Poniższy tekst to początek dłuższego tekstu obyczajowego, ale lekkiego w odbiorze, być może opowiadania lub książki. Traktuje o losach młodego chłopaka, syna dwójki emigrantów osiadłych we Włoszech w mieście Neapol.
Jestem ciekaw, co o nim sądzicie.
Na końcu jest fragment przeznaczony wyłącznie dla dorosłych.
Urodziłem się w Neapolu w dzielnicy Secondigliano. Nasza kamienica wyrastała ku niebu na wysokość sześciu pięter. Stojąc w stadzie zwartych zabudowań złamana jak podkowa z lotu ptaka musiała przypominać wędrującą, zgiętą w pół, popielatoszarą gąsienicę. Mieściła się w okolicy skweru otoczonego okręgiem małych sklepów, prowadzonych przez miejscowych przedsiębiorców, a naprzeciwko kamienicy działała pizzeria. Gdy miałem pięć lat kamorra wysadziła ją w powietrze w ramach mafijnych porachunków. Moc ładunku była ogromna, cała ulica zatrzęsła się w posadach, a pokaźny kawał muru wystrzelony siłą wybuchu niczym kula armatnia wyrwał nam wysokie drzwi wejściowe, które osiemdziesięcioletni dozorca zastawiał na noc kawałkiem zardzewiałej blachy, nieskutecznie chroniąc budynek przed inwazją szczurów.
Nasze mieszkanie prócz kuchni i łazienki miało tylko jeden pokój. Gdy byłem już na tyle duży, że nie mieściłem się w kołysce, spałem w kuchni przy piecu na łóżku polowym. Pod nim stały emaliowane garnki, które często potrącałem piętami, wstając w nocy za potrzebą.
Ojciec pochodził z Polski. Miał na imię Stanisław. Z zawodu był stolarzem. Niezbyt zdolnym i mało niepracowitym. Nierzadko pił i grał w karty, obstawiał zakłady na loterii. Nauczył się hazardu od neapolitańczyków i nawet na starość, kiedy po udarze ledwo chodził o lasce, potrafił przejść pół kilometra, żeby pograć w Bingo.
Matka, Katia, pochodziła z Dublyan, niewielkiej wsi pod Lwowem. Była dobrą gospodynią i sumienną sprzątaczką. Do Włoch przyjechała za chlebem z prostymi marzeniami o ucieczce od głodu i zimna rozpadającej się wiejskiej chałupy. Przed wyjazdem ojciec, stary czterdziestoletni kawaler, mieszkał we wschodniej Polsce w Lublinie. Na obczyźnie od razu przypadli sobie do gustu. Mieli razem dwoje dzieci. Piotra, czyli mnie (imię dostałem po dziadku ze strony taty) oraz Marię moją młodszą siostrę, nazywaną przez nas Maszką. Byliśmy biedni, ale nie wstydziłem się tego, ponieważ wszystkie domy w okolicy wyglądały podobnie. Niektórym wiodło się nawet gorzej.
Dzieciństwo kojarzy mi się ze smakiem zupy z rybich głów. Dobrze pamiętam, jak matka przynosiła z targu zawinięte w papier drobne pyski sardeli, wrzucała do wysokiego garnka, dodawała warzywa, głównie cebuli i długo gotowała. Zupy starczało na trzy, cztery dni. Zdarzało się, że na cztery tygodnie w miesiącu dwa i pół jedliśmy tylko to. Przytłaczający zapach rybich tusz unosił się nie tylko z naszej kuchni. Cała kamienica jadła podobnie jak my, dlatego nazywaliśmy ją kamienicą rybich głów. Mówiąc my mam namyśli siebie, mojego przyjaciela Giovanniego i jego brata Fabio.
Wszyscy trzej mieliśmy dosyć ciągłego siorbania zupy. Byliśmy bardzo pewni siebie, wstępowaliśmy w wiek dojrzewania i uważaliśmy, że coś należy się nam od życia. Marzyliśmy o pieczonych kurczakach, wędzonym boczku i baranich udźcach. Dobrze nas wychowano, więc najpierw pomyśleliśmy o uczciwej pracy. Pomagaliśmy po lekcjach w porcie przy rozładunku, ale pieniądze z tego były żadne, a praca ciężka. Dniówka starczała na kawałek podłej pizzy. To był czysty wyzysk.
Miałem czternaście lat, kiedy po raz pierwszy poszliśmy kraść. Tego dnia rozdzieliliśmy się na targowisku, wcześniej umówieni, że za godzinę spotykamy się na murku naprzeciwko loterii. Fabio cały trząsł się ze strachu obawiając się wpadki, ale ja czułem się pewnie. Byłem podniecony, myślałem tylko o dobrym posiłku, który czekał nas później. Długo kluczyłem pomiędzy straganami sztywny jak kij. Wlepiałem wzrok w ziemię pełny strachu i niemal bolesnego podniecenia, które ściągnęło mi twarz i mięśnie karku. Obawiałem się podnieść głowę pewny, że wszyscy wokół wiedzą z jakimi intencjami przyszedłem, ale gdy wreszcie podniosłem spojrzenie okazało się, że nikt nie zwraca na mnie uwagi. Poczułem ulgę, choć za każdym razem, kiedy dotykałem czegoś, co chciałem zabrać dłonie ciążyły mi, jakby okrywały je rękawice odlane z betonu.
Przez godzinę ukradłem jednego pomidora i nieduży kawałek słoniny. Bracia przynieśli wspólnie garść cukierków i trochę pasztetu z zająca. Byliśmy w euforii. Nie zdobyliśmy wiele, ale okazało się, że jest to prostsze, niż mogliśmy przypuszczać.
Tego roku Neapol nawiedziły mordercze upały. Miasto bardziej niż zwykle tęskniło do Morza Tyrreńskiego i kto mógł starał się być jak najbliżej wody. Kradło się wtedy łatwo. Na targowiskach temperatury przekraczały 40 stopni. Nawet patrzenie męczyło nie mówiąc już o pracy w pełnym słońcu. Sprzedawcy przysiadali na czym mogli ocierając czoła w poplamione od potu fartuchy. Było wiele okazji, aby wykorzystać ich nieuwagę.
Dobra passa trwała pełne trzy miesiące. Kradliśmy tam, gdzie było bezpiecznie. Ze straganów pilnowanych przez mężczyzn w podeszłym wieku, którzy jeśli zdołaliby coś zauważyć, to i tak nigdy nie dogoniliby żadnego z nas.
Ale stoisko z najlepszym mięsem prowadził wielki jak góra neapolitańczyk. Jednym ruchem tasaka potrafił przerąbać barani udziec, a jego ciemne umięśnione ręce, obrośnięte gęstym włosiem od dłoni po barki, wyglądały jak nogi murzyńskiego niewolnika. Sprzedawał surowe mięso baranie, ale miał także niewielki stolik z langustami, krewetkami i wędzonymi rybami. Ryb pilnowała jego młoda żona, niska i krępa Włoszka o rozbieganych oczach. Nawet ona czuła wobec niego respekt i za każdym razem, gdy zrobiła coś, co mu się nie spodobało, kuliła się w sobie, a na czoło występowały jej grube krople potu.
Mi przypadło najtrudniejsze zadanie jako najbardziej wygadanemu z nas trzech. Neapolitańczyk miał mrukliwą naturę, odpowiadał półsłówkami i z trudem przychodziło zwrócenie na siebie jego uwagi. Giovanni czarował Włoszkę, uśmiechnięty od ucha do ucha chwalił słoneczną pogodę, a ona chichotała nieśmiało bez przekonania wspominając o lejącym się z nieba żarze, zadowolona, że ktoś okazuje jej zainteresowanie. Do obowiązków Fabia należało ukraść ile się da.
Gdy byłem już pewien, że neapolitańczyk nie ma zamiaru wdać się ze mną w rozmowę, udając niezdarność strąciłem łokciem pokaźny kawał mięsa. Olbrzym wybałuszył na mnie oczy, cała twarz drgała mu, jak napięty bęben i gdyby nie ludzie wokół z pewnością w ramach zemsty, odrąbałby mi ramię. Zamiast tego trzasnął tasakiem w deskę do siekania i wyrzucił z siebie serię przekleństw. Zrobił się niezły harmider. Fabio wyciągnął rękę po wędzoną tuszkę i pewnie gdyby się nie zawahał, to wszystko poszłoby zgodnie z planem, ale ruch trwał o ułamek sekundy za długo. Włoszka zobaczyła, jak chowa rybę pod koszulę i zaczęła przeraźliwie wrzeszczeć.
Targowisko tętniło od ludzi. Wąskie ścieżki pomiędzy stoiskami przypominały strumienie z ludzkich ciał. Uciekaliśmy pod prąd w stronę najbliższej ulicy. Neapolitańczyk gonił nas z impetem toczącej się ze zbocza śnieżnej kuli. Gdybyśmy zdołali wydostać się spomiędzy straganów, bramy i zaułki Neapolu dałyby nam pewne schronienie i on o tym wiedział.
Tego dnia los nam nie sprzyjał. Nie tylko nie pozwolił niczego ukraść. Ponadto dopadła nas niewidzialna ręka sprawiedliwości. Ktoś podstawił Giovanniemu nogę. Zaskoczony padł twarzą w skrzynkę pomidorów nienaturalnie wykręcając sobie palec. Później okazało się, że jest złamany.
Trwało to ułamki sekund. Odwróciłem się słysząc, jak upada i zobaczyłem górującego nad nim neapolitańczyka, który w ręku trzymał fragment grubej liny do podwieszania mięsa. Był w amoku, oczy błyszczały mu jak w gorączce. Cały drżał wymierzając Giovanniemu pierwsze razy.
Zrobiłem wtedy coś strasznie głupiego. Zawróciłem i w akcie solidarności przykryłem go własnym ciałem. Lina ze świstem kleiła się do moich pleców. Piekło, jakby kąsało mnie stado rozwścieczonych os. Neapolitańczyk tłukł nas póki zupełnie nie stracił tchu.
Bardziej od bicia bałem się carabinieri. Chociaż ból wycisnął ze mnie wszystkie siły podniosłem się z ziemi i stanąłem na nogach. Wokół panowała kompletna cisza. Obok mnie stała starsza zgarbiona kobieta. Na jej twarzy malowało się przerażenie i litość. Patrzyła tak, że sam poczułem strach. Wyobrażałem sobie, jak z pleców zwisają mi płaty skóry, jak moją głowę okleja skorupa krwi.
Nawet neapolitańczyk wydawał się zaniepokojony. Nie mógł nie wiedzieć, że posunął się za daleko. Zrobił klika kroków w tył przytłoczony ciężarem oskarżycielskich spojrzeń. Nikt nie miał odwagi wydusić z siebie słowa, więc odwrócił się na pięcie i odszedł.
Ulżyło mi. Chwyciłem Giovanniego pod ramię i z trudem podniosłem z ziemi. Później to on prowadził mnie, gdy adrenalina opadła, a pręgi na plecach zaczęły palić mnie żywym ogniem. Nie było tak źle. Nie miałem otwartych ran i wyglądało na to, że skończy się tylko na pokaźnej kolekcji siniaków. Fabio czekał na nas na murku przy loterii. Wyglądał na zawstydzonego. Nie mieliśmy do niego żalu. Był najmłodszy i nie mógł nam pomóc.
Długo siedzieliśmy oparci o siebie, jak trójka zmarzniętych kurczaków. Ogarnął nas dziwny smutek i otępienie, którego nie mogliśmy przezwyciężyć. Dopiero gdy dłoń Giovanniego spuchła tak, że zaczęła przypominać nadmuchaną gumową rękawiczkę, znów zaczęliśmy się bać. Co powiemy rodzicom?
Bracia zwinęli się szybciej, ja zostałem jeszcze jakiś czas obserwując zachodzące słońce. Słupami leniwego popołudniowego światła prześlizgiwało się pomiędzy zacienionymi budynkami o półkowych balkonach i kanciastych bryłach.
Wejście do loterii wychodziło bezpośrednio na ulicę. Drzwi przysłaniał teraz łuskowaty pancerz metalowej rolety, podobnie jak okno. Alfreda Galucci, podstarzała paserka i mało urodziwa właścicielka lokalu, siedziała w środku i bezpiecznie liczyła zarobione dziś pieniądze. W Neapolu gra na loterii jest wielką tradycją. Panuje powszechne przekonanie, że codziennie nie zagrać, to jak zmarnować dzień, bo przecież dzięki szczęśliwym liczbom zły los może się odmienić na dobre. Kupon pozwala spokojnie zasnąć tym, którzy nie widzą już dla siebie nadziei, a takich wśród neapolitańczyków nie brakuje, dlatego Alfreda kieszenie miała pełne banknotów.
Ojciec był wtedy w ciągu. Grał u niej częściej, niż pozwalały mu na to fundusze, a że miał niecierpliwą naturę, zamiast skreślać liczby kupował zdrapki i natychmiast sprawdzał, zawsze tą samą szczęśliwą monetą o nominale dwudziestu lirów. Czasami przynosił kilka do domu i wręczał mi, bo ktoś powiedział mu, że pierworodni synowie mają większe szczęście. Na początku byłem podniecony jak on, odsłaniając obrazki arbuzów, ananasów i modląc w duchu do wszystkich świętych jakich znałem, aby powtórzyły się w najkorzystniejszej kombinacji. Z czasem znudziłem się zniechęcony brakiem wygranej. Ja chciałem wygrać, ojciec bardziej od wygranej cenił sobie sam rytuał gry.
Siedząc wtedy na murku, w ostatnich promieniach zachodzącego słońca, obity jak pies pomyślałem, że wygrać główną nagrodę w zdrapki, to byłoby coś. Wszyscy by mi zazdrościli, mama byłaby szczęśliwa, ojciec dumny. Gdyby nam się zachciało moglibyśmy codziennie jadać w restauracji. Kupiłbym sobie i Maszce dwa najlepsze rowery we Włoszech, a trzeci tylko po to, żeby wjechać nim w stoisko owłosionego neapolitańczyka. Później, gdy kipiałby już ze złości rzuciłbym mu w twarz pieniądze na pokrycie szkód. Z dużą nawiązką, żeby wiedział, że jego majątek to dla mnie jak splunąć.
W międzyczasie, gdy hojnie wydawałem nieistniejące pieniądze, zapadł zmrok. Światło słoneczne zastąpiły pulsujące łuny ulicznych lamp. Okiennice wysokich kamienic rozwarły się wpuszczając do środka chłodniejsze wieczorne powietrze. Metalowa roleta przysłaniająca drzwi loterii uniosła się z turkotem i ze środka wyjrzała okrągła twarz Galucci. Niecierpliwie rozejrzała się po ulicy, potem rzuciła szybkie spojrzenie na zegarek oplatający jej gruby nadgarstek i ponownie zniknęła w środku, pozostawiając pomiędzy progiem, a ostatnią łuską kilkunastocentymetrową szczelinę.
Nie minęło pięć minut i roleta ponownie powędrowała w górę, podniesiona przez młodego, dobrze ubranego chłopaka z włosami ułożonymi na żel. W ręku trzymał niewielki bukiet kwiatów. Widząc Alfredę pijącą przy biurku herbatę uśmiechnął się z trudem. Beznamiętnie skinęła na niego dając mu do zrozumienia, żeby wszedł do środka. Rolki zaterkotały. Zamek szczęknął dwukrotnie i wnętrze loterii znów stało się niedostępne dla wzroku postronnych.
Nagle wszystko w mojej głowie ułożyło się w całość. Brylantyna na włosach, bukiet kwiatów, Galucci, jej intencje wobec młodzieńca i on przebiegły w swym wymuszonym uśmiechu. Owo nazwijmy to olśnienie, nie było jak błysk intelektu jakiego doświadcza naukowiec, który po wielu latach pracy okrywa nowy pierwiastek. Raczej jak przeświadczenie, że można przeskoczyć szeroki strumień, przewidywanie oparte wyłącznie na własnych domysłach i pewności siebie. Zrozumiałem, że wszyscy trzej - ja, Giovanni i Fabio - kradnąc jedzenie ponosimy zbyt wielkie ryzyko, a obietnica płynących z tego korzyści jest nieproporcjonalnie mała. Mocno oberwałem za głupią rybę, którą zjedlibyśmy w minutę, a mogłem tak samo za portmonetkę pełną pieniędzy. Gdyby udało mi się ukraść portfel należący do neapolitańczyka korzyść byłaby większa, a cena za niepowodzenie prawdopodobnie taka sama.
Ułożyłem w głowie plan, dzięki któremu, jak myślałem, mogłem wejść w posiadanie sporej sumy. Z perspektywy czasu wiem, że był naiwny, ale wtedy wydawał mi się świetnym pomysłem. Długo zbierałem się w sobie. Sińce zdążyły już zejść, a upały przeminąć, kiedy zdecydowałem się działać. Galucci tyła niewspółmiernie do swojego wzrostu, przybierając pozbawiony kobiecości kształt dobrze odchowanego foggijskiego pomidora. Szybko nabierała tuszy i obserwując ją przez okna loterii zastanawiałem się, ile jeszcze czasu minie nim pewnego dnia zaklinuje się w wejściu.
Dzięki pieniądzom zarabianym na grach i paserstwie, którym zajmowała się na boku, mogła kupić sobie to, na co nie mogła liczyć żadna uboga grubaska – zainteresowanie mężczyzn. Chodziły plotki, że Alfreda jest rozpustnicą i lubi sobie poużywać. Mając czternaście lat wiedziałem co znaczy „poużywać sobie”. Nikt nie trzymał mnie pod kloszem, a czas spędzany na ulicy owocował nauką, która przychodziła niekiedy zbyt wcześnie lub w formie nieadekwatnej do wieku. Ale nie rozumiałem tak dobrze, dlaczego młodzi chłopcy przychodzą do Galucci z bukietami kwiatów, jak rozumiałby to dwudziestokilkuletni mężczyzna. Jak już wspominałem byłem naiwny. Może gdybym wiedział nigdy bym się nie zdecydował.
Na skwerach przy Via Toledo rosły przeróżne kwiaty. Stąd blisko do najokazalszych dzielnic leżących wzdłuż urokliwego wybrzeża skąd pochodzi większość fotografii, rozsyłanych przez turystów na lakierowanych pocztówkach. Jest to najpiękniejsza część miasta, dlatego i kwiaty były tutaj wyjątkowo piękne, a na dziedzińcu przy kościele św. Anny z Lombardi rosły wtedy krwistoczerwone róże o pąkach wielkości pomarańczy. Zerwałem kilka przezwyciężając strach przed dopustem bożym. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że zabierając rzecz ze świętego miejsca zostanę spalony piorunem albo ukaże mi się anioł, który zetnie mi głowę świetlistym mieczem. Zapadł zmrok, a z nieba nie spadła żadna błyskawica. Widocznie ani Bóg, ani św. Anna nie mieli mi za złe kradzieży kwiatów.
Loterię, jak co dzień o tej porze, przysłaniały metalowe pancerze, chroniące drzwi i okno. Serce podskoczyło mi do gardła, gdy pukałem w roletę bijąc się z myślami. Raz wydawało mi się, że robię totalne głupstwo, a chwilę później doszukiwałem się w tym złodziejskiego geniuszu. Stukałem trzykrotnie z każdym kolejnym razem mocniej, aż usłyszałem dobiegający ze środka głos.
- Kto tam? - zapytała Alfreda. Choć słowa wypowiedziała pewnie, kryła się w nich podejrzliwość i odrobina strachu. Nikogo się dziś nie spodziewała.
Nic nie odpowiedziałem. Miałem pustkę w głowie i nie wiedziałem, jak usprawiedliwić swoją wizytę.
- Kto tam, do cholery? - powtórzyła ze złością, po czym uchyliła roletę w oknie i rzuciła mi niespokojne spojrzenie. Jej okrągła twarz wyglądała, jak księżyc w pełni, a rozwarte usta, jak krater Wezuwiusza. Wszystko w niej było ogromne.
Galucci dojrzała róże, które nerwowo ściskałem w dłoniach i zniknęła w środku. Zamek drzwi szczęknął, rolki zaterkotały, a sylwetka paserki ukazała się w wejściu.
- Co tu robisz? - syknęła twardo. - Kto cię przysłał?
- Nikt proszę pani – odpowiedziałem, próbując opanować drżenie głosu. - Przyniosłem pani kwiaty. Piękne róże dla... - komplement ugrzązł mi w gardle, a reszta zdania zmieniła się w ciche jęknięcie. Nie byłem zdolny do tak daleko posuniętego kłamstwa, aby nazwać Alfredę atrakcyjną. Zamiast tego uśmiechnąłem się z trudem. Zupełnie tak jak chłopak, który kilka tygodni temu stał na moim miejscu.
Galucci omiotła moją sylwetkę beznamiętnym spojrzeniem. Miałem wtedy prawie piętnaście lat. Byłem wysoki i chudy jak tyczka, a moja twarz dopiero nabierała kanciastych męskich rysów. Mimo to wyrwała mi bukiet z dłoni uśmiechając się z dzikim triumfem i satysfakcją, która sprawiła, że ciarki przeszył mi po plecach.
- Właź, kochaniutki - powiedziała przepuszczając mnie w progu, a później zamknęła za nami drzwi.
Wnętrze loterii było ciasne i podzielone na dwoje. Część służbową stanowiło zaplecze z walającymi się na podłodze workami pełnymi papierowych druków – ich przeznaczenie pozostawało dla mnie zagadką – oraz kasa oddzielona wysokim barem i grubą szybą odporną na stłuczenie, gdzie przez wąską szparę wciskało się kartkę ze skreślonymi liczbami i płaciło za kupon. Aby wejść na zaplecze trzeba było przejść przez solidne drzwi, które teraz pozostawały lekko uchylone.
W drugiej części przeznaczonej dla klientów stały cztery krzesła wsunięte parami pod dwa proste stoły. Na jednym z nich stała szklanka i prawie osuszona butelka wina. Obok leżała stara książka w zniszczonej oprawie.
Alfreda chwiejnym krokiem wprawionego w sztormach rybaka podeszła do stolika, odsunęła krzesło i ciężko opadła na siedzisko, rzucając róże na podłogę. Nalała sobie wina i niepewną ręką podniosła szklankę do ust wypijając do dna, a później huknęła nią w blat. Była bardzo pijana. Otępiała uniosła w dłoni zniszczoną księgę. Na okładce niewyraźnie lśnił złotawy tytuł „La smorfia napoletana”.
- Wiesz, co to jest, kochasiu? - zapytała uśmiechając się do mnie lubieżnie. Oczy miała puste, jak dwie wysuszone studnie.
- Sennik – odpowiedziałem. - Łączy sny z liczbami.
Galucci uniosła brwi i wykrzywiła usta w ironicznym grymasie podziwu. Wiedziałem czym jest Smorfia, jak każdy neapolitańczyk, który przynajmniej raz grał na loterii. Istnieje przekonanie, że poważna gra we włoską loterię musi opierać się na zawartych w niej informacjach, inaczej wygrana jest niemożliwa.
- Masz rację, ale nie do końca – sprostowała. - Księga ta, nazywana Smorfią, jest podręcznikiem kabały. Słyszałeś kiedyś o kabale?
Zaprzeczyłem. Pytania Galucci zaczynały mnie irytować.
- To nauka, która każdemu słowu, literze czy znakowi nadaje drugie mistyczne znaczenie, a ich odzwierciedleniem jest liczba – kontynuowała. - Łącząc liczby z różnymi zjawiskami, miejscami czy osobami, można interpretować całą otaczającą nas rzeczywistość. - Podniosła z podłogi bukiet i policzyła pąki.
- Przyniosłeś mi sześć róż – powiedziała. Później przekartkowała Smorfię i odnalazła znaczenie liczby sześć.
Gdyby się nad tym zastanowić, to interpretacja powinna być odwrotna i to zdarzenie powinno w Smorfii determinować liczbę, a nie liczba rzecz, czy zdarzenie. Alfreda tym razem wyraźnie nie chciała działać według zasad, ale podporządkować interpretację własnemu widzi mi się.
- Szóstka oznacza chella che guard’nterr - zaśmiała się krótko, a następnie spoważniała i ukradkiem oblizała usta.
Wzdrygnąłem się ze wstrętem. W dialekcie neapolitańskim, w dosłownym tłumaczeniu „chella che guard’nterr” to rzecz, która patrzy na ziemię. Określenie narządu płciowego kobiety.
Nie wiem, dlaczego wtedy nie uciekłem, pomimo głębokiej odrazy, jaką czułem w sobie. Klucz znajdował się w zamku, wystarczyło przekręcić go, aby otworzyć drzwi.
Rozmowa dobiegła końca. Galucci wstała, a ja udałem się jej śladem. Na zapleczu ściągnęła z siebie bezkształtną sukienkę. Pod nią nie miała bielizny. Stała przede mną naga, chwiejąc się na nogach od nadmiaru alkoholu. Sprawiała wrażenie znudzonej, a ja, chociaż była to pierwsza kobieta, która odsłoniła przede mną ciało, nie czułem niczego prócz obrzydzenia. Rozejrzałem się wokół i zauważyłem sejf wmontowany w bar tuż przy kasie.
Alfreda położyła się na stercie worków i odwróciła na plecy. Wyglądała teraz, jak słoń morski wyległy na brzeg. Rozkładając nogi odsłoniła przede mną wielkie krocze schowane pod zwałami tłuszczu.
- Co tak stoisz, kochasiu? Przyłóż do niej usta – powiedziała unosząc potężne uda. Oparła stopy o worek ciasno wypełniony dokumentami, a jej wargi sromowe rozchyliły się.
Dopust boży mnie nie ominął, odroczono go jedynie w czasie. Nadeszła kara za wszystkie moje minione występki, a mając na uwadze, co będę musiał uczynić, chyba także na kilka lat w przód.
Klęknąłem i zbliżyłem twarz do krocza Galucci. Pachniało cebulą i rybim śluzem. Nie był to przyjemny zapach i ogarnął mnie młodzieńczy strach, że być może wszystkie te zgrabne kobiety o jędrnych piersiach i wystających pośladkach, zadbanych włosach i ognistych oczach, jakie mija się na ulicach w centrum, mogą pachnieć dokładnie tak samo. Jeśli tak oznaczałoby to, że świat godzi się na przedziwne kłamstwo ich dystyngowanych gestów oraz nienagannych manier, pod którymi kryje się pospolity zapach ludzkich genitaliów.
Zamknąłem oczy i wystawiłem język, dotykając czubkiem wilgotnego wnętrza warg. Miały słony smak. Intuicyjnie wiedziałem, co powinienem robić, ale nie przykładałem się zbytnio, dopóki gruba ręka Alfredy nie docisnęła mi głowy, boleśnie wbijając mój nos w łechtaczkę. Nie zrobiło się od tego wygodniej. Czułem ściekający z zatok śluz. Gdyby potrwało to chwilę dłużej chyba zacząłbym się dusić, ale uścisk ręki nagle zelżał, a do moich uszu dobiegło głośne chrapanie. Galucci zasnęła.
Nie dowierzając podniosłem się z klęczek. Jej wielkie płaskie piersi podnosiły się i opadały miarowo w takt głośnych pochrząkiwań. Ucieszyłem się, że to już koniec, ale także w jakiś pokręcony sposób jako mężczyzna poczułem się urażony.
Adrenalina zaczęła burzyć mi krew w żyłach. Podniecony szarpnąłem za wajchę sejfu, ale okazał się zamknięty. Sprawdziłem więc pęk kluczy zwisający z zamka drzwi wejściowych. Żaden z nich nie pasował. W szufladach prócz papierów znajdowały się tylko długopisy i połamane ołówki oraz kartonowe opakowania po czekoladkach. Mimo usilnych starań nie udało mi się odnaleźć właściwego klucza. W torebce Alfredy pośród różnych bibelotów znalazłem grube zawiniątko. Wewnątrz znajdowała się koperta, w której było półtora miliona lirów oraz osobno około setki zdrapek. Gdy zobaczyłem pieniądze, najpierw o mało nie krzyknąłem z radości, ale później coś we mnie powiedziało nie. Nie mogłem ich wziąć, choć wiedziałem, że mi się należą. Galucci nie zbiedniałaby od tej sumy, jednak nie mogłem. Ogarnęła mnie złość i żal, że wszystko to na marne. Zabrałem jedynie zdrapki i zmyłem się z loterii najszybciej, jak to było możliwe.
Wróciłem bezpośrednio do domu. Matki nie było. Wieczorami pracowała jako sprzątaczka na Uniwersytecie Fryderyka II. Było po dwudziestej drugiej, więc Maszka od dobrej godziny spała w pokoju. Ojciec siedział przy stole czytając gazetę. Jego zmarszczone z wysiłku czoło i szkliste oczy wskazywały, że jest na lekkim rauszu. Wyciągnąłem zdrapki z kieszeni i położyłem przed nim. Nie wiem, czy chciałem się pochwalić, czy może wręcz przeciwnie przyznać do złamania prawa. Zamrugał energicznie, jakby nie dowierzał w to, co widzi. Spodziewałem się, że przyłoży mi w twarz. Nie trudno było domyśleć się skąd mogłem je mieć. Ale on zamiast tego rozpromienił się. Odłożył gazetę, wyciągnął z portfela szczęśliwą dwudziestolirówkę, a później sprawdził zdrapki jedną po drugiej.
Matka zawsze przed wyjściem do pracy słała mi łóżko. Tego dnia byłem jej za to wyjątkowo wdzięczny. Zaczynałem powoli zauważać, jak wiele czułości wkładała we wszystko, co robiła dla mnie i Maszki. Położyłem się na miękkiej pościeli rozmyślając o Galucci. Spojrzałem na ojca i widząc zadowolenie malujące się na jego twarzy przez krótką chwilę poczułem się szczęśliwy. A później ogarnął mnie smutek. Smutek, którego nie mogłem wtedy zrozumieć i który nie pozwolił mi tej nocy zasnąć.
Neapolitana: zupa z rybich głów.
1
Ostatnio zmieniony pn 17 mar 2014, 21:06 przez chilipouder, łącznie zmieniany 3 razy.