajd i legend, oto jedno z nich. „Przynajmniej, a nietrudno sobie wyobrazić że mogło być gorzej, to niegroźne dziwactwo”.
– Wspominałem o komnacie – kontynuował Blake, a jego niski głos niósł się po sali – o tajemnicach i potędze, o mocy imion. Powinienem ci rzec o mocy tarcz. Bo tarcze nie są zwykłymi częściami oręża. O nie…
Starzec podszedł do masywnego stołu, ustawionego pośrodku pomieszczenia. Na nierównym, drewnianym blacie spoczywała okrągła tarcza. Blake podniósł ją, jakby z czcią, mrucząc coś pod nosem. Roderick zmarszczył brwi.
– Vincencie. Myślę, że będzie dobrze, jeśli ją założysz.
Roderick skrzywił się. Spojrzał pytająco.
– Powinieneś sam wybrać sobie jedną – rzekł Blake – ale raz, że nie mamy czasu na rytuały, a dwa, tak z całą pewnością będzie ciekawiej…
Roderick pokręcił głową, nie rozumiejąc co się dzieje. Starzec wręczył mu tarczę, trzymając ją za brzegi. Wewnątrz, na spodniej części umocowano skórzany uchwyt.
– Pasuje – roześmiał się Blake. – No widzisz, a ja się martwiłem. – Klasnął w dłonie. Trzykrotnie. Głośno. Gdzieś skrzypnęły drzwi. Kilkukrotnie.
W komnacie pojawili się mężczyźni. Czterej rośli ludzie, ubrani w wykwintne białe koszule z zakasanymi rękawami, zdobione kamizelki, ciemne spodnie i wypolerowane wizytowe buty, zaczęli krążyć dookoła środka sali. Blake raźno przemaszerował między dwoma z nich i zatrzymał się w drzwiach, przez które wcześniej wszedł z Roderickiem. Młodzieniec został sam.
Nieznajomi trzymali broń, jakieś długie ostrza. Ich twarze były jakby wykute z kamienia, jasne, nieprzeniknione, spokojne, pozbawione wyrazu. Roderick poczuł strach. W pierwszej chwili pomyślał, że to jakiś głupi żart, ot kolejne dziwactwo Blake’a. Teraz bał się naprawdę.
Roger Blake złapał uchwyty na drzwiach i, powoli zamykając je za sobą obydwa skrzydła, wycofywał się z sali, mówiąc:
– Panowie, ten młody, jasnowłosy człowiek to Vincent Blake, długo nie widziany w tych zacnych progach członek naszego rodu. Kto zdoła go zabić, otrzyma nagrodę. Będzie imponująca, a znacie mnie i wiecie, że w przypadku ważnych spraw nie bywam skąpy.
Roderick zbladł. Zabójcy obserwowali go bacznie, wysłuchując poleceń. Co najmniej dwaj z nich do pasków u spodni przymocowali kabury z bronią palną.
– Vincencie, mój drogi, nie przynieś mi wstydu. Bądź tak miły i nie daj się zabić. To proste. By przeżyć, stań się Tarczownikiem.


***

Liczby. Układy. Pozycje. Przyczyny i skutki. Zależności. Roderick nareszcie pojął to w całości. Choć może winien nazywać samego siebie Vincentem? Właśnie teraz, gdy wszystko nabrało sensu, kwestie dotyczące imion stawały się częścią układanki.
„Jeden”, „cztery” i „osiem”.
Zawsze kochał liczby, rozumiał je, trwał dzięki nim. Im zawdzięczał wszystko. Układy i pozycje utorowały mu drogę do sukcesu. Przyczyny i skutki były nieodłączną składową jego pracy. Zależności od zawsze były sednem.
Czas zwolnił, oddech Rodericka… nie… oddech Vincenta słychać było niczym basowy pomruk, rozciągnięty w nieskończoności.
Po raz pierwszy usłyszał głos, więc nazwał ten moment „jedynką”. Głos nie brzmiał, po prostu zakołatał mu wewnątrz czaszki: „Oddychaj”.
Wciągnął powietrze w płuca, gdy spadł pierwszy cios. Długie ostrze chrupnęło o metalową krawędź drewnianej tarczy. Paski umocowane wewnątrz wpiły się Vincentowi w przedramię. Drugi z zabójców doskoczył od tyłu i zamierzył się.
„Obrót”, zasyczał głos wewnątrz czaszki. „Dwójka”. Więc odwrócił się, bokiem, zagryzł zęby i lekko ugiął nogi. Cios wyprowadzony od boku wlazł w tarczę, głęboko, jakby metalowa obręcz na krawędzi nie istniała. Ale ostrze uwięzło w drewnie, tuż przy żelaznym „krążku”, pośrodku. „Obrót”. Vincent przekręcił tarczę, wyrywając przeciwnikowi broń.
Przy „trójce” padła kolejna myśl: „Pchnij”. Tarcza zalśniła błękitem, ale Vincent ledwo to dostrzegł, zrzucił ten obraz gdzieś na dno świadomości. Pchnął. Staranował jednego z zabójców, unikając kolejnego cięcia. Pchnięty mężczyzna jęknął i zaklął, w powietrzu rozszedł się brzydki zapach. Ostry i drażniący. Zaskwierczało.
„Cztery”. „Obrót i góra”. Vincent kątem oka dostrzegł błysk miecza. Żelazo przecinało powietrze, powoli i systematycznie. Z góry ku dołowi. Nie było możliwości uniknąć tego ataku. Nie istniała żadna szansa, by zdążył zasłonić się tarczą. Więc tarcza pojawiła się na jego lewym przedramieniu, w jednej chwili znikając z prawego. Poczuł ból, gdy paski werżnęły mu się w skórę. Łupnęło, aż zadzwoniły mu zęby, gdy przyjął cios.
„Wymach” oznaczył „piątką”. Zatoczył lewą ręką szeroki łuk, po drodze odbijając kolejny cios. Wtedy skrzesały się iskry, gdyż tarcza stała się w pełni metalowa. Nieznośny smród jeszcze się nasilił. Kończąc łuk trafił jednego z zabójców brzegiem tarczy, samą krawędzią, ostrą jak brzytwa. Vincent ciął w szyję, jakby dzierżył jakieś ostrze. Trafiony zwinął się w śmiertelnym piruecie, a jego krew, karminowym warkoczem, rozciągnęła się w powietrzu.
„Sześć”. Głos zamilkł. Czas przyspieszył, lecz wszyscy w komnacie trwali w bezruchu. Na twarzach dwóch stojących przeciwników pojawiły się emocje. Wątpliwości. Zmieszanie. Obawa? Vincent odszukał wzrokiem leżących. Jeden wił się w konwulsjach, usiłując obiema rękami zatamować krwawienie z głębokiej jak sto Piekieł rany na szyi, drugi dygotał, leżąc na wznak. Gryzący swąd dochodził od niego. Na piersi, w miejscu gdzie dotknęła go tarcza, widniały wypalone rany, poczerniałe i, Vincent był pewien, śmiertelne jak cholera.
„Siedem”. „Dystans”, zabrzmiał głos wewnątrz czaszki Vincenta. Obydwaj zabójcy wyszarpali z pochew pistolety, jakieś ciężkie rewolwery, zdecydowanie kilkustrzałowe. Czas zwolnił, raz jeszcze. Paski na przedramieniu poluzowały się, gdy Vincent machnął ręką. Błyszcząca błękitem i zielenią tarcza była teraz niczym wirujący z ogromna prędkością dysk. Zabójca po lewej zdołał unieść broń. Tarcza urwała mu górną część czaszki, nieco ponad oczami.
Drugi, pewnie trzymając rewolwer oburącz wystrzelił. Huk zagrzmiał basem, wibrującym wewnątrz całego pomieszczenia.
„Zasłona” była „ósemką”. Jakżeby inaczej. Koniec końców tarcza służy do tego właśnie. Pierwsza kula drasnęła Vincenta w prawe ramię, którym odruchowo się zasłonił, druga przeleciała gdzieś poniżej, trzecia puknęła w środek. Dał się słyszeć charakterystyczny dźwięk. Vincent znał go z filmów, w których koloniści ścierali się z lumickimi plemionami. Kule świstały tu i tam, a od czasu do czasu brzmiał ten dźwięk. Wysoki i jękliwy ton – rykoszet.
Na prawym ramieniu Vincenta lśniła mała, okrągła tarcza, umocowana grubym paskiem, cała z metalu. Na jej środku widniało maleńkie wgłębienie, które właśnie w tej chwili zanikało. Ostatni z zabójców stęknął. Nim padł na podłogę, Vincent dostrzegł obrażenia: małą dziurę pomiędzy brwiami i ogromny, krwawy, ziejący z tyłu głowy, otwór.
Vincent odetchnął. Głośno, mocno i pełną piersią. Czuł kropelki potu na czole, ramię pulsowało mu bólem.
Liczby.
„Jeden”, bo został rzucony do walki w osamotnieniu. „Cztery”, bo tylu dano mu przeciwników. „Osiem”, bo tyle ruchów musiał wykonać.
Liczby. Układy. Pozycje. Przyczyny i skutki. Zależności. Rozumiał wszystko. To był dopiero początek. Wiedział jednak, że chcąc nie chcąc stawał się Tarczownikiem.
Ostatnio zmieniony pt 28 lut 2014, 22:40 przez Szeptun, łącznie zmieniany 3 razy.
Nic nie jest Pewne a Pewne rzeczy moga stać się nieodwracalne...

2
dokończył burcząc niskim głosem
za dużo grzybów w barszcz.

Chociaż, tak właściwie, to sala mogłaby wywołać podziw każdego oglądającego. Była monumentalna. Wysoki, zdobiony strop, pokryte drewnem ściany, ciemna, kamienna podłoga. I tarcze. Dziesiątki, a może setki tarcz. Różnorodne w kształcie – od idealnie okrągłych, poprzez owalne, prostokątne, po te najbardziej znane, posiadające szpiczaste zakończenie i kształtem przypominające wydłużone trójkąty. Były i fantazyjne, wymyślne, o nieregularnych bokach. Tarcze. Ściany były nimi obwieszone.
szukam podziwu.
nie, chyba jednak nie. opis jest płaski, tarcze nie żyja, sala nie żyje, nie powala na kolana, nie zachwyca. poszedłes na skroty, bo nie sala i tarcze sa wazne, a późniejszy pojedynek. z tym, ze jednocześnie zarżnałeś scenografie.
– To imię o wielkiej potędze. Jakaż szkoda, że nie mogłeś go zatrzymać. – Blake posmutniał.
posmutnial jest tu za cieżkie. to stan. nie chwila. nie zdarza sie, żeby ludziom emocje tak jeździły w ciągu jednego zdania. nawet na filmach trwa to dłuzej, a tu miałes szanse uplastycznic obraz i z niej nie skorzystałeś.
– Wspominałem o komnacie – kontynuował Blake, a jego niski głos niósł się po sali – o tajemnicach i potędze, o mocy imion. Powinienem ci rzec o mocy tarcz. Bo tarcze nie są zwykłymi częściami oręża. O nie…
mam wrazenie zapętlenia. dajesz mase zbędnych wyrazów, które nic nie wnosza w text, udusic się można, napisz to krocej, wyraźniej. skup sie na tym, co buduje opowieść, bo cię nosi na boki - wystarczy,z e blake powie o tarczach, nie o tym, co przed chwilą było.
Starzec podszedł do masywnego stołu, ustawionego pośrodku pomieszczenia. Na nierównym, drewnianym blacie spoczywała okrągła tarcza.
gośc ma kasy jak lodu i nie stać go na prosty stół? no weźźź... trzymaj się konwencji, bo się fabuła rysuje.
– Powinieneś sam wybrać sobie jedną
zaimki. mniej. znacznie mniej.
Klasnął w dłonie. Trzykrotnie. Głośno. Gdzieś skrzypnęły drzwi. Kilkukrotnie.
taki zabieg ma sens, gdy buduje napiecie, w walce, np., tu tworzysz atmosfere do... skrzypiących drzwi. kilkukrotnie.
kulą w płot.
W komnacie pojawili się mężczyźni. Czterej rośli ludzie, ubrani w wykwintne białe koszule z zakasanymi rękawami, zdobione kamizelki, ciemne spodnie i wypolerowane wizytowe buty, zaczęli krążyć dookoła środka sali.
1) weszli. pojawili się sugeruje teleportację,
2) rozdzielenie wprowadzenia nowych bohaterów i ich wygladu zaowocowało karłem "czterej rośli ludzie". to się da obejsc na luzie, wystarczy, ze mezczyźni beda poteżni, lub jakoś tak.
3)ubranie ma jakies mega znaczenie, ze tak dokładnie opisane?
4)krązyć dookola sali. krążyć? zabójcy? i dlaczego dookoła sali, nie wokół ofiary?
Blake raźno przemaszerował między dwoma z nich
czemu dwoma, a nie czteroma?
czemu nie "między nimi", po prostu. łatwiej, prosciej.
między.
Nieznajomi trzymali broń, jakieś długie ostrza.
zaimek zbędny.
jakie "długie ostrza"?
przyłóż się, nie olewaj.
Ich twarze były jakby wykute z kamienia, jasne, nieprzeniknione, spokojne, pozbawione wyrazu. Roderick poczuł strach. W pierwszej chwili pomyślał, że to jakiś głupi żart, ot kolejne dziwactwo Blake’a. Teraz bał się naprawdę.
bo co? bo "twarze"?
bo w pierwszej chwili pomyslał, ze to żart?
bo CO sie bał, przecież nic sie nie stało, co mogłoby go przestraszyć, ot, 4 kolesi szwęda się po sali.
Roger Blake złapał uchwyty na drzwiach i, powoli zamykając je za sobą obydwa skrzydła, wycofywał się z sali, mówiąc:
teatralne, kurtyna.
tylko bez sensu. bez dynamiki, dramaturgii.
"zabić go!" - warknął.

prosciej, szeptun.
prosciej.
Zabójcy obserwowali go bacznie, wysłuchując poleceń. Co najmniej dwaj z nich do pasków u spodni przymocowali kabury z bronią palną.
obserwowali go bacznie krążąc wokół środka sali. taaa.
co to znaczy "co najmniej dwóch"? trzech? wszyscy mieli broń palną?

2.
Zależności. Roderick nareszcie pojął to w całości.
rymło ci się. to nie poezja. nie powinno.
Wciągnął powietrze w płuca, gdy spadł pierwszy cios. Długie ostrze chrupnęło o metalową krawędź drewnianej tarczy. Paski umocowane wewnątrz wpiły się Vincentowi w przedramię. Drugi z zabójców doskoczył od tyłu i zamierzył się.
„Obrót”, zasyczał głos wewnątrz czaszki. „Dwójka”. Więc odwrócił się, bokiem, zagryzł zęby i lekko ugiął nogi. Cios wyprowadzony od boku wlazł w tarczę, głęboko, jakby metalowa obręcz na krawędzi nie istniała. Ale ostrze uwięzło w drewnie, tuż przy żelaznym „krążku”, pośrodku. „Obrót”. Vincent przekręcił tarczę, wyrywając przeciwnikowi broń.
Przy „trójce” padła kolejna myśl: „Pchnij”. Tarcza zalśniła błękitem, ale Vincent ledwo to dostrzegł, zrzucił ten obraz gdzieś na dno świadomości. Pchnął. Staranował jednego z zabójców, unikając kolejnego cięcia.
chwila. facet ma tarczę i 4 przeciwników z mieczami?
byłby martwy po dwoch uderzeniach serca.
i koniec sceny.

zreszta, pewnie grimzon by się tu profesjonalniej wypowiedzial.
Żelazo przecinało powietrze, powoli i systematycznie.
za dużo matrixa.
uderzenie z góry trwa ulamek sekundy, nie miałby szansy go dostrzec.
o zasłonie nie wspomnę.
Jeden wił się w konwulsjach, usiłując obiema rękami zatamować krwawienie z głębokiej jak sto Piekieł rany na szyi, drugi dygotał, leżąc na wznak.
ozdobnik po co?
poza tym, ze irytuje i wybija z rytmu, ofc.
Obydwaj zabójcy wyszarpali z pochew pistolety, jakieś ciężkie rewolwery, zdecydowanie kilkustrzałowe.
?? z kabur.
pochwy sa na miecze, noże.

a zdecydowana kilkustrzalowosc rewolwerów wynikała z czego?
Pierwsza kula drasnęła Vincenta w prawe ramię, którym odruchowo się zasłonił, druga przeleciała gdzieś poniżej, trzecia puknęła w środek. Dał się słyszeć charakterystyczny dźwięk.
1) jak, konkretnie, mozna zasłonic się prawym ramieniem? ech, ramieniem. jak?
2)puknęła? kula? w tarczę? nie "uderzyła", "trafiła"?
Nim padł na podłogę, Vincent dostrzegł obrażenia: małą dziurę pomiędzy brwiami i ogromny, krwawy, ziejący z tyłu głowy, otwór.
i on zobaczył faceta jednoczesnie z przodu i tyłu? no, pieknie. jestem pod wrazeniem, prawa fizyki równiez.

oba kawałki mają jakiś pomysł, klasyk, stary mistrz uczy nowego, przekazanie pałeczki, zmiana pokoleń, uczenie i wymiana doświadczeń, na której obaj skorzystają.
ale technika do korekty, za dużo zaimków, placzesz sie w dywagacjach, zbędnych informacjach, które obciązją opowieśc.

i najwiekszy problem - powinno być dynamicznie, szczególnie podczas walki, a nie jest.



Weryfikacja zatwierdzona przez Adriannę
Ostatnio zmieniony wt 25 lut 2014, 21:08 przez ravva, łącznie zmieniany 1 raz.
Serwus, siostrzyczko moja najmilsza, no jak tam wam?
Zima zapewne drogi do domu już zawiała.
A gwiazdy spadają nad Kandaharem w łunie zorzy,
Ty tylko mamie, żem ja w Afganie, nie mów o tym.
(...)Gdy ktoś się spyta, o czym piszę ja, to coś wymyśl,
Ty tylko mamie, żem ja w Afganie, nie zdradź nigdy.

3
Dzięki za za poświęcony czas.

Poprawie oczywiste potknięcia (zaimki, kabury, burczenia etc).

Nie będę odnosił się i bronił tekstu. Napisze tylko kilka rzeczy.
Tarcze wiszące na ścianach mają znaczenie, podobnie dziwaczny drewniany stół (właśnie konwencja jest tutaj istotna).
Obydwie sceny pisane są z punktu widzenia postaci - Vincenta, stąd "matriksowy" klimat, spowolnienia, "ozdobniki" i tym podobne (np. niepewność w opisie - "jakieś" lub "co najmniej", bo nie widzi dokładnie).
Walka nie miała być realistyczna i trzymana przez Vincenta tarcza nie jest zwykła (jak pewnie zauważyłaś), a samo starcie jest z deka "wspomagane" przez "coś/jakąś siłę".
Tak właśnie miało być.

Pozdrawiam!
Nic nie jest Pewne a Pewne rzeczy moga stać się nieodwracalne...

4
Szeptun pisze:Tak właśnie miało być.
ja chyba przestanę komentowac texty, bo odpowiedź na oczywiste błędy, ze "tak miało być" mnie rozwala.
Serwus, siostrzyczko moja najmilsza, no jak tam wam?
Zima zapewne drogi do domu już zawiała.
A gwiazdy spadają nad Kandaharem w łunie zorzy,
Ty tylko mamie, żem ja w Afganie, nie mów o tym.
(...)Gdy ktoś się spyta, o czym piszę ja, to coś wymyśl,
Ty tylko mamie, żem ja w Afganie, nie zdradź nigdy.

5
Chyba trochę nad interpretowałaś, to co napisałem.
Wyraźnie zaznaczyłem, że poprawie oczywiste błędy.

A "tak właśnie miało być", napisałem po zdaniu o "walce". I do tego się odnosiłem.

Nic więcej.

Reszta Twoich uwag - poza błędami - to przecież Twoje własne zdanie. Chyba mamy tutaj jasność? Tak, czy inaczej, nie zamierzam o tym dyskutować.

Raz jeszcze dziękuję za pomoc.
Nic nie jest Pewne a Pewne rzeczy moga stać się nieodwracalne...

6
W ogólnej ocenie muszę się po części zgodzić z ravvą. Przegadałeś trochę ten tekst. Walka jest mało dynamiczna, początek trochę zbyt, hmmm... sztywny? Zabrakło mi Twoich lekkich dialogów i ciekawych postaci. Tutaj, niestety, i Vincent, i Blake wypadają dość lalkowato. Ja wiem... Zamierzony schemat, dziwactwa starego... Ale jakoś to jednak nie wyszło, nie "chwyciło". Tekst dużo na tym stracił w moich oczach, oczywiście.

Poniżej trochę łapanki. Starałam się nie powtarzać za wiele po ravvie, ale mogłam coś przeoczyć. Ogólnie, Szeptun, przyjrzyj się na spokojnie, uważnie jej uwagom, bo sporo z nich jest słusznych (nie tylko te w kwestii zaimków) i warto je rozważyć ;)
Szeptun pisze:W pierwszej chwili pomyślał, że to jakiś głupi żart, ot kolejne dziwactwo Blake’a. Teraz bał się naprawdę.
Brakuje jakiegoś przejścia. Czegoś, co by było podstawą tej przemiany odczuć. Ja się domyślam, o co generalnie Ci chodziło, ale wyszedł zbytni skrót myślowy. Gdyby to "w pierwszej chwili" było przed opisem zabójców, to może jeszcze by przeszło. Albo jakby stwierdzenie o strachu nadchodziło po wypowiedzi Blake'a...
Szeptun pisze:Roger Blake złapał uchwyty na drzwiach i, powoli zamykając je za sobą obydwa skrzydła, wycofywał się z sali, mówiąc:
Za dużo tutaj czegoś, nie sądzisz? Przekombinowałeś to nieszczęsne zamykanie drzwi.
Szeptun pisze:Blake raźno przemaszerował między dwoma z nich
Między nimi. Wystarczy.
Szeptun pisze:– Panowie, ten młody, jasnowłosy człowiek to Vincent Blake,
Naprawdę on to mówi zabójcom, którzy są w pokoju i doskonale widzą swój cel? Czy czytelnikowi? ;]
Szeptun pisze:Co najmniej dwaj z nich do pasków u spodni przymocowali kabury z bronią palną.
Przegadujesz. Rozumiem, że chodzi o to, że Vincent widzi, że dwóch ma na pewno broń palną i podejrzewa, że reszta być może też. Ale wystarczy napisać, że dwaj. Najwyżej później napiszesz, że ku zaskoczenia Vincenta dwaj pozostali też mieli, czy coś w tym stylu. Bo tak to po prostu kiepsko brzmi.
Szeptun pisze:Obydwaj zabójcy wyszarpali z pochew pistolety, jakieś ciężkie rewolwery, zdecydowanie kilkustrzałowe.
Podkreślone - zdecydowanie zbędne. Czytelnik się domyśli ;) Inna rzecz, że nie wiem, czy do końca poprawne jest "pistolety=jakieś rewolwery".
Szeptun pisze:Pierwsza kula drasnęła Vincenta w prawe ramię, którym odruchowo się zasłonił, druga przeleciała gdzieś poniżej, trzecia puknęła w środek. Dał się słyszeć charakterystyczny dźwięk. Vincent znał go z filmów, w których koloniści ścierali się z lumickimi plemionami. Kule świstały tu i tam, a od czasu do czasu brzmiał ten dźwięk. Wysoki i jękliwy ton – rykoszet.
Na prawym ramieniu Vincenta lśniła mała, okrągła tarcza, umocowana grubym paskiem, cała z metalu. Na jej środku widniało maleńkie wgłębienie, które właśnie w tej chwili zanikało. Ostatni z zabójców stęknął. Nim padł na podłogę, Vincent dostrzegł obrażenia: małą dziurę pomiędzy brwiami i ogromny, krwawy, ziejący z tyłu głowy, otwór.
Vincent odetchnął. Głośno, mocno i pełną piersią. Czuł kropelki potu na czole, ramię pulsowało mu bólem.
Liczby.
W całym fragmencie odnosiłam wrażenie, że jest za dużo Vincenta. Tutaj masz dość wyraźny przykład.
Co do tego "puknęła w środek" (już pomijając sam wyraz użyty na ten dźwięk) - nie wiadomo tam, w środek czego. Ewentualnie wychodzi, ze ramienia, chociaż czytelnik wie, że jakby to było ramię, to opis raczej nie byłby "puknęła w ". I wszystko przez to jakoś koślawo brzmi. Kombinowałeś z kamerą (z wyjaśnieniem, co dokładnie zaszło), kombinowałeś i przekombinowałeś trochę.

I to ostatnie zdanie mogłoby być w dużej mierze podsumowaniem. Ja wiem, że wiele da się obronić "perspektywą Vincenta", ale teraz rozmawiamy na linii czytelnik-autor, a nie czytelnik-bohater. I uważam, że tę perspektywę momentami przesadnie podkręciłeś.
Rozumiem (i kupuję) ten komiksowy klimat superbohaterów, artefaktów itd. Te spowolnienia, zabawy "matriksowe"... Momentami miałam wątpliwości, ale nie kłuły mnie jakoś bardzo. Chcesz mieć taki filmowy klimat - ok, czemu nie?
Ale jednak momentami te przesadne ozdobniki (głęboka jak sto Piekieł dziura czy coś) były zwyczajnie nieklimatyczne. I do tego niepotrzebnie rozpychały już i tak bogaty i trochę chyba nazbyt rozciągnięty opis. Nie wina Vincenta, że tak to widział, ale kwestią autora jest to, co z tego "widzenia" sprzeda czytelnikowi ;)

Podsumowując - przeczytałam bez bólu zębów i wierzę, że jest to kolejna cegiełka do całkiem ciekawego, bogatego świata, ale trochę się jednak znużyłam. Napisz coś dłuższego. Relacje, zachowania bohaterów w różnych, zmieniających się okolicznościach to Twoja mocniejsza strona niż krótkie, bitewne scenki. W nich wciąż jeszcze brak dynamiki.

Pozdrawiam,
Ada
Powiadają, że taki nie nazwany świat z morzem zamiast nieba nie może istnieć. Jakże się mylą ci, którzy tak gadają. Niechaj tylko wyobrażą sobie nieskończoność, a reszta będzie prosta.
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"


Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"

7
Dzięki Ada.
W większości poprawiłem potknięcia na które zwróciłaś uwagę ale nie edytowałem tekstu na forum. Powinienem poprawiać? Wstawiać poprawione teksty? Nie wiem jakie do końca panują tu zasady :)

Nie polemizuję z odczuciami. Będę bronił :) wizji Vincenta - on tak czuje :)
Może i zbytnio koloryzuje - ale taki to już człek :)

Co do "jasnowłosego" w opisie Blakea - zwrot do zabójców miał być sarkastyczno-cwaniacki. Ufam, ze zabójcy rozumieli :):):)

Rewolwer=pistolet dla kogoś kto na broni sie nie zna - to jedno i to samo :)


Co do dłuższych tekstów - to Tarcza, Piórko i kilka innych shortów właśnie spinam dłuższym tekstem pt. "Pytania i odpowiedzi". Jak ukończę, napewno się podzielę.

Pozdrowienia!
Nic nie jest Pewne a Pewne rzeczy moga stać się nieodwracalne...

8
Myślę, że w Twoim przypadku nie ma większego sensu wrzucać kawałków z poprawkami, bo przypuszczam, że wprowadzasz te głównie kosmetyczne.
Gdybyś coś kiedyś pozmieniał tak, że właściwie powstałby istotnie inny tekst (np. zmienił konstrukcję, sposób przedstawiania itd.), to oczywiście byłoby warto. Wtedy takie opko powinno wylądować po prostu jako nowy temat.
Szeptun pisze:Rewolwer=pistolet dla kogoś kto na broni sie nie zna - to jedno i to samo :)
Hmmm... Czyli dla kogoś, kto się na broni nie zna, tamto zdanie brzmi "wyszarpali z pochew pistolety, jakieś pistolety kilkustrzałowe" - kiepsko brzmi i straszna łopatologia. Przemyśl.

Co do wizji Vincenta. Ja już napisałam, że dla mnie Vincent może to widzieć, jak mu się żywnie podoba. Ja się czepiam tego, jak autor to opisał. Bo to jednak autor decyduje, które elementy tej perspektywy umieści i w jakich słowach to zrobi. Koniec i kropka. Ale oczywiście - to Tobie pozostaje ocena, co dla Twojego tekstu jest najlepsze :)

Pozdrawiam,
Ada
Powiadają, że taki nie nazwany świat z morzem zamiast nieba nie może istnieć. Jakże się mylą ci, którzy tak gadają. Niechaj tylko wyobrażą sobie nieskończoność, a reszta będzie prosta.
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"


Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”