Neapolitana: zupa z rybich głów.

1
Poniższy tekst to początek dłuższego tekstu obyczajowego, ale lekkiego w odbiorze, być może opowiadania lub książki. Traktuje o losach młodego chłopaka, syna dwójki emigrantów osiadłych we Włoszech w mieście Neapol.
Jestem ciekaw, co o nim sądzicie.
Na końcu jest fragment przeznaczony wyłącznie dla dorosłych.


Urodziłem się w Neapolu w dzielnicy Secondigliano. Nasza kamienica wyrastała ku niebu na wysokość sześciu pięter. Stojąc w stadzie zwartych zabudowań złamana jak podkowa z lotu ptaka musiała przypominać wędrującą, zgiętą w pół, popielatoszarą gąsienicę. Mieściła się w okolicy skweru otoczonego okręgiem małych sklepów, prowadzonych przez miejscowych przedsiębiorców, a naprzeciwko kamienicy działała pizzeria. Gdy miałem pięć lat kamorra wysadziła ją w powietrze w ramach mafijnych porachunków. Moc ładunku była ogromna, cała ulica zatrzęsła się w posadach, a pokaźny kawał muru wystrzelony siłą wybuchu niczym kula armatnia wyrwał nam wysokie drzwi wejściowe, które osiemdziesięcioletni dozorca zastawiał na noc kawałkiem zardzewiałej blachy, nieskutecznie chroniąc budynek przed inwazją szczurów.
Nasze mieszkanie prócz kuchni i łazienki miało tylko jeden pokój. Gdy byłem już na tyle duży, że nie mieściłem się w kołysce, spałem w kuchni przy piecu na łóżku polowym. Pod nim stały emaliowane garnki, które często potrącałem piętami, wstając w nocy za potrzebą.
Ojciec pochodził z Polski. Miał na imię Stanisław. Z zawodu był stolarzem. Niezbyt zdolnym i mało niepracowitym. Nierzadko pił i grał w karty, obstawiał zakłady na loterii. Nauczył się hazardu od neapolitańczyków i nawet na starość, kiedy po udarze ledwo chodził o lasce, potrafił przejść pół kilometra, żeby pograć w Bingo.
Matka, Katia, pochodziła z Dublyan, niewielkiej wsi pod Lwowem. Była dobrą gospodynią i sumienną sprzątaczką. Do Włoch przyjechała za chlebem z prostymi marzeniami o ucieczce od głodu i zimna rozpadającej się wiejskiej chałupy. Przed wyjazdem ojciec, stary czterdziestoletni kawaler, mieszkał we wschodniej Polsce w Lublinie. Na obczyźnie od razu przypadli sobie do gustu. Mieli razem dwoje dzieci. Piotra, czyli mnie (imię dostałem po dziadku ze strony taty) oraz Marię moją młodszą siostrę, nazywaną przez nas Maszką. Byliśmy biedni, ale nie wstydziłem się tego, ponieważ wszystkie domy w okolicy wyglądały podobnie. Niektórym wiodło się nawet gorzej.
Dzieciństwo kojarzy mi się ze smakiem zupy z rybich głów. Dobrze pamiętam, jak matka przynosiła z targu zawinięte w papier drobne pyski sardeli, wrzucała do wysokiego garnka, dodawała warzywa, głównie cebuli i długo gotowała. Zupy starczało na trzy, cztery dni. Zdarzało się, że na cztery tygodnie w miesiącu dwa i pół jedliśmy tylko to. Przytłaczający zapach rybich tusz unosił się nie tylko z naszej kuchni. Cała kamienica jadła podobnie jak my, dlatego nazywaliśmy ją kamienicą rybich głów. Mówiąc my mam namyśli siebie, mojego przyjaciela Giovanniego i jego brata Fabio.
Wszyscy trzej mieliśmy dosyć ciągłego siorbania zupy. Byliśmy bardzo pewni siebie, wstępowaliśmy w wiek dojrzewania i uważaliśmy, że coś należy się nam od życia. Marzyliśmy o pieczonych kurczakach, wędzonym boczku i baranich udźcach. Dobrze nas wychowano, więc najpierw pomyśleliśmy o uczciwej pracy. Pomagaliśmy po lekcjach w porcie przy rozładunku, ale pieniądze z tego były żadne, a praca ciężka. Dniówka starczała na kawałek podłej pizzy. To był czysty wyzysk.
Miałem czternaście lat, kiedy po raz pierwszy poszliśmy kraść. Tego dnia rozdzieliliśmy się na targowisku, wcześniej umówieni, że za godzinę spotykamy się na murku naprzeciwko loterii. Fabio cały trząsł się ze strachu obawiając się wpadki, ale ja czułem się pewnie. Byłem podniecony, myślałem tylko o dobrym posiłku, który czekał nas później. Długo kluczyłem pomiędzy straganami sztywny jak kij. Wlepiałem wzrok w ziemię pełny strachu i niemal bolesnego podniecenia, które ściągnęło mi twarz i mięśnie karku. Obawiałem się podnieść głowę pewny, że wszyscy wokół wiedzą z jakimi intencjami przyszedłem, ale gdy wreszcie podniosłem spojrzenie okazało się, że nikt nie zwraca na mnie uwagi. Poczułem ulgę, choć za każdym razem, kiedy dotykałem czegoś, co chciałem zabrać dłonie ciążyły mi, jakby okrywały je rękawice odlane z betonu.
Przez godzinę ukradłem jednego pomidora i nieduży kawałek słoniny. Bracia przynieśli wspólnie garść cukierków i trochę pasztetu z zająca. Byliśmy w euforii. Nie zdobyliśmy wiele, ale okazało się, że jest to prostsze, niż mogliśmy przypuszczać.
Tego roku Neapol nawiedziły mordercze upały. Miasto bardziej niż zwykle tęskniło do Morza Tyrreńskiego i kto mógł starał się być jak najbliżej wody. Kradło się wtedy łatwo. Na targowiskach temperatury przekraczały 40 stopni. Nawet patrzenie męczyło nie mówiąc już o pracy w pełnym słońcu. Sprzedawcy przysiadali na czym mogli ocierając czoła w poplamione od potu fartuchy. Było wiele okazji, aby wykorzystać ich nieuwagę.
Dobra passa trwała pełne trzy miesiące. Kradliśmy tam, gdzie było bezpiecznie. Ze straganów pilnowanych przez mężczyzn w podeszłym wieku, którzy jeśli zdołaliby coś zauważyć, to i tak nigdy nie dogoniliby żadnego z nas.
Ale stoisko z najlepszym mięsem prowadził wielki jak góra neapolitańczyk. Jednym ruchem tasaka potrafił przerąbać barani udziec, a jego ciemne umięśnione ręce, obrośnięte gęstym włosiem od dłoni po barki, wyglądały jak nogi murzyńskiego niewolnika. Sprzedawał surowe mięso baranie, ale miał także niewielki stolik z langustami, krewetkami i wędzonymi rybami. Ryb pilnowała jego młoda żona, niska i krępa Włoszka o rozbieganych oczach. Nawet ona czuła wobec niego respekt i za każdym razem, gdy zrobiła coś, co mu się nie spodobało, kuliła się w sobie, a na czoło występowały jej grube krople potu.
Mi przypadło najtrudniejsze zadanie jako najbardziej wygadanemu z nas trzech. Neapolitańczyk miał mrukliwą naturę, odpowiadał półsłówkami i z trudem przychodziło zwrócenie na siebie jego uwagi. Giovanni czarował Włoszkę, uśmiechnięty od ucha do ucha chwalił słoneczną pogodę, a ona chichotała nieśmiało bez przekonania wspominając o lejącym się z nieba żarze, zadowolona, że ktoś okazuje jej zainteresowanie. Do obowiązków Fabia należało ukraść ile się da.
Gdy byłem już pewien, że neapolitańczyk nie ma zamiaru wdać się ze mną w rozmowę, udając niezdarność strąciłem łokciem pokaźny kawał mięsa. Olbrzym wybałuszył na mnie oczy, cała twarz drgała mu, jak napięty bęben i gdyby nie ludzie wokół z pewnością w ramach zemsty, odrąbałby mi ramię. Zamiast tego trzasnął tasakiem w deskę do siekania i wyrzucił z siebie serię przekleństw. Zrobił się niezły harmider. Fabio wyciągnął rękę po wędzoną tuszkę i pewnie gdyby się nie zawahał, to wszystko poszłoby zgodnie z planem, ale ruch trwał o ułamek sekundy za długo. Włoszka zobaczyła, jak chowa rybę pod koszulę i zaczęła przeraźliwie wrzeszczeć.
Targowisko tętniło od ludzi. Wąskie ścieżki pomiędzy stoiskami przypominały strumienie z ludzkich ciał. Uciekaliśmy pod prąd w stronę najbliższej ulicy. Neapolitańczyk gonił nas z impetem toczącej się ze zbocza śnieżnej kuli. Gdybyśmy zdołali wydostać się spomiędzy straganów, bramy i zaułki Neapolu dałyby nam pewne schronienie i on o tym wiedział.
Tego dnia los nam nie sprzyjał. Nie tylko nie pozwolił niczego ukraść. Ponadto dopadła nas niewidzialna ręka sprawiedliwości. Ktoś podstawił Giovanniemu nogę. Zaskoczony padł twarzą w skrzynkę pomidorów nienaturalnie wykręcając sobie palec. Później okazało się, że jest złamany.
Trwało to ułamki sekund. Odwróciłem się słysząc, jak upada i zobaczyłem górującego nad nim neapolitańczyka, który w ręku trzymał fragment grubej liny do podwieszania mięsa. Był w amoku, oczy błyszczały mu jak w gorączce. Cały drżał wymierzając Giovanniemu pierwsze razy.
Zrobiłem wtedy coś strasznie głupiego. Zawróciłem i w akcie solidarności przykryłem go własnym ciałem. Lina ze świstem kleiła się do moich pleców. Piekło, jakby kąsało mnie stado rozwścieczonych os. Neapolitańczyk tłukł nas póki zupełnie nie stracił tchu.
Bardziej od bicia bałem się carabinieri. Chociaż ból wycisnął ze mnie wszystkie siły podniosłem się z ziemi i stanąłem na nogach. Wokół panowała kompletna cisza. Obok mnie stała starsza zgarbiona kobieta. Na jej twarzy malowało się przerażenie i litość. Patrzyła tak, że sam poczułem strach. Wyobrażałem sobie, jak z pleców zwisają mi płaty skóry, jak moją głowę okleja skorupa krwi.
Nawet neapolitańczyk wydawał się zaniepokojony. Nie mógł nie wiedzieć, że posunął się za daleko. Zrobił klika kroków w tył przytłoczony ciężarem oskarżycielskich spojrzeń. Nikt nie miał odwagi wydusić z siebie słowa, więc odwrócił się na pięcie i odszedł.
Ulżyło mi. Chwyciłem Giovanniego pod ramię i z trudem podniosłem z ziemi. Później to on prowadził mnie, gdy adrenalina opadła, a pręgi na plecach zaczęły palić mnie żywym ogniem. Nie było tak źle. Nie miałem otwartych ran i wyglądało na to, że skończy się tylko na pokaźnej kolekcji siniaków. Fabio czekał na nas na murku przy loterii. Wyglądał na zawstydzonego. Nie mieliśmy do niego żalu. Był najmłodszy i nie mógł nam pomóc.
Długo siedzieliśmy oparci o siebie, jak trójka zmarzniętych kurczaków. Ogarnął nas dziwny smutek i otępienie, którego nie mogliśmy przezwyciężyć. Dopiero gdy dłoń Giovanniego spuchła tak, że zaczęła przypominać nadmuchaną gumową rękawiczkę, znów zaczęliśmy się bać. Co powiemy rodzicom?
Bracia zwinęli się szybciej, ja zostałem jeszcze jakiś czas obserwując zachodzące słońce. Słupami leniwego popołudniowego światła prześlizgiwało się pomiędzy zacienionymi budynkami o półkowych balkonach i kanciastych bryłach.
Wejście do loterii wychodziło bezpośrednio na ulicę. Drzwi przysłaniał teraz łuskowaty pancerz metalowej rolety, podobnie jak okno. Alfreda Galucci, podstarzała paserka i mało urodziwa właścicielka lokalu, siedziała w środku i bezpiecznie liczyła zarobione dziś pieniądze. W Neapolu gra na loterii jest wielką tradycją. Panuje powszechne przekonanie, że codziennie nie zagrać, to jak zmarnować dzień, bo przecież dzięki szczęśliwym liczbom zły los może się odmienić na dobre. Kupon pozwala spokojnie zasnąć tym, którzy nie widzą już dla siebie nadziei, a takich wśród neapolitańczyków nie brakuje, dlatego Alfreda kieszenie miała pełne banknotów.
Ojciec był wtedy w ciągu. Grał u niej częściej, niż pozwalały mu na to fundusze, a że miał niecierpliwą naturę, zamiast skreślać liczby kupował zdrapki i natychmiast sprawdzał, zawsze tą samą szczęśliwą monetą o nominale dwudziestu lirów. Czasami przynosił kilka do domu i wręczał mi, bo ktoś powiedział mu, że pierworodni synowie mają większe szczęście. Na początku byłem podniecony jak on, odsłaniając obrazki arbuzów, ananasów i modląc w duchu do wszystkich świętych jakich znałem, aby powtórzyły się w najkorzystniejszej kombinacji. Z czasem znudziłem się zniechęcony brakiem wygranej. Ja chciałem wygrać, ojciec bardziej od wygranej cenił sobie sam rytuał gry.
Siedząc wtedy na murku, w ostatnich promieniach zachodzącego słońca, obity jak pies pomyślałem, że wygrać główną nagrodę w zdrapki, to byłoby coś. Wszyscy by mi zazdrościli, mama byłaby szczęśliwa, ojciec dumny. Gdyby nam się zachciało moglibyśmy codziennie jadać w restauracji. Kupiłbym sobie i Maszce dwa najlepsze rowery we Włoszech, a trzeci tylko po to, żeby wjechać nim w stoisko owłosionego neapolitańczyka. Później, gdy kipiałby już ze złości rzuciłbym mu w twarz pieniądze na pokrycie szkód. Z dużą nawiązką, żeby wiedział, że jego majątek to dla mnie jak splunąć.
W międzyczasie, gdy hojnie wydawałem nieistniejące pieniądze, zapadł zmrok. Światło słoneczne zastąpiły pulsujące łuny ulicznych lamp. Okiennice wysokich kamienic rozwarły się wpuszczając do środka chłodniejsze wieczorne powietrze. Metalowa roleta przysłaniająca drzwi loterii uniosła się z turkotem i ze środka wyjrzała okrągła twarz Galucci. Niecierpliwie rozejrzała się po ulicy, potem rzuciła szybkie spojrzenie na zegarek oplatający jej gruby nadgarstek i ponownie zniknęła w środku, pozostawiając pomiędzy progiem, a ostatnią łuską kilkunastocentymetrową szczelinę.
Nie minęło pięć minut i roleta ponownie powędrowała w górę, podniesiona przez młodego, dobrze ubranego chłopaka z włosami ułożonymi na żel. W ręku trzymał niewielki bukiet kwiatów. Widząc Alfredę pijącą przy biurku herbatę uśmiechnął się z trudem. Beznamiętnie skinęła na niego dając mu do zrozumienia, żeby wszedł do środka. Rolki zaterkotały. Zamek szczęknął dwukrotnie i wnętrze loterii znów stało się niedostępne dla wzroku postronnych.
Nagle wszystko w mojej głowie ułożyło się w całość. Brylantyna na włosach, bukiet kwiatów, Galucci, jej intencje wobec młodzieńca i on przebiegły w swym wymuszonym uśmiechu. Owo nazwijmy to olśnienie, nie było jak błysk intelektu jakiego doświadcza naukowiec, który po wielu latach pracy okrywa nowy pierwiastek. Raczej jak przeświadczenie, że można przeskoczyć szeroki strumień, przewidywanie oparte wyłącznie na własnych domysłach i pewności siebie. Zrozumiałem, że wszyscy trzej - ja, Giovanni i Fabio - kradnąc jedzenie ponosimy zbyt wielkie ryzyko, a obietnica płynących z tego korzyści jest nieproporcjonalnie mała. Mocno oberwałem za głupią rybę, którą zjedlibyśmy w minutę, a mogłem tak samo za portmonetkę pełną pieniędzy. Gdyby udało mi się ukraść portfel należący do neapolitańczyka korzyść byłaby większa, a cena za niepowodzenie prawdopodobnie taka sama.
Ułożyłem w głowie plan, dzięki któremu, jak myślałem, mogłem wejść w posiadanie sporej sumy. Z perspektywy czasu wiem, że był naiwny, ale wtedy wydawał mi się świetnym pomysłem. Długo zbierałem się w sobie. Sińce zdążyły już zejść, a upały przeminąć, kiedy zdecydowałem się działać. Galucci tyła niewspółmiernie do swojego wzrostu, przybierając pozbawiony kobiecości kształt dobrze odchowanego foggijskiego pomidora. Szybko nabierała tuszy i obserwując ją przez okna loterii zastanawiałem się, ile jeszcze czasu minie nim pewnego dnia zaklinuje się w wejściu.
Dzięki pieniądzom zarabianym na grach i paserstwie, którym zajmowała się na boku, mogła kupić sobie to, na co nie mogła liczyć żadna uboga grubaska – zainteresowanie mężczyzn. Chodziły plotki, że Alfreda jest rozpustnicą i lubi sobie poużywać. Mając czternaście lat wiedziałem co znaczy „poużywać sobie”. Nikt nie trzymał mnie pod kloszem, a czas spędzany na ulicy owocował nauką, która przychodziła niekiedy zbyt wcześnie lub w formie nieadekwatnej do wieku. Ale nie rozumiałem tak dobrze, dlaczego młodzi chłopcy przychodzą do Galucci z bukietami kwiatów, jak rozumiałby to dwudziestokilkuletni mężczyzna. Jak już wspominałem byłem naiwny. Może gdybym wiedział nigdy bym się nie zdecydował.
Na skwerach przy Via Toledo rosły przeróżne kwiaty. Stąd blisko do najokazalszych dzielnic leżących wzdłuż urokliwego wybrzeża skąd pochodzi większość fotografii, rozsyłanych przez turystów na lakierowanych pocztówkach. Jest to najpiękniejsza część miasta, dlatego i kwiaty były tutaj wyjątkowo piękne, a na dziedzińcu przy kościele św. Anny z Lombardi rosły wtedy krwistoczerwone róże o pąkach wielkości pomarańczy. Zerwałem kilka przezwyciężając strach przed dopustem bożym. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że zabierając rzecz ze świętego miejsca zostanę spalony piorunem albo ukaże mi się anioł, który zetnie mi głowę świetlistym mieczem. Zapadł zmrok, a z nieba nie spadła żadna błyskawica. Widocznie ani Bóg, ani św. Anna nie mieli mi za złe kradzieży kwiatów.
Loterię, jak co dzień o tej porze, przysłaniały metalowe pancerze, chroniące drzwi i okno. Serce podskoczyło mi do gardła, gdy pukałem w roletę bijąc się z myślami. Raz wydawało mi się, że robię totalne głupstwo, a chwilę później doszukiwałem się w tym złodziejskiego geniuszu. Stukałem trzykrotnie z każdym kolejnym razem mocniej, aż usłyszałem dobiegający ze środka głos.
- Kto tam? - zapytała Alfreda. Choć słowa wypowiedziała pewnie, kryła się w nich podejrzliwość i odrobina strachu. Nikogo się dziś nie spodziewała.
Nic nie odpowiedziałem. Miałem pustkę w głowie i nie wiedziałem, jak usprawiedliwić swoją wizytę.
- Kto tam, do cholery? - powtórzyła ze złością, po czym uchyliła roletę w oknie i rzuciła mi niespokojne spojrzenie. Jej okrągła twarz wyglądała, jak księżyc w pełni, a rozwarte usta, jak krater Wezuwiusza. Wszystko w niej było ogromne.
Galucci dojrzała róże, które nerwowo ściskałem w dłoniach i zniknęła w środku. Zamek drzwi szczęknął, rolki zaterkotały, a sylwetka paserki ukazała się w wejściu.
- Co tu robisz? - syknęła twardo. - Kto cię przysłał?
- Nikt proszę pani – odpowiedziałem, próbując opanować drżenie głosu. - Przyniosłem pani kwiaty. Piękne róże dla... - komplement ugrzązł mi w gardle, a reszta zdania zmieniła się w ciche jęknięcie. Nie byłem zdolny do tak daleko posuniętego kłamstwa, aby nazwać Alfredę atrakcyjną. Zamiast tego uśmiechnąłem się z trudem. Zupełnie tak jak chłopak, który kilka tygodni temu stał na moim miejscu.
Galucci omiotła moją sylwetkę beznamiętnym spojrzeniem. Miałem wtedy prawie piętnaście lat. Byłem wysoki i chudy jak tyczka, a moja twarz dopiero nabierała kanciastych męskich rysów. Mimo to wyrwała mi bukiet z dłoni uśmiechając się z dzikim triumfem i satysfakcją, która sprawiła, że ciarki przeszył mi po plecach.
- Właź, kochaniutki - powiedziała przepuszczając mnie w progu, a później zamknęła za nami drzwi.
Wnętrze loterii było ciasne i podzielone na dwoje. Część służbową stanowiło zaplecze z walającymi się na podłodze workami pełnymi papierowych druków – ich przeznaczenie pozostawało dla mnie zagadką – oraz kasa oddzielona wysokim barem i grubą szybą odporną na stłuczenie, gdzie przez wąską szparę wciskało się kartkę ze skreślonymi liczbami i płaciło za kupon. Aby wejść na zaplecze trzeba było przejść przez solidne drzwi, które teraz pozostawały lekko uchylone.
W drugiej części przeznaczonej dla klientów stały cztery krzesła wsunięte parami pod dwa proste stoły. Na jednym z nich stała szklanka i prawie osuszona butelka wina. Obok leżała stara książka w zniszczonej oprawie.
Alfreda chwiejnym krokiem wprawionego w sztormach rybaka podeszła do stolika, odsunęła krzesło i ciężko opadła na siedzisko, rzucając róże na podłogę. Nalała sobie wina i niepewną ręką podniosła szklankę do ust wypijając do dna, a później huknęła nią w blat. Była bardzo pijana. Otępiała uniosła w dłoni zniszczoną księgę. Na okładce niewyraźnie lśnił złotawy tytuł „La smorfia napoletana”.
- Wiesz, co to jest, kochasiu? - zapytała uśmiechając się do mnie lubieżnie. Oczy miała puste, jak dwie wysuszone studnie.
- Sennik – odpowiedziałem. - Łączy sny z liczbami.
Galucci uniosła brwi i wykrzywiła usta w ironicznym grymasie podziwu. Wiedziałem czym jest Smorfia, jak każdy neapolitańczyk, który przynajmniej raz grał na loterii. Istnieje przekonanie, że poważna gra we włoską loterię musi opierać się na zawartych w niej informacjach, inaczej wygrana jest niemożliwa.
- Masz rację, ale nie do końca – sprostowała. - Księga ta, nazywana Smorfią, jest podręcznikiem kabały. Słyszałeś kiedyś o kabale?
Zaprzeczyłem. Pytania Galucci zaczynały mnie irytować.
- To nauka, która każdemu słowu, literze czy znakowi nadaje drugie mistyczne znaczenie, a ich odzwierciedleniem jest liczba – kontynuowała. - Łącząc liczby z różnymi zjawiskami, miejscami czy osobami, można interpretować całą otaczającą nas rzeczywistość. - Podniosła z podłogi bukiet i policzyła pąki.
- Przyniosłeś mi sześć róż – powiedziała. Później przekartkowała Smorfię i odnalazła znaczenie liczby sześć.
Gdyby się nad tym zastanowić, to interpretacja powinna być odwrotna i to zdarzenie powinno w Smorfii determinować liczbę, a nie liczba rzecz, czy zdarzenie. Alfreda tym razem wyraźnie nie chciała działać według zasad, ale podporządkować interpretację własnemu widzi mi się.
- Szóstka oznacza chella che guard’nterr - zaśmiała się krótko, a następnie spoważniała i ukradkiem oblizała usta.
Wzdrygnąłem się ze wstrętem. W dialekcie neapolitańskim, w dosłownym tłumaczeniu „chella che guard’nterr” to rzecz, która patrzy na ziemię. Określenie narządu płciowego kobiety.
Nie wiem, dlaczego wtedy nie uciekłem, pomimo głębokiej odrazy, jaką czułem w sobie. Klucz znajdował się w zamku, wystarczyło przekręcić go, aby otworzyć drzwi.
Rozmowa dobiegła końca. Galucci wstała, a ja udałem się jej śladem. Na zapleczu ściągnęła z siebie bezkształtną sukienkę. Pod nią nie miała bielizny. Stała przede mną naga, chwiejąc się na nogach od nadmiaru alkoholu. Sprawiała wrażenie znudzonej, a ja, chociaż była to pierwsza kobieta, która odsłoniła przede mną ciało, nie czułem niczego prócz obrzydzenia. Rozejrzałem się wokół i zauważyłem sejf wmontowany w bar tuż przy kasie.
Alfreda położyła się na stercie worków i odwróciła na plecy. Wyglądała teraz, jak słoń morski wyległy na brzeg. Rozkładając nogi odsłoniła przede mną wielkie krocze schowane pod zwałami tłuszczu.
- Co tak stoisz, kochasiu? Przyłóż do niej usta – powiedziała unosząc potężne uda. Oparła stopy o worek ciasno wypełniony dokumentami, a jej wargi sromowe rozchyliły się.
Dopust boży mnie nie ominął, odroczono go jedynie w czasie. Nadeszła kara za wszystkie moje minione występki, a mając na uwadze, co będę musiał uczynić, chyba także na kilka lat w przód.
Klęknąłem i zbliżyłem twarz do krocza Galucci. Pachniało cebulą i rybim śluzem. Nie był to przyjemny zapach i ogarnął mnie młodzieńczy strach, że być może wszystkie te zgrabne kobiety o jędrnych piersiach i wystających pośladkach, zadbanych włosach i ognistych oczach, jakie mija się na ulicach w centrum, mogą pachnieć dokładnie tak samo. Jeśli tak oznaczałoby to, że świat godzi się na przedziwne kłamstwo ich dystyngowanych gestów oraz nienagannych manier, pod którymi kryje się pospolity zapach ludzkich genitaliów.
Zamknąłem oczy i wystawiłem język, dotykając czubkiem wilgotnego wnętrza warg. Miały słony smak. Intuicyjnie wiedziałem, co powinienem robić, ale nie przykładałem się zbytnio, dopóki gruba ręka Alfredy nie docisnęła mi głowy, boleśnie wbijając mój nos w łechtaczkę. Nie zrobiło się od tego wygodniej. Czułem ściekający z zatok śluz. Gdyby potrwało to chwilę dłużej chyba zacząłbym się dusić, ale uścisk ręki nagle zelżał, a do moich uszu dobiegło głośne chrapanie. Galucci zasnęła.
Nie dowierzając podniosłem się z klęczek. Jej wielkie płaskie piersi podnosiły się i opadały miarowo w takt głośnych pochrząkiwań. Ucieszyłem się, że to już koniec, ale także w jakiś pokręcony sposób jako mężczyzna poczułem się urażony.
Adrenalina zaczęła burzyć mi krew w żyłach. Podniecony szarpnąłem za wajchę sejfu, ale okazał się zamknięty. Sprawdziłem więc pęk kluczy zwisający z zamka drzwi wejściowych. Żaden z nich nie pasował. W szufladach prócz papierów znajdowały się tylko długopisy i połamane ołówki oraz kartonowe opakowania po czekoladkach. Mimo usilnych starań nie udało mi się odnaleźć właściwego klucza. W torebce Alfredy pośród różnych bibelotów znalazłem grube zawiniątko. Wewnątrz znajdowała się koperta, w której było półtora miliona lirów oraz osobno około setki zdrapek. Gdy zobaczyłem pieniądze, najpierw o mało nie krzyknąłem z radości, ale później coś we mnie powiedziało nie. Nie mogłem ich wziąć, choć wiedziałem, że mi się należą. Galucci nie zbiedniałaby od tej sumy, jednak nie mogłem. Ogarnęła mnie złość i żal, że wszystko to na marne. Zabrałem jedynie zdrapki i zmyłem się z loterii najszybciej, jak to było możliwe.
Wróciłem bezpośrednio do domu. Matki nie było. Wieczorami pracowała jako sprzątaczka na Uniwersytecie Fryderyka II. Było po dwudziestej drugiej, więc Maszka od dobrej godziny spała w pokoju. Ojciec siedział przy stole czytając gazetę. Jego zmarszczone z wysiłku czoło i szkliste oczy wskazywały, że jest na lekkim rauszu. Wyciągnąłem zdrapki z kieszeni i położyłem przed nim. Nie wiem, czy chciałem się pochwalić, czy może wręcz przeciwnie przyznać do złamania prawa. Zamrugał energicznie, jakby nie dowierzał w to, co widzi. Spodziewałem się, że przyłoży mi w twarz. Nie trudno było domyśleć się skąd mogłem je mieć. Ale on zamiast tego rozpromienił się. Odłożył gazetę, wyciągnął z portfela szczęśliwą dwudziestolirówkę, a później sprawdził zdrapki jedną po drugiej.
Matka zawsze przed wyjściem do pracy słała mi łóżko. Tego dnia byłem jej za to wyjątkowo wdzięczny. Zaczynałem powoli zauważać, jak wiele czułości wkładała we wszystko, co robiła dla mnie i Maszki. Położyłem się na miękkiej pościeli rozmyślając o Galucci. Spojrzałem na ojca i widząc zadowolenie malujące się na jego twarzy przez krótką chwilę poczułem się szczęśliwy. A później ogarnął mnie smutek. Smutek, którego nie mogłem wtedy zrozumieć i który nie pozwolił mi tej nocy zasnąć.
Ostatnio zmieniony pn 17 mar 2014, 21:06 przez chilipouder, łącznie zmieniany 3 razy.

2
To zaczynamy od łapanki.
chilipouder pisze:Stojąc w stadzie zwartych zabudowań złamana jak podkowa z lotu ptaka musiała przypominać wędrującą, zgiętą w pół, popielatoszarą gąsienicę.
Nie dość, że złamana jak podkowa, to jeszcze przypominała zgiętą gąsienicę? Nie szafuj tak porównaniami, jedno całkowicie by wystarczyło. Do tego, czy to podkowa była złamana z lotu ptaka? To brak przecinka daje ten efekt: złamana jak podkowa, z lotu ptaka musiała przypominać...
W ogóle, interpunkcję masz bardzo fantazyjną, przez co niektóre zdania musiałam czytać ponownie. Poprawiać jednak nie będę.
chilipouder pisze:Mieściła się w okolicy skweru otoczonego okręgiem małych sklepów, 1. prowadzonych przez miejscowych przedsiębiorców, a 2. naprzeciwko kamienicy działała pizzeria.
1. Podkreślone - zbędne. Małe sklepy w podejrzanych dzielnicach na ogół prowadzone są przez miejscowych.
2. a naprzeciwko niej... Jeszcze nie zdążyliśmy zapomnieć, że piszesz o kamienicy.
chilipouder pisze: Moc ładunku była ogromna, cała ulica zatrzęsła się w posadach, a pokaźny kawał muru wystrzelony siłą wybuchu niczym kula armatnia wyrwał nam wysokie drzwi wejściowe, które osiemdziesięcioletni dozorca zastawiał na noc kawałkiem zardzewiałej blachy, nieskutecznie chroniąc budynek przed inwazją szczurów.
Cała ulica zatrzęsła się w posadach, a wybuch wyrwał raptem jedne drzwi? Jak nie jestem pirotechnikiem, tak mi coś tu nie gra. Chociaż szyby z okien powinny się posypać.
chilipouder pisze:Niezbyt zdolnym i mało niepracowitym.
Mało niepracowitym? Czyli bardzo pracowitym, bo mamy tu podwójne przeczenie?
chilipouder pisze:pograć w Bingo.
w bingo.
chilipouder pisze: Matka, Katia, pochodziła z Dublyan,
Zapisz to po ludzku. Z Dublijan?
chilipouder pisze:Przed wyjazdem ojciec, stary czterdziestoletni kawaler, mieszkał we wschodniej Polsce w Lublinie.
Ja rozumiem, że stary kawaler nie oznacza człowieka rzeczywiście starego, lecz określenie stary czterdziestoletni, jak na współczesne realia, brzmi trochę komicznie. Poza tym, informację, że ojciec pochodził z Lublina, mogłeś podać już wcześniej, gdy wspomniałeś o Polsce. Nie ma powodu, żeby akurat teraz wyciągać ten Lublin.
chilipouder pisze:Byliśmy biedni, ale nie wstydziłem się tego, ponieważ wszystkie domy w okolicy wyglądały podobnie. Niektórym wiodło się nawet gorzej.
Domom wiodło się gorzej? ...nie wstydziłem się tego, ponieważ wszyscy w okolicy żyli podobnie. Niektórym...
chilipouder pisze: Miasto bardziej niż zwykle tęskniło do Morza Tyrreńskiego i kto mógł starał się być jak najbliżej wody. Kradło się wtedy łatwo. Na targowiskach temperatury przekraczały 40 stopni.
Coś mi tu nie pasuje. Wychodzi na to, że chłopcy okradali ludzi na plaży albo na bulwarach, ale nie, bo w następnym zdaniu piszesz jednak o targowiskach.
chilipouder pisze:ocierając czoła w poplamione od potu fartuchy.
ocierając czoła poplamionymi od potu fartuchami.
chilipouder pisze:niska i krępa Włoszka o rozbieganych oczach
Ja rozumiem, że w Neapolu mogą działać separatyści, jednak jest on częścią Włoch, więc takie rozróżnienie, że mąż neapolitańczyk, a żona Włoszka, brzmi trochę dziwacznie, coś jak mąż warszawiak, a żona Polka. Gdyby była innej nacji, wtedy warto byłoby to wspomnieć.
chilipouder pisze: Olbrzym wybałuszył na mnie oczy, cała twarz drgała mu, jak napięty bęben i gdyby nie ludzie wokół z pewnością w ramach zemsty, odrąbałby mi ramię. Zamiast tego trzasnął tasakiem w deskę do siekania i wyrzucił z siebie serię przekleństw.
Trochę to przesadne, wiadomo, że się wściekł, ale ten manewr z tasakiem i przekleństwa całkowicie by wystarczyły.
chilipouder pisze:Wąskie ścieżki pomiędzy stoiskami przypominały strumienie z ludzkich ciał. Uciekaliśmy pod prąd w stronę najbliższej ulicy. Neapolitańczyk gonił nas z impetem toczącej się ze zbocza śnieżnej kuli.
I znowu przesada. Pod prąd ucieka się niełatwo, więc ten impet śnieżnej kuli goniącego do mnie nie przemawia.
chilipouder pisze:Zaskoczony padł twarzą w skrzynkę pomidorów nienaturalnie wykręcając sobie palec.
Czy na pewno narrator mógł wtedy to zauważyć? Bardziej prawdopodobne jest, że chłopcy zauważyli to dopiero wtedy, kiedy już się wydostali z opresji.
chilipouder pisze: bałem się carabinieri.
karabinierów. To słowo od dawna istnieje w języku polskim.
chilipouder pisze:Wyobrażałem sobie, jak z pleców zwisają mi płaty skóry, jak moją głowę okleja skorupa krwi.
Wyobrażałem sobie, że z pleców zwisają mi płaty skóry, a głowę okleja skorupa krwi.

Nie mam już siły, żeby ciągnąć ten proceder, resztę zostawiam następcom.

A ogólnie: podobało mi się. Narracja jest żywa, ma dobre tempo, opisy, pomimo rozmaitych niezręczności, są sugestywne, a coś, co można by nazwać kolorytem lokalnym - trafnie uchwycone. Potrafisz szkicować wyraziste postaci, i to właściwie od niechcenia, jak tego ojca, obiboka i marzyciela. I ten klimat biednych marzeń, o których wiadomo, że się nie spełnią... Do tego, masz dobre oko do detali, rozmaitych szczegółów otoczenia. To się bardzo liczy w dłuższych formach.
Gdyby tak wyczyścić ten fragment z rozmaitych niezręczności, wygładzić go językowo, byłby to kawałek naprawdę porządnej prozy.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

3
Dziękuję za komentarz, Rubia. Uwagi są cenne, szczególnie te traktujące o błędach.
Interpunkcja to dla mnie koszmar. Jest lepiej, niż jeszcze rok czy dwa lata temu, ale przy każdym kolejnym sczytywaniu tekstu odejmuję lub dodaję przecinki, co świadczy ni mniej ni więcej, że nie potrafię się nimi posługiwać, bo w innym razie za pierwszym razem postawiłbym je we właściwych miejscach. Przyjaźnię się ze wszystkimi stronami internetowymi na temat interpunkcji i mam nadzieję, że w niedalekiej przyszłości uporam się z tym problemem.

Zdanie: "Stojąc w stadzie zwartych zabudowań złamana jak podkowa z lotu ptaka musiała przypominać wędrującą, zgiętą w pół, popielatoszarą gąsienicę" poprawiając przepisywałem chyba z dziesięć razy. Widocznie jak coś nie gra za pierwszym razem lepiej usunąć i napisać od nowa albo odpuścić sobie porównanie, które w gruncie rzeczy nie za wiele wnosi i pisać dalej. :)

Bardzo się cieszę, że opinia w ogólnym rozrachunku wyszła na plus. Osobiście uznaję to za mały sukces. :)

Wiem, że to nie miejsce na to, ale co oznacza zmiana koloru tytułu na niebieski? Próbowałem znaleźć informację na ten temat w wyszukiwarce forum, ale mi się nie udało.

4
nic tak zębów nie wybiela, jak mineta co niedziela.

obawiam się, że po lekturze twojego tekstu, nic już nie będzie jak kiedyś. też wymyśliłeś; miała być scena tylko dla dorosłych, a dałeś kwintal turpizmu, obezwładniający nawet podstarzałych żigolo

no ale to trzeba zaliczyć na plus, bo taki był zamiar. ogólnie muszę przyznać, że jest dobrze, spodziewałem się wynurzeń miejskiego gimba, a jest lekko opowiedziana historia- cały czas coś się dzieje i umiejętnie łączysz akcję ze światem wewnętrznym bohatera.
zdecydowanie wiesz, co piszesz, więc jesteś ponad kreską i możesz pisać dalej.
chilipouder pisze:Drzwi przysłaniał teraz łuskowaty pancerz metalowej rolety, podobnie jak okno
nie pasuje mi ten szyk wyrazów, to okno na końcu
chilipouder pisze:W Neapolu gra na loterii jest wielką tradycją. Panuje powszechne przekonanie, że codziennie nie zagrać, to jak zmarnować dzień, bo przecież dzięki szczęśliwym liczbom zły los może się odmienić na dobre.
może się odmienić na dobre w sensie na stałe, czy po prostu odmienić
chilipouder pisze:Czasami przynosił kilka do domu i wręczał mi, bo ktoś powiedział mu, że pierworodni synowie mają większe szczęście.
może w tym tkwi siła tekstu; w prostocie, ale można by to zamienić np że (naiwnie) wierzył, ew że ktoś nagadał mu
- Właź, kochaniutki - powiedziała przepuszczając mnie w progu, a później zamknęła za nami drzwi.
za mną drzwi podkreśliłoby, że nie ma ich, a jest tylko on, który znalazł się tam, gdzie nie do końca chciał być
chilipouder pisze:Wnętrze loterii było ciasne i podzielone na dwoje.
nie wiem, czy tak może być; to tak jakby wnętrze było np. podzielone na dwoje byłych małżonków. chciałeś napisać, że na dwie części
chilipouder pisze:Ojciec siedział przy stole czytając gazetę.
prościej; czytał gazetę przy stole- jeden imiesłów mniej
chilipouder pisze:jak usprawiedliwić swoją wizytę.
raczej czym

ogólnie jest dobrze, bohater wyszedł przekonująco i ma ciekawe przygody, więc ciąg dalszy zapowiada się interesujaco i chętnie go przeczytam

a tytuł niebieski zrobił się bo tekst został oceniony przez jednego weryfikatora, jak oceni drugi, to tytuł będzie czarny pogrubiony, a tekst przeniesiony zostanie do działu zweryfikowane

5
Dziękuję za komentarz i wyjaśnienie dotyczące koloru tytułu.

A czy ktoś mógłby mi jeszcze poradzić, jak właściwie zapisać wtrącenia z obcego języka w tym fragmencie:
chilipouder pisze:- Szóstka oznacza chella che guard’nterr - zaśmiała się krótko, a następnie spoważniała i ukradkiem oblizała usta.
Wzdrygnąłem się ze wstrętem. W dialekcie neapolitańskim, w dosłownym tłumaczeniu „chella che guard’nterr” to rzecz, która patrzy na ziemię. Określenie narządu płciowego kobiety.
Czy taki zapis jest poprawny, czy może byłoby lepiej w pierwszym zdaniu dać to kursywą?
Strona autorska: http://mateuszskrzynski.wordpress.com

8
Wziąłem i sobie przeczytałem zamieszczone przez Ciebie dotychczas neapolitańskie fragmenty. Skłoniło mnie do tego kilka okoliczności:

1.Dość nietypowa - jak na Wery - tematyka. Ciekawa, troszkę egzotyczna.
2.Pewien typ epickiego rozmachu, szerokości pisania.
3.To, że w pierwszym akapicie nie pojawił się żaden rycerz, mag, ani smok.
4.Bo miałem powód naczelny. Cała reszta powyżej to furda, zmyła. Po prostu byłeś uprzejmy wyrazić się pochlebnie o weryfikacji mojego autorstwa, zatem poczułem się zobowiązany do rewanżu. Tak i tylko tak (pokazuję i objaśniam) buduje się porządnie struktury Towarzystwa Wzajemnej Adoracji :-P

Skoro najważniejszą formalność mamy już za sobą, pora poznęcać się trochę nad tekstem i Autorem. Zaznaczam, że uwag byłoby więcej, gdyby nie uprzednio komentujący, którzy już dużo wyłowili. Mam nadzieję, że zbyt dużo uwag nie powieliłem.

Gdy byłem już na tyle duży, że nie mieściłem się w kołysce, spałem w kuchni przy piecu na łóżku polowym. Pod nim stały emaliowane garnki, które często potrącałem piętami, wstając w nocy za potrzebą.

Szyk zdania wynikający z pewnej logiki: „Gdy byłem już na tyle duży, że nie mieściłem się w kołysce, spałem na łóżku polowym w kuchni, przy piecu. Pod łóżkiem stały emaliowane garnki, które często….”
A logika podpowiada ustawienie blisko siebie dwóch miejsc do spania – tego dla niemowlaka, (z którego się wyrasta) i tego dla starszego dziecka.

Ojciec pochodził z Polski. Miał na imię Stanisław. Z zawodu był stolarzem. Niezbyt zdolnym i mało niepracowitym.

Tu ewidentny kiks, pewnie jakaś pozostałość poprzedniej wersji. „Mało pracowitym” zapewne.

Nierzadko pił i grał w karty, obstawiał (też) zakłady na loterii.

Byliśmy biedni, ale nie wstydziłem się tego, ponieważ wszystkie domy w okolicy wyglądały podobnie.

Wieloznaczność słowa „dom” wybija z rytmu, wydaje się trochę tak, jakbyś nawracał do opisu budynków.
Powiedzmy, że można by było spróbować tak: „Byliśmy biedni, ale nie wstydziłem się tego; w większości zamieszkujących dzielnicę (kamienicę) rodzin było bardzo podobnie."

Dobrze pamiętam, jak matka przynosiła z targu zawinięte w papier drobne pyski sardeli, wrzucała do wysokiego garnka, dodawała warzywa, głównie cebuli i długo gotowała.

No nie. Pysk ma pies. O niedużych (żywych!) rybach mówi się, że mają pyszczek, natomiast w zastosowaniach kulinarnych, gastronomicznych rybie jednoznacznie odcina się głowę lub łeb. Przy czym tak się zastanawiam, sardela mała jest, mnie się wydaje, że w południowych kuchniach to się sardelom łba nie odcina, tylko patroszy i przyrządza w całości, z łbem. Upierać się wszakże nie mam zamiaru.

Zupy starczało na trzy, cztery dni.

Hmmm… Dyżurne powiedzenie: „Starczy to jest uwiąd”. Tak, potraktujmy tę uwagę jak wyraz mojej prywatnej obsesji.

Zdarzało się, że na cztery tygodnie w miesiącu dwa i pół jedliśmy tylko to.

No ale po co taka arytmetyka… Nie lepiej – zamiast liczyć na palcach – napisać coś z biglem? Na przykład: „To było podstawowe pożywienie naszej rodziny przez większość miesiąca, tylko czasem na stole pojawiało się coś innego:…(tu dowolnie, możesz sobie wymyślić)”

Przytłaczający zapach rybich tusz unosił się nie tylko z naszej kuchni.

A tu znowu są dla odmiany tusze. E tam, prosto trzeba: „Przytłaczający (charakterystyczny, przenikliwy) rybi zapach wydobywał się nie tylko z naszej kuchni.”

Byliśmy bardzo pewni siebie, wstępowaliśmy w wiek dojrzewania i uważaliśmy, że coś należy się nam od życia.

Nie, to jest pierwsza z kilku nieprzemyślanych kwestii dotyczących opisów psychiki i zachowań ludzkich. Pewność, o której piszesz, w tak młodych ludziach dopiero się kształtuje, powiedziałbym, że chodzi raczej o rodzące się przekonanie, że świat da się zdobyć. To zdanie napisałbym raczej tak: „Wstępując w wiek dojrzewania byliśmy coraz bardziej pewni, że od życia należy nam się coś lepszego i że to „lepsze” sobie wywalczymy”. Na przykład, tu jest kilka możliwych, brzmiących równie dobrze możliwości zapisu.

Marzyliśmy o pieczonych kurczakach, wędzonym boczku i baranich udźcach. (Ponieważ)
D(d)obrze nas wychowano, więc najpierw pomyśleliśmy o uczciwej pracy.


Dniówka (wy)starczała (akurat) na kawałek podłej pizzy. To był czysty wyzysk.

No dobrze, ale tu przydałoby się choćby króciutkie powiązanie przyczyny ze skutkiem. W formie choćby takiej: „My chcieliśmy więcej” albo: „Musieliśmy wymyślić coś innego”, albo: „To nie było dla nas”, albo: "Potrzebny nam był jakiś plan” – cokolwiek nawiązującego do nieopłacalności uczciwej pracy, a opłacalności kradzieży.

Miałem czternaście lat, kiedy po raz pierwszy poszliśmy kraść. Tego dnia rozdzieliliśmy się na targowisku, wcześniej umówieni, że za godzinę spotykamy się na murku naprzeciwko loterii.

Za szybko, trzeba uczciwie, bez skrótów. Czyli: „Tego dnia, wchodząc na targowisko, rozdzieliliśmy się, wcześniej ustalając spotkanie za mniej więcej godzinę; na murku, przy loterii".

Fabio cały trząsł się ze strachu obawiając się wpadki, ale ja czułem się pewnie. Byłem podniecony, myślałem tylko o dobrym posiłku, który czekał nas później. Długo kluczyłem pomiędzy straganami sztywny jak kij. Wlepiałem wzrok w ziemię pełny strachu i niemal bolesnego podniecenia, które ściągnęło mi twarz i mięśnie karku. Obawiałem się podnieść głowę pewny, że wszyscy wokół wiedzą z jakimi intencjami przyszedłem, ale gdy wreszcie podniosłem spojrzenie okazało się, że nikt nie zwraca na mnie uwagi.

Następny opis nieco tryknięty od strony psychologicznej. W pierwszym zdaniu jest: „Fabio cały trząsł się ze strachu obawiając się wpadki, ale ja czułem się pewnie.” W czwartym zdaniu jest: „Wlepiałem wzrok w ziemię pełny strachu..” To nawet nie to, że opis jest wewnętrznie sprzeczny, ile to, że nic nie zrobiłeś, żeby tę sprzeczność przekonująco wyjaśnić. „Kiedy jednak zacząłem krążyć pomiędzy straganami, byłem całkiem sztywny jak, bo podniecenie – i jednak strach – ściągnęły mi twarz i mięśnie karku, każąc jednocześnie wzrok wlepiać w ziemię.”
„Krążyć”, nie „kluczyć”, bo „kluczenie” zakłada pewną elastyczność postawy, „krążenie” może być sztywne, nawet nieco obsesyjne. Nie „jak kij”, bo to jest związek frazeologiczny opisujący wyprostowaną postawę, a Piotr ma pochyloną głowę i patrzy w ziemię.

Przez godzinę ukradłem jednego pomidora i nieduży kawałek słoniny. Bracia przynieśli wspólnie garść cukierków i trochę pasztetu z zająca.

Ten „pasztet z zająca” wydaje mi się akurat dość trudny do zajumania.

Tego roku Neapol nawiedziły mordercze upały. Miasto bardziej niż zwykle tęskniło do Morza Tyrreńskiego i kto mógł starał się być jak najbliżej wody. Kradło się wtedy łatwo. Na targowiskach temperatury przekraczały 40 stopni. Nawet patrzenie męczyło nie mówiąc już o pracy w pełnym słońcu. Sprzedawcy przysiadali na czym mogli ocierając czoła w poplamione od potu fartuchy. Było wiele okazji, aby wykorzystać ich nieuwagę.

„Kradło się wtedy łatwo” jest w złym miejscu akapitu. Uwaga o „byciu bliżej wody” wyprowadza na manowce. Spróbujmy może tak:
„Tego roku Neapol nawiedziły mordercze upały, sąsiedztwo Morza Tyrreńskiego nie przynosiło ulgi, a na targowiskach temperatury przekraczały 40 stopni. Sprzedawcy przysiadali, na czym mogli, ocierając czoła w poplamione od potu fartuchy. Nawet patrzenie na kupujących męczyło nie mówiąc już o pracy w pełnym słońcu. Kradło się łatwo, bo nieuwaga sprzedawców dawała po temu wiele okazji.”

Kradliśmy tam, gdzie było bezpiecznie(przecinek, zwłaszcza) Z(z)e straganów pilnowanych przez mężczyzn w podeszłym wieku, którzy(przecinek, nawet) jeśli zdołaliby coś zauważyć, to i tak nigdy nie dogoniliby żadnego z nas.

Jednym ruchem (uderzeniem) tasaka potrafił przerąbać barani udziec, a jego ciemne umięśnione ręce, obrośnięte gęstym włosiem od dłoni po barki, wyglądały jak nogi murzyńskiego niewolnika.

„Nogi murzyńskiego niewolnika?” Hmmm… znaczne rozpasanie kreatywne i to pod wieloma względami. Coś innego bardzo proszę.

Sprzedawał surowe mięso baranie, ale miał także niewielki stolik z langustami, krewetkami i wędzonymi rybami.

No raczej oczywiste, że mięso było surowe. „Sprzedawał baraninę i delikatne mięso jagnięce, ale miał także…”

Ryb pilnowała jego młoda żona, niska i krępa Włoszka o rozbieganych oczach. Nawet ona czuła wobec niego respekt i za każdym razem, gdy zrobiła coś, co mu się nie spodobało, kuliła się w sobie, a na czoło występowały jej grube krople potu.

To jak, żona była z Neapolu, czy skądinąd, innej części Włoch? Zrozumiała odrębność, podkreślana w różnych regionach w niczym nie zmienia faktu, że wszyscy mieszkańcy pięknej Italii są Włochami. To tak, jakby napisać o mężu, że był warszawiakiem, a o żonie, że była Polką. Głupio jakoś.
No i zaimków jakby ciut za dużo.
No i facet jest po prostu RZEŹNIKIEM, ani razu nie pada to określenie.

Mi przypadło najtrudniejsze zadanie jako najbardziej wygadanemu z nas trzech.

No, niezgrabnie napisane.
„Jako najbardziej wygadanemu z nas trzech, przypadło mi w udziale najtrudniejsze zadanie”.
Albo: „Mnie, jako najbardziej wygadanemu z nas trzech, przypadło najtrudniejsze zadanie”.
Albo: „Mnie – najbardziej wygadanemu z naszej trójki – przypadło najtrudniejsze zadanie”.
Tak, jak jest – jest niedobrze.

Neapolitańczyk miał mrukliwą naturę, odpowiadał półsłówkami i z trudem przychodziło zwrócenie na siebie jego uwagi.

Zastanawiam się. Południowi handlarze to artyści w swoim fachu, muszą czarować gospodynie domowe, różne seniory i seniority, widziałem gdzieś na Discovery rzeźnika, który swoim klientom recytuje Dantego. Ten akurat gość może mieć mrukliwą naturę, ale przyczyny niewchodzenia w dialog z Piotrem poszukiwałbym raczej w panującym upale i ocenieniu narratora jako niepoważnego klienta, którego nie stać na dobre mięso.

Zamiast tego trzasnął tasakiem w deskę do siekania i wyrzucił z siebie serię przekleństw.

„Trzasnął” jest słowem trochę niezręcznym, mało pasującym do tasaka. Jeśli neapolitańczyk miał go akurat w ręku, to mógłby – wkurzony - z rozmachem wbić go w pieniek, służący do rozbierania zwierzęcych tusz. Lub „rzucić (cisnąć) z hałasem” na deskę do krojenia.

Targowisko tętniło od ludzi.

„Tętnienie” jest w związku frazeologicznym z „życiem”. To ożywienie stoi w pewnej sprzeczności z upałem, odbierającym chęć do życia. W miarę zgrabnie dałoby się ominąć rafy pisząc coś takiego: „Targowisko – mimo ciągle utrzymujących się upałów – tętniło życiem.”

Wąskie ścieżki pomiędzy stoiskami przypominały strumienie z ludzkich ciał.

I dalej: „Wąskie ścieżki między straganami pełne były ludzi, ich tłumy płynęły, niczym wezbrane strumienie”.
Powiedzmy.
„Strumienie z ludzkich ciał” brzmi cokolwiek makabrycznie.

Neapolitańczyk gonił nas z impetem toczącej się ze zbocza śnieżnej kuli.

Eee, tu znowu nadmiarowa kreatywność, śnieżna kula pasuje do rozpalonego słońcem Neapolu, jak pięść do nosa.

Tego dnia los nam nie sprzyjał. Nie tylko nie pozwolił niczego ukraść. Ponadto dopadła nas niewidzialna ręka sprawiedliwości.

No nie, złodziej takiego wyrażenia użyje co najwyżej z większą, wyraźnie podkreśloną ironią, złodziej może mówić o pechu, niefarcie, czyjejś złośliwości.

Ktoś podstawił Giovanniemu nogę. Zaskoczony padł twarzą w skrzynkę pomidorów nienaturalnie wykręcając sobie palec.

Tu też taki niby drobiazg, ale ze zdania wynika, że Giovanniemu palce rosły na twarzy. Fenomen? :-)
„Zaskoczony, padł twarzą w skrzynkę pomidorów, a usiłując zmniejszyć impet upadku wyciągniętą dłonią, nienaturalnie wykręcił sobie palec”.
Dajmy na to.

Cały drżał wymierzając Giovanniemu pierwsze razy.

Bo ja wiem? „Drżenie” jest przypisane innym stanom - chorobowym lub miłosnym. Może: „Trząsł się z wysiłku włożonego w pogoń za nami i wściekłości, wymierzając Giovanniemu pierwsze razy.

Lina ze świstem kleiła się do moich pleców.

Znowu na skróty. „Lina ze świstem przecinała powietrze, klejąc się do moich pleców”. Albo: „Lina z głuchym plaśnięciem przykleiła się do moich pleców”.

Piekło, jakby kąsało mnie stado rozwścieczonych os. Neapolitańczyk tłukł nas póki zupełnie nie stracił tchu.

Tak sobie myślę. Rzeźnik to kawał chłopa, złożona na dwoje czy czworo solidna lina działa jak pałka, tłukąc z całej siły chuderlawego nastolatka mógłby mu chyba połamać to i owo. Rzecz – jak sądzę – warta zastanowienia. Może szybsza interwencja kogoś z tłumu rozwiązałaby dylemat?

Nie mógł nie wiedzieć, że posunął się za daleko.

Kunsztowna budowa zdania, chyba niekonieczna. „Uświadomił sobie, że posunął się za daleko”, „zrozumiał, że posunął się za daleko”.

Później to on prowadził mnie, gdy adrenalina opadła, a pręgi na plecach zaczęły palić mnie żywym ogniem.

Szyk i zaimki. „Później to on mnie prowadził, bo kiedy adrenalina (podniecenie?) opadła, a pręgi na moich plecach zaczęły palić żywym ogniem.”
A tak na marginesie – „adrenalina” jest w tym tekście niepotrzebna, no może z raz, ewentualnie.

Nie było tak źle. Nie miałem otwartych ran i wyglądało na to, że skończy się tylko na pokaźnej kolekcji siniaków.

Hmm… ale skąd ta wiadomość? Piotr obejrzał sobie plecy? Idą. Wyszli z terenu targowiska, zatrzymali się w spokojnym miejscu i obejrzeli nawzajem swoje obrażenia, to byłoby logiczne.

Długo siedzieliśmy oparci o siebie, jak trójka zmarzniętych kurczaków.

Uważałbym z „opieraniem się”, które jednoznacznie wskazuje na udział pleców. Dość poważnie przecież cierpiących w wyniku okładania liną.

Wejście do loterii wychodziło bezpośrednio na ulicę.

W języku polskim raczej nie ma możliwości nazwania „loterią” pomieszczenia, gdzie sprzedaje się losy czy kupony loteryjne, tak samo, jak nie da się powiedzieć „zakład bukmacherski” w odniesieniu do lokalu podobnego przeznaczenia. Dalej piszesz o „wnętrzu loterii”, co też brzmi dziwnie.

Alfreda Galucci, podstarzała paserka i mało urodziwa właścicielka lokalu, siedziała w środku i bezpiecznie liczyła zarobione dziś pieniądze.

Przez rolety chyba nie widać tego, co się dzieje w środku, pozostaje domysł. No i tak zapisane zdanie sprawia wrażenie, że Alfreda była w dwóch osobach. Może tak: „Prawdopodobnie Alfreda Galucci, podstarzała już i mało urodziwa właścicielka punktu loteryjnego, trudniąca się również paserstwem, siedziała w środku i, bezpieczna, liczyła zarobione dziś pieniądze.”

Ja chciałem wygrać, ojciec bardziej od wygranej cenił sobie sam rytuał gry (i związane z nim emocje).

Bo w tym właśnie tkwi sedno hazardu, który w istocie jest uzależnieniem od huśtawki emocji.

W międzyczasie, gdy hojnie wydawałem nieistniejące pieniądze, zapadł zmrok. Światło słoneczne zastąpiły pulsujące łuny ulicznych lamp.

Czemu pulsujące? Pulsuje neon (jeśli jest tak zaprogramowany), pulsują oglądane z daleka światełka odległych dzielnic, łuny ulicznych latarni w najbliższym otoczeniu raczej nie, bo dlaczego?

Okiennice wysokich kamienic rozwarły się wpuszczając do środka chłodniejsze wieczorne powietrze.

Na pewno? W sumie nie wiem, jaki klimat jest w Neapolu, jednak myśląc o mieście rozpalonym letnią gorączką wydaje mi się, że zaraz po zmroku powietrze jest jeszcze gorące, mury oddają nagromadzone w nich ciepło. Tak więc do środka wpuszcza się raczej złudzenie, nadzieję na chłodniejsze powietrze, a może jakąś śladową bryzę, bo miasto leży nad morzem.

Widząc Alfredę pijącą przy biurku herbatę uśmiechnął się z trudem.

W słonecznej Italii herbaty raczej się nie pije, nie ma takiej tradycji, Włosi twierdzą, że można jej używać na ból brzucha, może kawa? Jakiś lokalny specjał – zimny napar z czegoś?

Raczej jak przeświadczenie, że można przeskoczyć szeroki strumień, przewidywanie oparte wyłącznie na własnych domysłach i pewności siebie.

To zdanie, choć przy powtórnym czytaniu daje się zrozumieć, wprowadza pewne zamieszanie do toku narracji. Poprawiłbym je tak:
„Raczej przeświadczenie, podobne temu, jakie ma się stojąc nad płynącym wartko strumykiem, przekonanie, że da się go przeskoczyć, oparte na wyobraźni i pewności siebie.”

Galucci tyła niewspółmiernie do swojego wzrostu, przybierając pozbawiony kobiecości kształt dobrze odchowanego foggijskiego pomidora. Szybko nabierała tuszy i obserwując ją przez okna loterii zastanawiałem się, ile jeszcze czasu minie nim pewnego dnia zaklinuje się w wejściu.

No tak. Trudno określić dokładne ramy czasowe, w których zamyka się akcja, ale na Boga, w sposób widoczny kobieta może utyć tak szybko tylko w ciąży :-) Przydałoby się sięgnąć troszkę bardziej w przeszłość, opisując proces pogrubiania się Alfredy.

Zerwałem kilka przezwyciężając strach przed dopustem bożym.

Dalszy ciąg czepiania się, wiem. Malutki szczegół, jednak odmiany róż, które nie posiadają kolców, są rzadkie. Spróbuj zerwać różę, mającą włóknistą, twardą łodygę najeżoną kolcami. Trudne zadanie.

Byłem wysoki i chudy jak tyczka, a moja twarz dopiero nabierała kanciastych(twardości, wyrazistości) męskich rysów.

Mimo to wyrwała mi bukiet z dłoni uśmiechając się z dzikim triumfem i satysfakcją, która sprawiła, że ciarki przeszył mi po plecach.

Aż tak? Że dziko? A potem zasnęła? Może troszkę spokojniej, coś z obszaru „lubieżności”, „pewności siebie”, „taksowania” albo czegoś podobnego.

Część służbową stanowiło zaplecze z walającymi się na podłodze workami pełnymi papierowych druków – ich przeznaczenie pozostawało dla mnie zagadką – oraz kasa oddzielona wysokim barem i grubą szybą odporną na stłuczenie, gdzie przez wąską szparę wciskało się kartkę ze skreślonymi liczbami i płaciło za kupon.

Nie „bar”! „Kontuar”, „lada”.

Aby wejść(dostać się) na zaplecze trzeba było przejść przez solidne drzwi, które teraz pozostawały lekko uchylone.

W drugiej części przeznaczonej dla klientów stały cztery krzesła wsunięte parami pod dwa proste stoły.

„Drugiej” w tym zdaniu jest niepotrzebne, sugeruje odwrócenie porządku, przecież przez drzwi wejściowe nie wchodziło się na zaplecze, tylko do części przeznaczonej dla klientów. Czyli:
„W części przeznaczonej dla klientów stały cztery krzesła wsunięte parami pod dwa proste stoły”.

- To nauka, która każdemu słowu, literze czy znakowi nadaje drugie mistyczne znaczenie, a ich odzwierciedleniem jest liczba – kontynuowała. - Łącząc liczby z różnymi zjawiskami, miejscami czy osobami, można interpretować całą otaczającą nas rzeczywistość. - Podniosła z podłogi bukiet i policzyła pąki.

Jak na prostą paserkę mówi strasznie uczenie. Napisałbym jej kwestię w sposób… no, mniej intelektualny. Coś o „księdze prawdy”, która wszystko objaśnia.

Klucz znajdował się w zamku, wystarczyło przekręcić go, aby otworzyć drzwi.

No dobra, a co z żaluzją? Wszystko to, co miało się stać Alfreda wystawiła na widok publiczny?

Nie dowierzając podniosłem się z klęczek. Jej wielkie płaskie piersi podnosiły się i opadały miarowo w takt głośnych pochrząkiwań.

E, chyba nie. Duża kobieta, pijana, raczej pochrapuje, może raczej mlaska, niż chrząka.

Ucieszyłem się, że to już koniec, ale także w jakiś pokręcony(pokrętny) sposób jako mężczyzna poczułem się urażony.

W torebce Alfredy pośród różnych bibelotów znalazłem grube zawiniątko.

„Bibelotów”? „Damskich utensyliów” – to jeszcze by przeszło.

Gdy zobaczyłem pieniądze, najpierw o mało nie krzyknąłem z radości, ale później coś we mnie powiedziało nie. Nie mogłem ich wziąć, choć wiedziałem, że mi się należą. Galucci nie zbiedniałaby od tej sumy, jednak nie mogłem.

Nie dałeś żadnej wskazówki co do tego, CZEMU głos wewnętrzny zakazał bohaterowi świsnąć kasę, co stało za takim zakazem. Przecież gdyby mógł dostać się do sejfu, to by go wyczyścił, rąbnął poza tym zdrapki. O co chodzi?

Smutek, którego nie mogłem wtedy zrozumieć i który nie pozwolił mi tej nocy zasnąć.

„…zasnąć tej nocy.” – chyba będzie ładniej.

No cóż, błędów grubszych, mniejszych i całkiem malutkich - jak mrówków. Co może świadczyć o tym, że jeszcze za mało pracy zostało włożone w przemyślenie tych różnych szczegółów, drobiazgów, składających się na wiarygodność i płynność narracji. To dość poważne wykroczenie, choć bez przesady, na karę więzienia czy chłosty nie zasługuje. Jednak: dwa błędy ortograficzne, przecinki, których brak, lub postawione są w miejscach fałszujących znaczenie zbudowanych przez Ciebie zdań – to też nie są rzeczy do zlekceważenia.

Czego mi w tekście brakuje?

Ano – szkoły, zdaje się, że młodzi ludzie we Włoszech objęci byli i są obowiązkiem szkolnym, chodzenie do niej w dużej mierze kształtuje życie zarówno dziecka, jak i nastolatka, w każdym razie w sposób porównywalny z ulicznym wychowaniem.

Dźwięków. Mam takie wrażenie, że spektakl odgrywa się w ciszy, co jest o tyle dziwne, że kraje basenu Morza Śródziemnego słyną z hałaśliwości tubylców, na pejzaż miast w tym rejonie składają się pospołu widoki, zapachy i mozaika odgłosów – głośne rozmowy, wołania, kłótnie i wszędobylska muzyka. W Twoim opisie targowiska nie ma nic o okrzykach przekupniów, tak przecież charakterystycznych dla narodów cieszących się samą czynnością handlowania.

Motoryzacji. Włosi są na nią chorzy, samochody i wszędobylskie skutery dopełniają dźwiękowego tła, a jakikolwiek pojazd był i jest marzeniem każdego dorastającego chłopaka.

Ktoś zdaje się już przytomnie zauważył, że narrator jakby nie mógł się zdecydować, z jakiej perspektywy relacjonuje zdarzenia, raz mamy świat widziany oczami dzieciaka, innym razem komentarz jest całkiem „dorosły” z użyciem mądrego, naukowego nieomal, języka.

Przykłady?

„Siedząc wtedy na murku, w ostatnich promieniach zachodzącego słońca, obity jak pies pomyślałem, że wygrać główną nagrodę w zdrapki, to byłoby coś. Wszyscy by mi zazdrościli, mama byłaby szczęśliwa, ojciec dumny. Gdyby nam się zachciało moglibyśmy codziennie jadać w restauracji. Kupiłbym sobie i Maszce dwa najlepsze rowery we Włoszech, a trzeci tylko po to, żeby wjechać nim w stoisko owłosionego neapolitańczyka. Później, gdy kipiałby już ze złości rzuciłbym mu w twarz pieniądze na pokrycie szkód. Z dużą nawiązką, żeby wiedział, że jego majątek to dla mnie jak splunąć.”

to jest bardzo dobre, tak właśnie, w dostępnej sobie skali marzy każdy dzieciak, dotknięty niezawinioną biedą, po gwałtownych przejściach.

Jednak tu:

„Nagle wszystko w mojej głowie ułożyło się w całość. Brylantyna na włosach, bukiet kwiatów, Galucci, jej intencje wobec młodzieńca i on przebiegły w swym wymuszonym uśmiechu. Owo nazwijmy to olśnienie, nie było jak błysk intelektu jakiego doświadcza naukowiec, który po wielu latach pracy okrywa nowy pierwiastek. Raczej jak przeświadczenie, że można przeskoczyć szeroki strumień, przewidywanie oparte wyłącznie na własnych domysłach i pewności siebie.”

albo tu:

"Ale nie rozumiałem tak dobrze, dlaczego młodzi chłopcy przychodzą do Galucci z bukietami kwiatów, jak rozumiałby to dwudziestokilkuletni mężczyzna. Jak już wspominałem byłem naiwny. Może gdybym wiedział nigdy bym się nie zdecydował."

albo tu:

„Nie był to przyjemny zapach i ogarnął mnie młodzieńczy strach, że być może wszystkie te zgrabne kobiety o jędrnych piersiach i wystających(zgrabnych) pośladkach, zadbanych włosach i ognistych oczach, jakie mija się na ulicach w centrum, mogą pachnieć dokładnie tak samo. Jeśli tak oznaczałoby to, że świat godzi się na przedziwne kłamstwo ich dystyngowanych gestów oraz nienagannych manier, pod którymi kryje się pospolity zapach ludzkich genitaliów.”
(nawiasem mówiąc bardzo dobrze pomyślane i napisane)

– jest już przefiltrowane, zapośredniczone przez dojrzałego człowieka z pewną wiedzą.

A tu:

"Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że zabierając rzecz ze świętego miejsca zostanę spalony piorunem albo ukaże mi się anioł, który zetnie mi głowę świetlistym mieczem. Zapadł zmrok, a z nieba nie spadła żadna błyskawica. Widocznie ani Bóg, ani św. Anna nie mieli mi za złe kradzieży kwiatów."

jest nawet daleko posunięta ironia.

Jakoś mi to migotanie narratora przeszkadza, rozprasza uwagę.

No a teraz coś miłego. Otóż podoba mi się, że na Wery przyszedłeś z gotowym, sporym projektem, który, jak mi się wydaje, trzyma się kupy. To może być bardzo interesująca opowieść, osadzenie jej w takich realiach, jakie wybrałeś daje duże pole do autorskiego popisu.

Właściwie to mniej mnie pociąga zapowiedziany wątek sensacyjny, bardziej te okruchy o charakterze obyczajowym, tworzące fajną poetykę teksu, z potencjałem na pełnokrwisty spektakl.

Na razie to zbiór oderwanych od siebie historyjek, jeszcze nie widać, jak się zazębiają, jak wypływają jedne z drugich, jaki film przesuną przed oczami obserwatora. Lecz niewątpliwie te historyjki dają się czytać, wciągają, prowokują najbardziej pożądane, najukochańsze przez Autora pytanie, jakie może zadać czytelnik: „No i co będzie dalej?”.

I o to, kurde, w tym całym pisaniu chodzi.

To mamy druga weryfikację. Zatwierdzam, bo innego wyjścia nie mam. ;* dorapa
Ostatnio zmieniony pn 17 mar 2014, 21:05 przez Leszek Pipka, łącznie zmieniany 1 raz.

9
Leszek Pipka pisze:Bo miałem powód naczelny. Cała reszta powyżej to furda, zmyła. Po prostu byłeś uprzejmy wyrazić się pochlebnie o weryfikacji mojego autorstwa, zatem poczułem się zobowiązany do rewanżu
No i muszę wyrazić się pochlebnie po raz drugi. :) Bardzo Ci dziękuję za tak wnikliwą weryfikację. Po tym jak skończę całą opowieść zamierzam przepisać ten fragment, drugi tu wrzucony i jeszcze kawałek. Części z tego, co wyłuskałeś nie widziałem, dlatego bardzo mi to pomoże przy poprawianiu, a raczej pisaniu od nowa.
Wszystko biorę na klatę.
Nad interpunkcją pracuję, jak bozi dozi! Chyba jest już odrobinę lepiej. I spodziewam się utrzymać postęp. ;)
Nad językiem i prowadzeniem narracji także. Czytam, piszę, staram się być maksymalnie krytyczny wobec siebie.
Leszek Pipka pisze:Ktoś zdaje się już przytomnie zauważył, że narrator jakby nie mógł się zdecydować, z jakiej perspektywy relacjonuje zdarzenia, raz mamy świat widziany oczami dzieciaka, innym razem komentarz jest całkiem „dorosły” z użyciem mądrego, naukowego nieomal, języka.
Tutaj mam problem, bo rzeczywiście raz już podobny zarzut pojawił się i długo się nad nim zastanawiałem, ostatecznie dochodząc do wniosku, że nie jest słuszny. Teraz pojawia się po raz drugi no i znów zmusza mnie do głębszego zastanowienia.
Z mojej perspektywy w owym migotaniu nie ma niczego rozpraszającego. Ostatnio zmieniłem koncepcję na całą powieść i oba większe fragmenty to wtrącone we właściwy bieg wydarzeń retrospekcje. Właśnie z tego względu pomyślałem, że pomieszanie perspektywy postrzegania z okresu dzieciństwa z refleksjami opowiadającego o tym po latach Piotra nie będzie błędem. Snuje opowieść, przedstawia swój punkt widzenia na to co wpłynęło na niego w okresie dzieciństwa, jak wtedy myślał i pozwala sobie na refleksje. Stąd to pomieszanie. Może nieudolnie napisane? A może rzeczywiście tak nie powinno być i już.
Strona autorska: http://mateuszskrzynski.wordpress.com
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”