Cena chwały

1
Nasze Kistkowo to typowa, na wpół rolnicza mieścina, nawet mój ociec nie tylko, że w urzędzie pracuje, jeszcze trzódki trochę kupił i parkę kóz. Na dalekiej prowincji tak się żyje, pan Kurtze, nauczyciel, a od razu po lekcjach biegnie zająć się krową i swoją hodowlą norek.
Dwie świątynie, każda służy kilku bogom, jak na razie żaden się nie obraził, że dzieli ołtarz z innym.
Jest też ochotniczy pułk Milicji Ludowej, do którego należy połowa mężczyzn w mieście, druga połowa działa w straży pożarnej, która ma orkiestrę dętą, z której to wojsko pospolitego ruszenia, czasem wypożycza trębacza.
Mamy telegraf, stację kolejową, co prawda z jednym torem, punktualnie o dziesiątej przyjeżdża pociąg, który o dziewiętnastej wraca przez nasze Kistkowo.
A dzisiaj słonecznie, aż zachęca do lenistwa, a tu akurat pracy jak nigdy.
Nie dość, że muszę swoje odsłużyć w naszej lokalnej milicji, to jeszcze z chlewika wywalić.
Siedzimy w siedmiu przed karczmą, bo w środku za duszno, sączymy zimne piwo. Do tego ostry ser i bułeczki, nie ma nic lepszego na śniadanie. A upał taki, że kostki sera miękną, szare uniformy Milicjantów Ludowych, porozpinane, pasy zdjęte.
Tak od roku odrabiamy swoją służbę, lepiej było zgłosić się na ochotnika, do sił lokalnych, aniżeli wycierać zadek po świecie jako poborowy.
Mało, że na miejscu, to tylko, dwa razy w tygodniu bawimy się w wojnę, takie z nas wojsko od święta.
Akurat dzisiaj musimy się zameldować w koszarach, podpisać listę, postrzelać sobie i pomaszerować po placu, a pod wieczór wrócę do domu, to zajmę się zwierzętami.
Karczma jest w środku osady, przylega do rynku. Duży, nieutwardzony plac, ale w dzień targowy kupić można tu dosłownie wszystko.
Tylko co wiatr zawieje, to tuman piachu wzbija, aż nam w zębach zgrzyta. A i tak się stąd nie ruszymy, bo jak to mówi pułkownik Sikora „pozycje strategiczną, utrzymać należy, za wszelką cenę”. To i trzymamy do ostatniej kropli piwa, w kuflach naszych. Czekamy tu jak w zasadzce.
– Idą, idą! – woła Antoś Durała. I już ręce zaciera, siedzi i nogami pod ławą przebiera.
A dlatego, że dziewczyny z miasteczka idą na blich.
– Nie drzyj się, bo się zorientują i będą uważać – strofuje kolegę. On jest taki trochę niegramotny.
A jak tylko panny znikają na drodze ku Dręwie, co zaraz za miastem płynie, zbieramy się i my. Bierzemy trzy dzbany piwa i manewrem oskrzydlającym, zachodzimy od brzeziniaka. Zaraz też, na rekonesans w chaszczach zapadamy, pilnie obserwując nasz przecudnej urody cele.
Dziewczęta już płaty płótna porozkładały na trawie, a same tylko w lnianych haleczka pluskają się w wodzie. Mokry materiał przylgnął do ciał, a że niczego nie mają pod spodem, materiał idealnie podkreślił ich kształty, jakby całkiem nagusieńkie były.
Ech, tak kuszą, do złapania, kosztowania tych rozkoszy, że tylko by je... .
– A wy czorty jedne, bezwstydniki! – wrzeszczy na nas Ania Pucynka. I nagle całe wiadra wody, leją się nam na głowy. Ot i podeszły nas zołzy jedne, śmieją się, dowcipkują a nam głupio w mokrych mundurach siedzieć.
– I ty świntuchu jeden – Anulka grozi mi palcem, chociaż wcale na złą nie wygląda.
– A gdzie tam, drogie panny – przerywa jeden z kolegów. – Pomóc przychodzimy!
A ja podnoszę dwa dzbany piwa.
– Nie z pustymi rękoma! – wołam.
Panna Pucynka cmoka mnie w policzek, to tylko muśniecie ustami i bierze pod rękę. A ja łapię ją w pół i całuję, mocno z całym żarem, jaki w duszy płonie. Wszyscy się śmieją, ale my nie przerywamy, chwyta mnie za kark i przytrzymuje. Co rozumiem, że to znaczy, mocniej.
– Bo ją połkniesz, zbóju jeden – mówi, chichocząc jej siostra Rozalka.
Do dzisiaj, to był nasz sekret, będzie ze trzy miesiące, jak się ukradkiem spotykamy. Ta konspiracja to z konieczności, pan Pucyna, jest wyjątkowo surowy dla córek. Zbiłby ją i to nie rózgą a batem, krótko trzyma swoje dziewczęta.
Ma też synów, najstarszy razem ze mną w Milicji Ludowej służy i on to poznał mnie z Anulą.
Chłopakom ojciec pobłaża we wszystkim, wychodząc ze słusznego założenia: „jak się źrebak nie wybiega, to stary koń głupieje”.
Wszyscy siadamy nad brzegiem Dręwy, ściągamy mundury, żeby pannom przykro nie było, że tylko one w samej bieliźnie. Raczymy się piwem, żartujemy, dziewczęta plotki opowiadają.
Płynie czas leniwie, miło, dzban piwa wędruje z rąk do rąk, z ust do ust. Jeden z chłopaków zaczyna nucić sprośną piosenkę, wszyscy podchwytują nutę. Coraz więcej żartów, przy których nie brakuje okazji, aby się dotykać, muskać, ocierać wzajemnie. To ktoś połaskoczę, niby niechcący obejmie za pierś, złapie w talii.
– Poznam twoje myśli – szepcze rozbawiona Anusia. Bierze dzban piwa z moich rak. Pije wcale nie jak dama, a swojska dziewczyna, nasza, wychowana na słońcu i wietrze. Co łapie życie cała garścią, a miłością się delektuje, jak mocnym winem.
– Piwo się kończy, ktoś musi iść – mówię.
– Antoś! Czego siedzisz, już ci piety warczą. Migiem, migiem ! – woła Monika Biberstein. Śliczna pół elfka, włosy ma długie, żółte jak słoma, skórę koloru miodu, ale uszka nie jak u elfów tylko u ludzi, okrągłe. A oczy już duże i skośne, mocno zarysowane kości policzkowe. Mieszka z ojczymem i macochą, podobno to podrzutek, Bibersteinowie ją ze śmietnika wzięli i jak swoją wychowali. Zresztą, kto tam wie, jak było naprawdę?
Antoś Durała, troszkę spowolniony na umyśle, urodził się już taki głupkowaty.
Mówią, co prawda, że akuszerka go upuściła zaraz po urodzeniu, albo, że na głowę mu przysiadła, bo mocno pijana była. Tak czy siak, jest lekko głupawy, ale poczciwy chłopaczyna, jakich mało.
Już by chciał odetchnąć z ulgą, bo tyle tych panieńskich brzuszków, ud, bioderek, że oczy mu tylko świdrują. A chłopina nie bardzo potrafi porozmawiać, tylko uśmiecha się, tak durnowato i zasłania co mu tam w kalesonach nabrzmiało. Chociaż, ma tam wcale nie mało, dla tego czasem „Buhajek” na niego wołają, co jeszcze bardziej go zawstydza.
A tu Monika wchodzi do wody, halkę podwija aż prawie po pachwiny, okrągłe uda zwilża wodą, strugi spływają do kolan. Lśnią w blasku słońca, a nogi ma długie, jak to u elfki.
Kolega nachyla się do mnie i szepcze mi na ucho.
– Mięœnie jej drżą jak u klaczy przed wyścigiem. Ech!
Dziewczyna uśmiecha się słodko, mruży oczy. Wstyd swój zasłania zwiniętym rąbkiem koszulki, pochyla się, niby niechcący pozwala piersiom wyjrzeć spod materiału.
– Ej! Przestań, bo chłopy nam zgłupieją – wołają dziewczęta.
– Antoś biegiem po piwo! Bo ci się od tego patrzenia w głowie poprzewraca.
– Nie! Wino teraz, ze trzy dzbany, mocne, czerwone jak krew. Niech nam szumi w głowach! – krzyczy Pawko Zubolak.
– Jeszcze mamy się dzisiaj w koszarach zameldować – przypominam.
– To pójdziemy, naje...oj. Panie są, pójdziemy w sztok pijani!
– Antoś! Biegusiem, tam i nazad, wedle ścieżki! – wołamy
Dajemy chłopaczynie pieniądze, a on z widoczną ulgą bierze i chętnie biegnie. Bo już mu w się ręce trzęsą od tych panieńskich wdzięków.
– Ej! Antoś mundur zostawiłeś! – krzyczymy za nim. – Chłopie nie boso, buty nałóż! – Znowu wraca.
– A ty się na Monikę, tak nie wypatruj – strofuje mnie Anulka. – Mój wianek wziąłeś to się, za innym nie oglądaj.
A słowa już się, jej zaczynają plątać, bo to dziewczęce głowy niezbyt mocne. A piwo wzięliśmy najlepsze, jakie tylko było. No i do tego upał robi swoje. Wszyscy wydają okrzyk zainteresowania.
– Uuu! A kiedy to? I się nie pochwalił?
– Taka ty koleżanka? Nic nie powiedziałaś?
Oboje robimy się czerwoni na buziach, ale ukradkiem głaszczek jej uda, tak bardzo delikatnie, teraz brzuszek, zmierzam do łona.
– No! Zostaw, nie tak przy wszystkich! – krzyczy moje maleństwo.
Obrywam po łapach, to przez piwo i upał, zapomniałem się i troszkę mnie poniosło. Chociaż dowcipy nasze coraz bardziej rubaszne i śmiałe. Oczywiście Monika prym, wiedzie, to kusi, a jak któryś naiwnie ulegnie, zaraz odtrąca i śmieje się, szczerzy te śnieżno białe, drobne ząbki.
Nagle dochodzi do nas odgłos dzwonów w mieście, nasłuchujemy, gdy przybiega Antoś. Trzy dzbany taszczy, jeden prawie mu z rąk wypada, ten wzięły dziewczęta.
– A...a...alarm! – sapie czerwony na twarzy Durała
– Ćwiczenia sobie cholera wymyślili! – krzyczy zły jeden z kolegów.
– Niiii...ee...nie, ylfy, napadły – duka zadyszany Antoś.
Nie ma co dochodzić faktów, zrywamy się, całuje mocno Anulkę, jakbym miał jej nie zobaczyć. Jakoś tak mi żal, przy niej stoję a jakoś tęskno. Pocieszam ją i nie wierze we własne słowa. Nie wiem czemu tak.
– Będę czekała, przed domem lampkę zapalę.
– Aby dusza trafiła? – pytam z przekorą. To miał być żart, a ona ma łzy w oczach.
– Głupiś, ty masz wrócić. Aby ci w nocy płomyk nadzieje niósł.
Przytulam ją i zaraz muszę puścić. Ile sił w nogach gnamy do koszar milicji. A tu już większość jest i biorą karabiny, naboje.
Elfy wyszły z puszczy, opuściły swoje siedliska i runęły na siedziby ludzi. Wiele wiosek zmiotły, mieszkańców wymordowały, pożoga i śmierć ogarnęły pogranicze.
Alkohol szybko nam z głów wywietrzał, zapanowało podekscytowanie. Kto wie, może weźmiemy udział w prawdziwej bitwie?
Mamy tylko chwilkę, aby zajrzeć do domu się pożegnać i wymaszerujemy z rynku.
Stoję w kuchni, głaszcze stół, jadłem przy nim, lekcje odrabiałem, dotkam długiej rysy na blacie, sam kiedyś ją zrobiłem. Ojciec wkłada mi do plecaka butelkę wódki i kawał słoniny zawinięty w płótno.
– Ech, widzisz tato, miałem gnój wywalić i tak wyszło... – mówię szeptem. Gadam bzdury, bo nie mam pojęcia co zrobić. Nie mogę myśli poukładać.
– Nie martw się, poczeka na ciebie – Padamy sobie w ramiona i gnam z powrotem do koszar.
A już w całym mieście poruszenie, ludzie przed domy wylegają, idą przed ratusz. Niepotrzebnie, bo na takie sytuacje władza przenosi się do pułku, a tu nikt ich nie wpuści, bo nie wolno.
Tu, już trzy kompanie gotowe i dwie kolejne będą się przygotowywać.
Najgorzej, że nikt nie zna szczegółów, zupełny brak rozeznania w sytuacji. Stoimy na placu przed komendanturą, wszyscy w pełnym rynsztunku, na ramieniu karabin Flinstona, ale już z zamkiem tabakierowym, a nie ładowany od przodu.
Wychodzi pułkownik Sikora, staje wyprostowany i mocnym głosem czyta z kartki.
– Błażej Słomiaczny! – wyczytuje mnie.
– Służba! – wołam na całe gardło.
– Kacper Wilk! – wymienia dalej. – Jakob Schmutzfeld, brać konie i jako kurierzy zameldować się w stacji telegrafów, jak tylko przyjdą telegramy, zagnać chabetę, ale migiem do mnie. Zrozumiano?
– Rozkaz! – ryczymy zgodnie.
Koledzy patrzą na nas z pewną zazdrością, już dostaliśmy odpowiedzialne zadanie, starsi milicjanci nie podzielają tego zachwytu.
Telegraf mieści się niedaleko stacji kolejowej, są tu dwa aparaty. Normalnie obsługuje jeden człowiek, dzisiaj jest czterech. A jeszcze my i zrobiło się ciasno, ale możemy wszystko obejrzeć z bliska, co prawda nie dotykać, aby czegoś nie zepsuć. Technika wygląda imponująco, te zwoje, magnesy, druty, przyciski. Zegary mierzące prąd, jakieś skrzyneczki. Nie musimy długo czekać, urządzenia budzą się do życia. Rozlega się rytmiczne stukanie, ramię z pisakiem stawia na papierowej taśmie kreski i kropki. Mam dużo podziwu dla obsługujących to ludzi, to jest jak wiedza tajemna, co dla mnie jest tylko terkotem dla nich słowami. Jeden przesuwa na dłoni pasek i od razu czyta na głos, drugi pisze ołówkiem kopiowym na kartce.
– Fort Zimodoły padł, los załogi nieznany. Stop. Kopalnia Bozynia zniszczona, nikt nie ocalał. Stop. Liczne bandy elfów, na całym pograniczu. Stop. Pełna gotowość Milicji Ludowej w ciągu doby. Stop. Siódmy pułk wybity, okoliczności nieznane. Stop.
Kończy zapisywać depeszę, łapię za kartkę i po chwili gnam koniem, na złamanie karku. Mieszkańcy widzą, że są wieści i od razu idą pod stację telegrafu.
Wpadam do koszar, idę od razu do sztabu, pukam mocno do drzwi i zapominam poczekać na wezwanie.
Wchodzę do sali, za wielkim stołem burmistrz, pułkownik Sikora i komendant policji.
– Strzelec Błażej Słomiaczny melduje, jest depesza! – Od razu przekazuje kartkę i czekam na rozkazy. Chwilę po mnie, wpada do sali Antoni Wilk, przyszedł nowy telegram. Sikora przez chwilę czyta obie kartki, dostaje wypieków na twarzy. Klnie nagle, wali pięścią w stół.
– O co im do kurwy nędzy chodzi! – Nanosi poprawki na mapę. – W całej prefekturze stanowimy połowę sił. Mam możliwie jak najszybciej wyruszyć do Łęgownik i zabezpieczyć trakt, umocnić się i czekać na przybycie wojska – Milknie na moment, jego oczy płoną dziko. – Tylko kurwa niech mi powiedzą. Czym mam to zrobić? Dwie trzecie pułku to żółtodzioby.
Patrzy na nas i już spokojnym tonem kończy.
– Odpowiedź będzie krótka. Przewiduje wymarsz najwcześniej, jutro około południa. Pułkownik Milicji Ludowej Józef Sikora. – mówi wszystko jednym tchem, – Wysłać i czekać na odpowiedź!
Wracamy pędem i właśnie do miasteczka dociera pierwsza grupa uchodźców. Są wyczerpani, brudni, wielu rannych, niektórzy w samej bieliźnie, bo zaatakowani w nocy uciekali, tak jak zerwali się z łóżek w płonących domach. Inni szczęśliwcy, zdołali załadować wozy jakimś tam dobytkiem. I suną tak w pyle, upale, dzieci nie mają już siły płakać, ci ludzie są jak żywe trupy. Zszokowani bestialstwem, jakiego byli świadkami, sami przypominają żywe trupy.
Jakiś mężczyzna z obandażowaną głową wskazuje coś w dali i mówi ochrypłym głosem.
– Uciekajcie ! Są ich tysiące, jakby szarańcza na ziemię zleciała, palą, mordują. Uciekajcie!
– Małe dzieci w ognień rzucali, ciężarnym brzuchy rozpruwali! – zawodzi w głos jakaś kobieta. Zakurzone, potargane włosy sprawiają, że wygląda na szaloną. Burmistrz umieszcza tych nieszczęśników, gdzie tylko możliwe, cześć w budynku szkoły, w świątyniach, niektórych przygarnęli krewni. To i tak mało, kolejne kolumny przerażonych ludzi docierają do Kistkowa.
Telegrafy milkną, a my siedzimy tu właściwie już niepotrzebnie.
– Linia przerwana – mówi najstarszy telegrafista. Sędziwy pan Eliasz Obłaszko, bezradnie rozkłada ręce. Przecięte druty oznaczają, że elfy włażą nam na podwórko, są już blisko.
– Trzeba zameldować pułkownikowi – stwierdzam i już się zbieram do drogi. Byle nie siedzieć bezczynnie, przy okazji wpadnę na chwilkę do domu.
– Ej, ja jeszcze nigdzie nie jechałem – protestuje Jakob. – Teraz moja kolej musi byś sprawiedliwie.
Rudzielec jeden, sprawiedliwości zapragnął, jaki ofiarny.
– Siedź, naprawdę, dobry z ciebie kolega, ale nie musisz obijać tyłka w siodle. Odpocznij sobie, gazetę poczytaj, ja nie mam nic przeciwko, żeby jechać – przekonuje, lecz bezskutecznie.
Człowiek z nudów wpada w jakąś desperację wyszukiwania sobie zajęcia. Stacja telegrafów ma takie duże okno, składa się mniejszych, kolorowych segmentów. Jak łapią światło, wyglądają bajecznie, dosłownie tęcza na wyciągniecie ręki. Bujam się na krześle i raz patrze na świat przez niebieskie, za chwilę przez żółte, czerwone.
Wilk układa wieże z zapałek, pan Obłaszko majsterkuje coś na zapleczu, kolejny telegrafista piąty raz zamiata przed wejściem, jego kolega siedzi i drzemie, czwarty chyba w latrynie.
Schmutzfeld wściekł wraca z koszar.
– Mamy tu siedzieć i czekać. Tylko na, co? – wyrzucił wściekłym tonem.
Jest już sporo po południu, a my tak siedzimy, aż zaczyna nam burczeć w brzuchach. I to tak, że słychać nas pewnie po drugiej stronie ulicy. Telegrafiści coś tam przynieśli sobie z domów, a my nic. Widocznie jeden miał dość słuchania werbli w naszych kiszkach, bo posłał jakiegoś chłopaka z ulicy do domu. A tu jego żona przynosi nam rosół, ależ nam się humory poprawiły, sam czuje jak mi duch bojowy wraca.
Powoli zaczęło się ściemniać, trzeba pomyśleć o wartach, obsługa zostaje z nami. Mają dubeltówkę, dwa rewolwery i dwulufowy pistolet, a raczej obrzynek strzelby. Do tego nasze karabiny, to już wygląda całkiem dobrze. Rozpisujemy na tablicy warty, zaczniemy od 22, reszta drzemię, w miarę skromnych możliwości. Przy rogu ściany, na zewnątrz wisi lampa naftowa, duża astralka osłonięta siatką z drutu, rzuca ostre światło.
Ledwie zapadam w drzemkę, a ktoś mało delikatnie kopie mnie w nogę. To Wilk, w pierwszej chwili wydaje mi się, że się znudził i dla tego zrywa mnie z odpoczynku.
– Błażej, coś się dzieje! – mówi głosem pełnym niepokoju.
I faktycznie, ulicę dalej jasno od ognia. Palą się domy, widać sylwetki biegających ludzi.
– Wstawać! – wrzeszczę. Ładujemy karabiny, Kacper wybiega przed stację, ja kilka kroków za nim. Cień przyćmiewa światło, niezrozumiały krzyk kolegi. Elfi wojownik przejeżdża na koniu, mam wrażenie, że rhamphaią ledwie musnął głowę Kacpra. A krew chlusnęła jak z cebra, wprost na ścianę. Rhamphaia to straszna broń, pozornie ciężka, w rzeczywistości to jest podobne do żelaza kosy z dwuręczną rękojeścią miecza.
Wojownik ściąga konia, zwierze zwinnie skręca, odbiegam za róg budynku. I teraz rozumiem, że to mój błąd, nogi ugięły się pode mną. Było mi wiać do środka. Elf rusza na mnie, spod hełmu wypadają rozwiane złote włosy, nie mam czasu na celowanie. Broń do ramienia, huk, błysk, chmura prochowego dymu. Koń bez jeźdźca przemyka obok mnie, dzwoni metal uderzający o bruk. Ciał elfa drga jeszcze przez chwilę, teraz dociera do mnie, że ma pięknie zdobiony, skórzany pancerz barwiony na zielono z rysunkiem złotych liści, srebrzony szyszak na głowie z kolczą maską, zasłaniającą całą twarz.
– Błażej żyjesz? – krzyczy ktoś ze stacji. – Żyjesz?
W powietrzu przelatuje kilka strzał, ktoś strzela z karabinu.
– Żyje, rozwaliłem drania – odpowiadam. Kucam przy ścianie i ładuje kolejny nabój.
– Osłonimy cię! Dawaj Błażej, dawaj!
Strzelam w przestrzeń ulicy i pędem rzucam się do stacji. Ogarnia mnie ulga, gdy jestem w środku, mimo że walą do nas gęsto.
Rozpryskują się kolorowe szyby w oknie, jeden z telegrafistów pada z szyja przebitą strzałą. Charczy, dusząc się, rozpaczliwie kopie nogami podłogę, krew tryska na nas, po białych kartkach papieru.
Kolejny elfi jeździec przemyka po ulicy, jakby go kulę się nie imały. Rzuca coś, to pęka i rozsypuje się srebrzysty pył. Oczy bolą, przez lecące łzy nic nie widzę, skóra pali, z nosa leje się wydzielina, kaszlę, krztuszę się, mam wrażenie, że ognień przywarł do ciała i chce go zerwać z siebie.
– Elfi popiół, cofnij się! – krzyczy ktoś, ale nie wiem kto.
Czuje zimną wodę wylewaną na twarz, oczy i zaraz ulgę. Gdy zaczynam widzieć, nie ma już srebrzystego obłoczka. Został tylko szary, nieszkodliwy pył o zapachu spalenizny.
Podobno elfi popiół w dużej ilości może zabić, nie wiem, ale przez chwile nie można nic zrobić, jest się bezbronnym. Na szczęście szybko spłukany staje się nieszkodliwy. Nikt nie wie, z czego to robią, to ich plemienny sekret.
Nagle ulica wybucha salwą, to nasi, pułk ruszył do walki. Idą uliczkami w dwu szeregach. Pierwsza linia daje salwę, ładuje szybko karabiny, druga wychodzi kilka kroków naprzód, strzela i tak „w koło Macieju”.
Do stacji wbiega kapitan Raabe.
– Jakie straty?
– Dwóch zabitych – melduje Jakob Schmutzfeld.
– Bronić punktu, bez względu na cenę, my oczyścimy miasto.
Dwóch żołnierzy wnosi Kacpra, krew z jego głowy cieknie ciurkiem, zostawiając stróżkę na podłodze. Odgłosy walki stopniowo cichną, oczy jeszcze troszkę mnie pieką, ale do wytrzymania.
– Zdrzemnij się trochę, masz na pysku bąble, jakbyś w pokrzywy wleciał – mówi pan Obłaszko i podaje mi koc. – Do rana ci przejdzie
Trudno mówić o spaniu, to takie kimanie, jak zając pod miedzą. Każdy głośniejszy szelest i otwieram oczy.
Rano znamy już podsumowanie nocnej bitwy. Do Kistkowa wpadła niewielka banda elfów, ze dwudziestu, nie więcej. Przez zaskoczenie zadali całkiem spore straty. Kilkanaście osób nie żyje, w tym pięciu żołnierzy, reszta to cywile, między innymi cała rodzina Bibersteinów, dwoje dorosłych, jedenastoletnia córka, pięcioletni syn a Monika zaginęła. Widać, napastnicy porwali ja i gdzieś tam w kniei zamęczą w wymyślny sposób, a już wiemy, że potrafią robić straszne rzeczy.
Była przyjaciółką mojej Anusi i to od wielu lat. Ech, zapłaczę się, te moje maleństwo z żalu za koleżanką.
Około godziny ósmej zbiera się przed stacją telegrafu spory tłum, ciało elfa ciągle leży na bruku.
– Kto go ukatrupił? – pyta Sikora.
– Melduje, że ja – odpowiadam. A zebrany tłum nagradza mnie oklaskami. Ależ mnie duma rozpiera, jest i Anulka. Patrzy na mnie z taką uwagą, też klaszcze.
Ludzie z zakładu pogrzebowego kładą ciało wojownika na platformie do przewożenia zwłok. Medyk zdejmuje z jego głowy hełm.
Kiedyś, jak byłem brzdącem, bawiliśmy się w berka, w piwnicy starego browaru, uciekając po ciemku, wpadłem niespodziewanie na ścianę. Przez chwilę nie wiedziałem, gdzie jestem, szumiało mi głowie, wydawało się, jakbym spadał w jakaś bezkresną otchłań. Właśnie tak się teraz czuje.
Ten wojownik to Monika, przez tłum przeszedł głośny jęk. Nie mogą uwierzyć, zabiła wszystkich swoich bliskich. W pamięci przemykają obrazy jej ślicznej buzi, złotych włosów, jak żartowała wczoraj rano, uwodziła chłopaków. Mój strzał zmasakrował jej twarz, kula weszła z lewej strony w kość policzkową, rozerwała oczodół, wyszła z tyłu głowy, wyrywając dużą ranę. Włosy zlepiła skorupa skrzepłej krwi, galaretowata maź wyciekła do środka hełmu.
Czy już wtedy, nad rzeką wiedziała co się stanie tej nocy?
Ania patrzy na mnie z odrazą, odwraca się, dłońmi zasłania buzię i skulona odchodzi.
Zastrzeliłem jej najlepszą przyjaciółkę, muszę z nią porozmawiać, a tu służba i nie ma jak.
Pułk szykuje się do wymarszu, odejdziemy z rynku. Jest chwila na pożegnanie, szybko wpadam do domu i zaraz gnam do Pucynów. Po drodze spotykam brata Anuli.
– Starałem się jej wytłumaczyć, nie miałeś wyboru, to sprawa życia i śmierci. Może ty lepiej to wyjaśnisz – mówi.
Podświadomie czuje, że to będzie nasza, ostatnia rozmowa.
Wyszła na ganek nagabywana przez ojca, mimo że bardzo nie chciała. Patrzy na mnie jak na coś najohydniejszego. Ta jej pogarda boli, jest jak głaz rzucony na duszę.
– Przypomnij ją sobie nad rzeką, jej piękna buzię. Co ty z niej zrobiłeś? Jak...jak mogłeś draniu! To była moja przyjaciółka a ty ją tak... jesteś potworem! – krzyczy. Wyciągam ręce, żeby ją przytulić, pogłaskać. – Odejdź, nie dotykaj mnie, odrzuca mnie, na myśl, o tym, co robiliśmy.
– Aniu, ja nie rozumiem ciebie! To miałem zginąć jak Kacper? Zastanowiłaś się?
– Nie musiałeś jej mordować, to była moja przyjaciółka.
– Jak? Poprosić ją, nie zabijaj ludzi? Tylko wiesz, obawiam się, że miałaby to gdzieś! Zabiła wszystkich, bliski sobie ludzi, przygarnęli ją – krzyczę, tracę panowanie nad głosem. – A ona ich zwyczajnie zarżnęła! Odpłaciła za opiekę.
– Aniby skąd wiesz, jak było naprawdę? – krzyczy mi w twarz . – Zwierzała ci się zapłakana? Byłeś przy niej, gdy z odrazą opowiadała, co robił z nią stary Biberstei? Przecież to była tylko, mała elfia kurwa. Ludzie ją krzywdzili, nawet wy, chłopcy z Kistkowa, gadaliście z nią tylko dlatego, że każdy miał nadzieje ją wyruchać. A ona była mi tak bliska!
– A ja twoim ukochanym, jak sama twierdziłaś, chociaż chyba to przeszłość – mówię ostrym tonem. Irytuje mnie jej naiwne podejście. – Anulko nie było tam ciebie, nie dała mi wyboru. Wolałabyś, żebym to ja tam leżał, z rozwalonym łbem jak Kacper?
A jej oczy lśnią od łez, usta drżą w tłumionym szlochu.
– Nie stawiaj tak sprawy, to niesprawiedliwe, podłe – szepcze.
– Co ja ci mam powiedzieć? – mówię cicho.
Rozstajemy się, bez oglądania za siebie, każde idzie swoją drogą.
Wyrusza cały pułk Milicji Ludowej z Kistkowa, trochę ponad trzystu chłopa. Trzeba przyznać, idziemy chwacko, orkiestra straży pożarnej z całym tłumem mieszkańców odprowadza nas do rogatek. Ludzie rzucają nam kwiaty pod nogi, krzyczą tak, że ich głosy zlewają się w jedną wrzawę. Aż zostają gdzieś w tyle, idziemy piaszczystym traktem, jasnoszary pył osiada na butach. Wiatr łagodnie buja, żółto zielonym łanem zboża, powietrze pachnie nagrzaną od słońca trawą.
Po jakiś trzech godzinach szybkiego marszu docieramy do Łęgownik, za wioską z jednej strony jezioro, z drugiej jakieś pięćset kroków, są takie wielkie głazy, ruiny i kamienny krąg. Przed dwustu laty była tu świątynia Elfów, do tej pory się o nią upominają. Podobno jest tu pochowana ich królowa.
Legendy mówią o wielkich skarbach, chociaż nikt, nic nie znalazł, to przyznać trzeba, że trafiają się, w ziemi płytko pogrzebane, jakieś figurki, kawałki posagów z alabastru, szklane płytki, a bywa, że dzbanki i garnki cudownie ozdobione. I wiele dziwnych rzeczy, które nie wiadomo, do czego służyły, ale żeby złoto czy klejnoty to nie. Z czasem wszystko las pochłonął, wielkie drzewa powrastały w mury i pomiędzy głazy. A że blisko wioski, to kilka tygodni temu drwale zaczęli wyrąb i odsłonili ruiny. Stoją teraz te wielkie kamienie, szare i białe pośród zielonej polany, dookoła wielkie pnie pozwalane na ziemię. I tylko tu rośnie tak duża nualia, to kwiat bordowy, o intensywnym, słodko gorzkim zapachu. Ten sam, co go potocznie zwą głaszką, tylko tu jest wyjątkowo okazały. W ruinach będzie nasza forteca, drwale już za nas zrobili większośćœ roboty. Sami z obawy przed napadem umocnili się w ruinach.
Gdzie trzeba było, z przewróconych wozów zrobili barykady, z powalonych drzew ustawili solidny zasiek. Proste i skuteczne, kładzie się pień koroną w stronę spodziewanego wroga i niech to spróbuje przejść.
Pułkownik Sikora zbiera oddział, specjalnie pod okiem cywili, bo strasznie panikują. Tak może nabiorą trochę dowagi i nadziei.
– Żołnierze! – zawołał mocnym głosem. – Nasze zadanie jest proste, zablokować drogę i wytrwać do przybycia odsieczy! Bijemy się o czas, każda minuta więcej, to kolejny ocalony cywil! Teraz odpoczywać! Zabijając elfy, narobimy się, jak drwale!
Ponad trzysta gardeł wybucha śmiechem. Następnie rozkładamy się w resztkach świątyni, pułk prezentuje się całkiem dobrze. Nie licząc strzelców, mamy lekką haubicę, jeszcze ładowaną od wylotu, ale to zawsze artyleria. No i nasza chluba ufundowana przez mieszkańców, kartaczownica, mitralieza. Istne cudo techniki, ma trzydzieści luf ładowanych od tyłu z takiej specjalnej kasetki, kręci się korbą i odpala kolejno. Nieoficjalnie nazwaliśmy ją „Mała Lulu”.
Kto nie ma warty, drzemie, tlą się małe ogniska, niektórzy rozmawiają półgłosem.
Nadchodzi wieczór, powietrze tak słodkawo pachnie.
– Ktoś się zbliża! – krzyczy wartownik. Łapiemy za karabiny, zajmujemy pozycję, wypatrujemy tych ostrouchych barbarzyńców.
Gdzieś z daleka rozlegają się bębny, trudno powiedzieć jak daleko. O tej porze głos niesie na wielkie odległości, ale to na pewno bębny wojenne dzikich. Takie miarowe, ciężkie bum, bum, dołączają do nich rogi. Musi być ich wiele, wydaje się, że cały las brzmi tymi dźwiękami. Aż powietrze drży, wibruje, po chwili wszyscy jesteśmy na nogach. Pułkownik wydaje rozkaz trębaczowi wypożyczonemu ze straży pożarnej.
– Graj „gotuj broń”!
I rozbrzmiewa głos naszej trąbki, niech dzikusy wiedzą, że tu jesteśmy, czekamy na nich.
Trzaskają wieka odbijanych skrzynek z amunicją, szczekają otwierane zamki karabinów.
Jak się ładuje karabin trzeba uważać, aby do końca wepchnąć nabój, jeśli łuska będzie wystawać, zamek zegnie ja i wyrzutnik się zatnie.
Pomiędzy drzewami w lesie, pojawiają się pojedyncze światełka, migoczą, pełgają i rozjarzają się następne. Już po chwili wygląda to tak, jakby ktoś iskry z ogniska rozsypał.
– Dużo ich, cholera jasna! – klnie kolega obok mnie.
– Będzie łatwiej trafiać – mówię z udawaną pewnością siebie.
– Nie lubię tłumu! – woła jeszcze inny.
– To zabijesz paru dzikusów i będzie luźniej.
– Gotowość! – rozlega się komenda.
Przeciwnik wychodzi przed ścianę lasu, elfy konno i pieszo, sporo z nich ma karabiny. I nagle, patrzymy, nie dowierzając, krasnoludy. Pierwszy raz je widzę, wcale nie są takie małe, tak mniej więcej sięgną do ramienia. Wyróżniają się ich barczyste, brodate sylwetki od smukłych elfów.
– Zafajdane kurduple! – woła ktoś z boku,
A przed nami jakby się las ruszył i kroczył w naszą stronę. Namnożyło się tego i teraz trzeba pozabijać jak robactwo. Pod knieją, na wozie stoi jakiś ich kapłan, z naszej pozycji widać tylko, że ma złotą,długą szatę. Coś krzyczy i wszystko zamiera, zalega nagle cisza. Nawet wiatr ustaje, słyszmy jedynie własne oddechy. Pułkownik woła do nas.
– Nie okazujcie litości i nie liczcie, że was oszczędzą!
Ten ważny elf coś krzyczy. I cały ten tłum, może kilka tysięcy gardeł krzyczy ciężkim głosem.
– Ha tuuu! Ha tuuu!
– Bathate Ha tuuu! – wrzeszczą, aż wszystko drży – Arghaaaaaa!
I rzucają się jak żywa lawina, pieszo, konni i na tych strasznych fanarisach. Widziałem takiego w obwoźnym zoo, z pięć lat temu. Niby ptak, bo ma pióra ,ale nie lata, mocne i silne zwierze, że można dosiadać, biega szybko jak koń tyle, że na dwóch łapach z solidnymi pazurami,, ma ogromny dziób, którym potrafi rozbić głowę.
– Nie strzelać! – wołają oficerowie. – Czekać na rozkaz! Uwaga!
Uderza w nas smród zwierząt, ziemia drży, dziki wrzask wibruje w uszach. Ręce mimowolnie zaciskają się na karabinach.
Jeszcze dwieście, sto kroków i nas dopadną.
– Ognia! – krzyk niesie się po naszej linii.
Pluje ogniem i dymem ponad trzysta luf, haubica huknęła jak grom. Pam, pam, pam strzela kartaczownica. Pierwszy szereg atakujących kładzie się jak łan zboża pod kosą żniwiarza.
– Ładuj! Pal! Ładuj! Pal!
Niewiele widać przez kłęby dymu.
– Ogień wolny! Strzelać wedle uznania!
Otwieram zamek tak jak tabakierę stąd nazwa. Szybki ruch palcami za wieczko, do tyłu i łuska wypada, kolejny nabój do komory, zamknąć, kurek do tyłu. Ołowiane pociski, grube jak paluch, szarpią ich ciała.
Fala nieludzi wbija się w zasiek z koron drzew, miotają się, krasnoludy z podwójnymi toporami, torują drogę całemu szturmowi. Inne osłaniają tych szalonych rębajłów ogniem z garłaczy i bełtami z kusz.
Elf z rewolwerem zasypuje nas kulami, wywalił wszystkie sześć, wychylam się, ściągam spust, tamten pada na gałęzie, krasnolud wskakuje na martwe ciało, ledwie chowam się za barykadę, gdy grad loftek tłucze o belki.
Kilku brodatych wojowników przedarło się przez zasiek, bez wahania rzucają się na barykadę, kiną rozniesieni kulami z naszych karabinów. Nie trzeba dokładnie celować wrogowie, tłoczą się, przepychają, a mimo tego coraz więcej strzał spada na nasze pozycje. Raz, po raz ktoś z naszych osuwa się na ziemię, inny wije się trzymając za brzuch. Dookoła rozlegają się wrzaski przerażenia, jęki pełne bólu.
Elf gna konia wprost na zasiek, zwierze skaczę i grzęźnie w kornie drzewa, ostre gałęzie wbijają się ciało, rozrywają boki, brzuch, ponad huk wynosi się skowyt cierpiącego zwierzęcia.
– Dobijcie je! – wrzeszczy jeden z naszych.
Wojownik już chce cisnąć w nas, czymś, co przypomina słoik. Elfi popiół myślę ze zgroza, strzelam w niego. Dostał i mimo okropnej rany w piersi, jeszcze rzuca w nasze szeregi naczyniem. Srebrzysty obłok otacza kilku strzelców, szarpią się, łapią za twarze. Inni starają się ich odciągać, kilku pada od strzał.
Ciała rannych i zabitych nieludzi przygniatają zasiek, jednak atak stracił impet, zapada zmrok. Cofają się, ku ogniskom w lesie. Zalega cisza, aż dzwoni w uszach, przerywana tylko jękami rannych i umierających.
– Wydać każdemu pełen zapas amunicji! – krzyczą oficerowie.
Każdy stara się zdrzemnąć, warty zmieniają się co godzinę, żeby każdy złapał odrobinę wytchnienia.
Ranek wita nas lekką mgiełką, prześwietloną pozłocistym blaskiem wschodzącego słońca. Jest jak nadzieja i tylko te trupy wplatane w połamane gałęzie zasieku przypominają, gdzie jesteśmy. Kilka sucharów na śniadanie i łyk wódki. Dobrze, że jezioro blisko, jeśli czasu starczy będzie słodka kawa z przydziału.
– Ej! Dzikusy coś majstrują!
I faktycznie wytaszczyli z lasu jakąś konstrukcję, wieżę albo jakieś rusztowanie. Po chwili wszyscy wyglądamy na przedpole. A tam krasnoludy tłuką młotkami, zgrzytają piłami, znoszą jakieś belki i wielką skrzynię. Kiedyś budowano wieże na kołach, aby zdobyć zamek, tyle że tu, to im się nie przyda. Zajęła im ta budowa sporo czasu, przestaliśmy zwracać uwagę, uleciała naszej uwadze chwila, gdy ucichły odgłosy pracy. Dopiero krzyk kogoś, kto spojrzał w górę, podrywa nas na nogi.
– Uwaga! Leeciiii!
Wyglądam i nic nie widzę, nagle słychać głuche uderzenie. Wzbija się tuman srebrnego pyłu.
– Popiół!
Pełen worek spadł jakieś dwadzieścia kroków od zasieku. Krasnoludy ściągają wielkie ramię machiny niczym od gigantycznego żurawia. Które po chwili robi wielki zamach i kolejny worek szybuje w powietrzu. Nie trafia, ale już trochę bliżej, aż wreszcie trafią.
– Haubica, załatwcie mi to! – ryczy nasz pułkownik na kanonierów.
Stęknęła, spiżowa staruszka, plunęła dymem i ogniem, podskoczyła na trzeszczących kołach. Przestrzelili i granat wpadł w las, gdzieś tam rozerwał się, sypiąc gorącymi odłamkami. Zaraz pakują w paszczę ładunek prochu, odmierzają lont, a my dajemy ognia z karabinów. Sięgają drani nasze kule, jeden krasnolud pada, drugi zatoczył się i mimo że kuleje, nic sobie z nas nie robi. A na pewno ołów gwiżdże mu wokoło głowy. Jednak gdy pocisk z haubicy pada niedaleko, zawahali się, co prawda kolejny wór elfiego popiołu poleciał. Rozbiegamy się we wszystkie strony, trafił zaraz za barykadą. Kilku naszych, co nie zdążyli uciec, teraz wiją się na ziemi, wrzeszczą okropnie. Machają rękoma, jakby opędzali się od roju szerszeni. Opadają na nich srebrzyste drobinki, ten popiół jest inny od tego, którym ja byłem potraktowany. Porażeni mają czerwone twarze, jakby oblano ich wrzątkiem, włosy im wypadają, dostają torsji, dławią się powietrzem.
Wybucha panika, jedni chcą uciekać, część oddziału już by się poddała. Ktoś mnie potrąca, padam na trawę, inny potyka się o mnie. Mężczyzna obok zdziera palce do krwi, wyrywając garście ziemi. Oszalały ze strachu chce się schować w wygrzebanym dole. Grzmi nasza haubica, kula wzbija fontannę dymu i pyłu niedaleko machiny.
W samą konstrukcję nie trafiła, ale krasnoludy padają pokotem. Elfi popiół już zwietrzał, ale i tak dwóch nie przeżyło, jeden oślepiony a drugi strasznie poparzony. Na pewno długo nie pociągnie, kolejny pocisk z działa, tez nie trafił. Wybuchł jednak na tyle blisko, że ta wielka katapulta rozpada się, łamię, waląc na ziemię.
– Z techniką nie wygracie pieprzone dzikusy! – wrzeszczę. A i tak radosne okrzyki zagłuszają mnie. Tak jak chwilę temu chcieli uciekać, teraz wiwatują, rzucają czapki w górę.
Patrzę a tu dosłownie jak robactwo, elfy, krasnoludy wyłażą z lasu, całe to tałatajstwo.
– Bathate wabhuu! – ryczy ten tłum – Arghaaaa!
Witamy ich kulami, salwa za salwą, odział, jest jak śmiertelna maszyna, jeden zgodny ruch, ładujemy naboje. Na rozkaz celujemy i na komendę posyłamy im śmierć. Są już blisko, z furią wpadają w zasieki, naszą twierdzę spowija mgła prochowego dymu. W szykach wrogów wyrywamy krwawe bruzdy, ale ci nie ustępują. Za straszną cenę niszczą zasiek, widzę jak młodziutka elfka, w śnieżono białym ubraniu, wybija się obunóż z siodła. Jej drobne ciało wiruje w powietrzu, spada na naszą barykadę. Uderzyła twarzą w kamienie, krez zalewa jej tunikę. Huk aż bolą uszy, podmuch przewraca mnie na ziemię. Nade mną przelatują kawałki drewna i ciał, świat jakby zwolnił. Zniknęła mała elfka, a z nią kilkunastu naszych, inni umierają poszarpani.
– Nualianki! Zastrzelić je! Mają dynamit!
Krzyk oficera ginie w kolejnych eksplozjach, te młodziutkie wojowniczki już przed wiekami przyjęły nazwę od kwiatów związanych z legendarną królową, bez wahania umierają za swój lud.
– Żyjesz? – pyta mnie Antoś Durała. – Wstaje, wstaje! – Ciągnie mnie za kołnierz. – Oj, to nam narobiły, pobili my ich, a pogonili, że hej! – gada jak najęty, patykiem zeskrobuje ze mnie czyjeś szczątki, a mi dzwoni w uszach. Czuje się jak pijany, nogi z waty, kręci mi się w głowie.
– Antoś nie macaj mnie!
– Aj, tam Błażej badam czy masz wszystko.
– Mam, zapewniam cię, tam też, nic mi nie urwało – mówię szeptem, powoli odzyskuje pełną kontrolę nad ciałem.
Pułkowni Sikora zbiera nas w środku świątynnych ruin. Widać po nim, że jest źle.
– Jesteście pospolitym ruszeniem, Milicją Ludową – mówi do nas. – Nie można od was wymagać najwyższego poświecenia. Nie widzę możliwości dalszej brony Łęgowa.
Robi przerwę, a my milczymy, zdajemy sobie sprawę z sytuacji.
– Kolejnego ataku nie zatrzymamy – przemawia dalej. – Wycofujemy się, ale konieczne jest pozostawienie oddziału osłonowego. Przygotujemy się do obrony w Kistkowie, potrzeba nam jednak czasu. Zostają tylko dobrowolcy, mają utrzymać Łęgowo do wieczora, następnie dotrzeć do miasta.
Zawiesił głos, wodzi po nas wzrokiem.
– Ochotnicy do oddziału osłonowego wystąp!
Wszyscy wiemy, co znaczy zostać, ale to jest konieczność. Myślę o bliski i Anuli, robię trzy kroki naprzód.
– Tak trzeba, tak trzeba – powtarzam w myślach.
Jest nas z czterdziestu paru, patrzymy za odchodzącymi kolegami. I jakoś żal, bo chyba nikt nie liczy, że z tego wyjdziemy. A jednocześnie ogarnia nas duma, nastrój powagi i uniesienia, właśnie wpisujemy się w historię bohaterów.
Nie musimy długo czekać, las ożył, wylewa się potok wrogów, idą równym krokiem, wielki bęben na wozie wybija ciężki rytm. Rozlega się głos rogów, powtarzają ciągle te same cztery tony. A my na szczątkach barykady ściskamy sobie nawzajem dłonie, żegnamy się jak starzy przyjaciele, parę flaszek wódki krąży z reki do ręki. Większości moich towarzyszy nigdy nie znałem, są starsi, niektórzy mają siwe brody, teraz będziemy czymś więcej niż braćmi. Nasza krew wsiąknie w ten sam piach, jednego pola bitwy.
– Dobra panowie! Brudasy dopraszają się o ogień i ołów. Nie dajmy im, czekać! – krzyczy sierżant Ludwik Kapusta.
Trach! Nasza salwa jest jak grom, kładzie pokotem cały, szereg wrogów, nie zatrzymują się, ruszają biegiem. Każdy z nas ma przygotowaną garść naboi, szybko ładujemy.
– Ognia!
I tak kilka razy, teraz biegiem między ruiny. Tu łatwo nas nie dostaną, wielkie głazy i resztki murów tworzą labirynt wąskich przejść, tarasów, wystarczy szybko ładować i strzelać.
Jakiś znaczny elf podjeżdża na fanarisie zbyt blisko,trafiam go prosto w gardło, tamten łapię się, jakby chciał zatrzymać posokę dłońmi. Widzę, jak krew tryska między jego palcami, zwierze skrzeczy przeraźliwie, spłoszone wpada między grupę krasnoludów. Sypią się na nas strzały, grad kul, co odważniejsi wrogowie próbują podbiec, aby rzucić pojemnik z popiołem. Tych zabijamy w pierwszej kolejności. Antoś Dugała uwija się, roznosząc amunicję, teraz mi głupio, że tak z niego kpiliśmy. Okazał się odważniejszy od większości moich kolegów, do pięt mu nie dorastają.
Podaje mi pudełko naboi, ściskam oburącz jego dłoń. Zrozumiał mój gest, uśmiecha się i biegnie dalej. Nagle zatacza się i pada, tuż nad uchem w czaszce sterczy elfia strzała. Krew cienką stróżką wycieka przy drzewcu.
Nieprzyjaciel stara się kryć między kamieniami, ale to my mamy lepszą osłonę. Dziesiątkujemy ich celnym ogniem, najlepsze łuki są niczym wobec karabinów. Chociaż czasem jakaś grupka nieludzi, wedrze się między mury. Giną zaraz od kul i bagnetów, ale i nasze szeregi rzedną, minęło kilka godzin walki, a do wieczora i tak jeszcze dużo czasu. Nagle wszystko zamiera, strzały cichną również po naszej stronie.
Spomiędzy głazów i resztek wozu, który był częścią barykady, wychyla się ten ważny elf w złotych szatach. Składając dłonie przy ustach woła w nasza stronę.
– Ludzie poddajcie się, nie macie najmniejszych szans! Poddajcie się, to możecie liczyć na naszą łaskę. A jeśli nie... .
Wyjeżdża wojownik na koniu, ma długą lancę a na niej zatknięta głowę. Bez wątpienia ludzką, wymachuje tym krwawym trofeum, długie, zlepione skrzepami włosy wyglądają jak kawałki szmat.
Strzelam bez rozkazu, elf skulił się, wrzasnął z bólu i spada na ziemię. Nieludzie wpadają w szał, rzucają się z furią i giną. Masa ciał zalega dookoła, powietrze przesyca fetor śmierci, krwi, kału i moczu. Cały świat staje się jednym hukiem i wrzaskiem. Krasnolud wbiega tuż przede mnie, bije kolbą w pysk, kilka razy, aż twarz staje się czerwoną miazgą. Rhaphaie trzaskają o karabiny, elfie szable o wąskich, mocno wygiętych głowniach zgrzytają, tną ciała.
Słońce zachodzi, nastaje wieczór, walczy nas już tylko garstka, zepchnięta w centrum ruin. Nie poddamy się, łaski nie oczekujemy i jej nie okażemy.
Opieram się o głowę przewróconego posągu i widzę, że jestem sam. Karabin stał się tak ciężki, że z trudem go unoszę. Nie mogę już walczyć, nie mam siły, liczne rany zlewają się w jeden ból całego ciała. Walka ustaje, tylko słychać szybkie, głębokie oddechy. Krasnoludy i elfy stoją dookoła, patrzą się na mnie, jak na jakieś zjawisko.
Muszę unieść karabin, wyżej, jeszcze trochę, jak do walki. Ręce są tak słabe, ale jeszcze trochę, niech nie myślą, że się poddaje. Pokaleczone mięśnie drżą, jeszcze tylko się wyprostować.
– Bogowie cholernie się boję, pomóżcie nie okazać strachu przed wrogiem.
Podchodzi elf w pięknej zbroi, unoszę wzrok, patrzę w jego oczy. On już wie, że się nie poddam.
Żal ginąć, tak bardzo żal.
Ostatnio zmieniony ndz 26 sty 2014, 15:42 przez Gulo_Albus, łącznie zmieniany 2 razy.
Nieposłuszeństwo jest podstawą wolności, posłuszni muszą być niewolnicy.
Nam patriotom szabla i być może mogiła. Wam niewolnicy kajdany i zasłużone knuty.

2
Trochę czepiania się.
Gulo_Albus pisze:Elfi wojownik przejeżdża na koniu, mam wrażenie, że rhamphaią ledwie musnął głowę Kacpra. A krew chlusnęła jak z cebra, wprost na ścianę. Rhamphaia to straszna broń, pozornie ciężka, w rzeczywistości to jest podobne do żelaza kosy z dwuręczną rękojeścią miecza.
Opisana broń w rzeczywistości nie ma oprawy mieczowej, co więcej jest klasyfikowana jako broń drzewcowa. Natomiast była to broń piechoty.

Gulo_Albus pisze: Są już blisko, z furią wpadają w zasieki, naszą twierdzę spowija mgła prochowego dymu.
Z historycznego punktu widzenia w karabinach z nabojami wykorzystuje się już proch bezdymny.

Jest jeszcze problem ze słowem "katapulta" bo to nie to co zostało opisane. Jednakże jest to tak częsty błąd, że praktycznie już dzisiaj nierozpoznawalny.
Gulo_Albus pisze:Chociaż czasem jakaś grupka nieludzi, wedrze się między mury. Giną zaraz od kul i bagnetów
Tu się zastanawiam, ponieważ z opisu wynika, że nieludzie posiadali zbroje, które w walce bezpośredniej byłyby istotną przewagą.

Z całości klimatu brakuje mi trochę podejścia strategicznego. Czegoś więcej niż strzelania do rzucającego się na śmierć wroga.
Wszechnica Szermiercza Zaprasza!!!

Pióro mocniejsze jest od miecza. Szczególnie pióro szabli.
:ulan:

3
Dwie świątynie, każda służy kilku bogom, jak na razie żaden się nie obraził, że dzieli ołtarz z innym.
myślnik bardziej pasuje, nie przecinek.
Jest też ochotniczy pułk Milicji Ludowej, do którego należy połowa mężczyzn w mieście, druga połowa działa w straży pożarnej, która ma orkiestrę dętą, z której to wojsko pospolitego ruszenia, czasem wypożycza trębacza.
a teraz skomentuję to na poziomie: :-P bo w nast zdaniu znów masz "które". znajdź synonimy.
Tylko co wiatr zawieje, to tuman piachu wzbija, aż nam w zębach zgrzyta. A i tak się stąd nie ruszymy, bo jak to mówi pułkownik Sikora „pozycje strategiczną, utrzymać należy, za wszelką cenę”. To i trzymamy do ostatniej kropli piwa, w kuflach naszych. Czekamy tu jak w zasadzce.
ja lubie jak ty piszesz :-D az mi się oczy śmieją :-D
interpunkcję olewam, nie chce mi sie, bo - chociaz lepiej jest niż było, widac, ze ogarniasz - to poprawianie takich detali nuzy.
(...)same tylko w lnianych haleczka pluskają się w wodzie. Mokry materiał przylgnął do ciał, a że niczego nie mają pod spodem, materiał idealnie podkreślił ich kształty, jakby całkiem nagusieńkie były.
drugi "material" na luzie mozna wywalić.
– Poznam twoje myśli – szepcze rozbawiona Anusia. Bierze dzban piwa z moich rak. Pije wcale nie jak dama, a swojska dziewczyna, nasza, wychowana na słońcu i wietrze. Co łapie życie cała garścią, a miłością się delektuje, jak mocnym winem.
bym się doczepiła, ale - zaraza - nie ma do czego. moze kto inny znajdzie :-D mi się ten obrazek podoba, sielski, spokojny, aż lato czuć i gorąco w powietrzu. ech...
Nie ma co dochodzić faktów, zrywamy się, całuje mocno Anulkę, jakbym miał jej nie zobaczyć. Jakoś tak mi żal, przy niej stoję a jakoś tęskno. Pocieszam ją i nie wierze we własne słowa. Nie wiem czemu tak.
– Będę czekała, przed domem lampkę zapalę.
– Aby dusza trafiła? – pytam z przekorą. To miał być żart, a ona ma łzy w oczach.
– Głupiś, ty masz wrócić. Aby ci w nocy płomyk nadzieje niósł.
no i co mam powiedzieć? śliczne to.
ujmujące, ciepłe.
maćkowe :-)
I suną tak w pyle, upale, dzieci nie mają już siły płakać, ci ludzie są jak żywe trupy. Zszokowani bestialstwem, jakiego byli świadkami, sami przypominają żywe trupy.
popraw, bo cie zapetliło.
Broń do ramienia, huk, błysk, chmura prochowego dymu. Koń bez jeźdźca przemyka obok mnie, dzwoni metal uderzający o bruk. Ciał elfa
ładne, dynamiczne, szybkie. jak jeden ruch.
tylko "o" zeżarłes.
– A ja twoim ukochanym, jak sama twierdziłaś, chociaż chyba to przeszłość – mówię ostrym tonem. Irytuje mnie jej naiwne podejście. – Anulko nie było tam ciebie, nie dała mi wyboru. Wolałabyś, żebym to ja tam leżał, z rozwalonym łbem jak Kacper?
A jej oczy lśnią od łez, usta drżą w tłumionym szlochu.
– Nie stawiaj tak sprawy, to niesprawiedliwe, podłe – szepcze.
– Co ja ci mam powiedzieć? – mówię cicho.
bez sensu, chwale i chwale, do bani taka weryfka. a to śliczne. miękkie takie i bezradne. kurde.
z powalonych drzew ustawili solidny zasiek. Proste i skuteczne, kładzie się pień koroną w stronę spodziewanego wroga i niech to spróbuje przejść.
no prosze, czego to się człowiek dowie. :-D
Jak się ładuje karabin trzeba uważać, aby do końca wepchnąć nabój, jeśli łuska będzie wystawać, zamek zegnie ja i wyrzutnik się zatnie.
fajen to zbliżenie, jak na buty podczas marszu i piasek. tylko tu przydałoby się coś więcej, bo wyrwane to trochę z kontextu.
– Żyjesz? – pyta mnie Antoś Durała. – Wstaje, wstaje! – Ciągnie mnie za kołnierz. – Oj, to nam narobiły, pobili my ich, a pogonili, że hej! – gada jak najęty, patykiem zeskrobuje ze mnie czyjeś szczątki, a mi dzwoni w uszach. Czuje się jak pijany, nogi z waty, kręci mi się w głowie.
– Antoś nie macaj mnie!
– Aj, tam Błażej badam czy masz wszystko
antoś rządzi :-D
Wszyscy wiemy, co znaczy zostać, ale to jest konieczność. Myślę o bliski i Anuli, robię trzy kroki naprzód.
– Tak trzeba, tak trzeba – powtarzam w myślach.
Jest nas z czterdziestu paru, patrzymy za odchodzącymi kolegami. I jakoś żal, bo chyba nikt nie liczy, że z tego wyjdziemy. A jednocześnie ogarnia nas duma, nastrój powagi i uniesienia, właśnie wpisujemy się w historię bohaterów.
takie to słodko-gorzkie.

gemmelowe.
Słońce zachodzi, nastaje wieczór, walczy nas już tylko garstka, zepchnięta w centrum ruin. Nie poddamy się, łaski nie oczekujemy i jej nie okażemy.
Opieram się o głowę przewróconego posągu i widzę, że jestem sam.
dziura.
miedzy zdaniami, jeszcze przed chwila "my", zaraz 'sam". brak obrazu ginącego towarzysza. tych, co padli przed nim.
ponial?
Żal ginąć, tak bardzo żal.
no jak w kadecie. palne cie :-D


poczatek troche cieżkawy, jakoś tak nierytmiczny, wolny, zacinajacy sie jak stara klisza z niemego kina. później zaskakuje. i leci. i jest dobrze.

interpunkcja szaleje, nie tak, jak na poczatku, ale jak cie niesie, zapominasz, jakies literówki, detale, gdzies cos powazniejszego - dziury w opisach, jakbyś się za bardzo spieszył. ale mi sie to twoje pisanie podoba bardzo.
jest miękkie, ciepłe i plastyczne.
i kule świszczą mimo uszu. i wiatr wieje. rzeka szumi.

mądrzejsi niech cie gonią do kąta.
Serwus, siostrzyczko moja najmilsza, no jak tam wam?
Zima zapewne drogi do domu już zawiała.
A gwiazdy spadają nad Kandaharem w łunie zorzy,
Ty tylko mamie, żem ja w Afganie, nie mów o tym.
(...)Gdy ktoś się spyta, o czym piszę ja, to coś wymyśl,
Ty tylko mamie, żem ja w Afganie, nie zdradź nigdy.

4
Wsadziłem elfom rhamphaie trochę wzorem hollywoodzkim ale fakt, to broń piechoty i w XIXw chyba nikt jej nie używał.

Pierwsze karabiny odtylcowe były na proch dymny, karabin Dreysa, Chassepot, legenda z Isandlwana karabin Martini Henry, czy cały "Dziki Zachód". To broń czarno prochowa. Zamki tabakierowe wymyślili Francuzi chyba w 1864, przerabiali karabiny odprzodowe na odtylcowe, po nich przyjęli je już wszyscy. Pierwszym karabinem na nabój z prochem bezdymnym był Lebel wz1886. Jeszcze w wojnie Japońsko Rosyjskiej, Rosja używała broni czarno prochowej obok broni nowoczesnej.

To fakt nie ma tu myśli strategicznej trochę ściągnąłem z wojen kolonialnych i Powstania Bokserów gdzie strategia rebeliantów opierała się wyłącznie na uzyskaniu lokalnej przewagi liczebnej i praktycznie samobójczych atakach. Ale taka strategia udała się raz Zulusom Isandlwana, w sumie nie tylko im.
Nieposłuszeństwo jest podstawą wolności, posłuszni muszą być niewolnicy.
Nam patriotom szabla i być może mogiła. Wam niewolnicy kajdany i zasłużone knuty.

5
Gulo_Albus pisze:Wsadziłem elfom rhamphaie trochę wzorem hollywoodzkim ale fakt, to broń piechoty i w XIXw chyba nikt jej nie używał.
Mniej więcej od około 2000 lat.
Gulo_Albus pisze:Pierwsze karabiny odtylcowe były na proch dymny, karabin Dreysa, Chassepot, legenda z Isandlwana karabin Martini Henry, czy cały "Dziki Zachód". To broń czarno prochowa. Zamki tabakierowe wymyślili Francuzi chyba w 1864, przerabiali karabiny odprzodowe na odtylcowe, po nich przyjęli je już wszyscy. Pierwszym karabinem na nabój z prochem bezdymnym był Lebel wz1886. Jeszcze w wojnie Japońsko Rosyjskiej, Rosja używała broni czarno prochowej obok broni nowoczesnej.
Ok. Ja przestawiłem sobie po prostu datę trochę dalej. Na początek XX wieku bardziej.
Gulo_Albus pisze:To fakt nie ma tu myśli strategicznej trochę ściągnąłem z wojen kolonialnych i Powstania Bokserów gdzie strategia rebeliantów opierała się wyłącznie na uzyskaniu lokalnej przewagi liczebnej i praktycznie samobójczych atakach. Ale taka strategia udała się raz Zulusom Isandlwana, w sumie nie tylko im.
Tylko tam o ich strategi decydował także rodzaj uzbrojenia i środków do walki, rodzaj znanej strategii itp. Natomiast w opowiadaniu pokazujesz cały szereg różnych środków, który posiadają rebelianci.
Kawaleria, artyleria, broń chemiczna, kawaleria z bronią chemiczną, ludzkie (elfie) bomby, ciężką piechotę, strzelców, karabinierów.

Szarżowanie kawalerią na zasieki i barykady przestało być skuteczne w XIV wieku, natomiast oflankowanie z przedstawioną bronią byłoby ciekawe. Ale twój świat twoje opowiadanie.
Wszechnica Szermiercza Zaprasza!!!

Pióro mocniejsze jest od miecza. Szczególnie pióro szabli.
:ulan:

6
Nasze Kistkowo to typowa, na wpół rolnicza mieścina, nawet mój ociec nie tylko, że w urzędzie pracuje, jeszcze trzódki trochę kupił i parkę kóz. Na dalekiej prowincji tak się żyje, pan Kurtze, nauczyciel, a od razu po lekcjach biegnie zająć się krową i swoją hodowlą norek.
Dwie świątynie, każda służy kilku bogom, jak na razie żaden się nie obraził, że dzieli ołtarz z innym.
Jest też ochotniczy pułk Milicji Ludowej, do którego należy połowa mężczyzn w mieście, druga połowa działa w straży pożarnej, która ma orkiestrę dętą, z której to wojsko pospolitego ruszenia, czasem wypożycza trębacza.
Mamy telegraf, stację kolejową, co prawda z jednym torem, punktualnie o dziesiątej przyjeżdża pociąg, który o dziewiętnastej wraca przez nasze Kistkowo.
A dzisiaj słonecznie, aż zachęca do lenistwa, a tu akurat pracy jak nigdy.
Nie dość, że muszę swoje odsłużyć w naszej lokalnej milicji, to jeszcze z chlewika wywalić.
Siedzimy w siedmiu przed karczmą, bo w środku za duszno, sączymy zimne piwo. Do tego ostry ser i bułeczki, nie ma nic lepszego na śniadanie. A upał taki, że kostki sera miękną, szare uniformy Milicjantów Ludowych, porozpinane, pasy zdjęte.
Tak od roku odrabiamy swoją służbę, lepiej było zgłosić się na ochotnika, do sił lokalnych, aniżeli wycierać zadek po świecie jako poborowy.
Mało, że na miejscu, to tylko, dwa razy w tygodniu bawimy się w wojnę, takie z nas wojsko od święta.
Akurat dzisiaj musimy się zameldować w koszarach, podpisać listę, postrzelać sobie i pomaszerować po placu, a pod wieczór wrócę do domu, to zajmę się zwierzętami.
Karczma jest w środku osady, przylega do rynku. Duży, nieutwardzony plac, ale w dzień targowy kupić można tu dosłownie wszystko.
Ta część tekstu jest do kosza.
Gdzieś tutaj zaczyna się w sensem:
Mało, że na miejscu, to tylko, dwa razy w tygodniu bawimy się w wojnę, takie z nas wojsko od święta.

--------
Gulo_Albus pisze:agle dochodzi do nas odgłos dzwonów w mieście, nasłuchujemy, gdy przybiega Antoś. Trzy dzbany taszczy, jeden prawie mu z rąk wypada, ten wzięły dziewczęta.
– A...a...alarm! – sapie czerwony na twarzy Durała
– Ćwiczenia sobie cholera wymyślili! – krzyczy zły jeden z kolegów.
– Niiii...ee...nie, ylfy, napadły – duka zadyszany Antoś.
Nie ma co dochodzić faktów, zrywamy się, całuje mocno Anulkę, jakbym miał jej nie zobaczyć. Jakoś tak mi żal, przy niej stoję a jakoś tęskno. Pocieszam ją i nie wierze we własne słowa. Nie wiem czemu tak.
– Będę czekała, przed domem lampkę zapalę.
– Aby dusza trafiła? – pytam z przekorą. To miał być żart, a ona ma łzy w oczach.
– Głupiś, ty masz wrócić. Aby ci w nocy płomyk nadzieje niósł.
Przytulam ją i zaraz muszę puścić. Ile sił w nogach gnamy do koszar milicji. A tu już większość jest i biorą karabiny, naboje.
Tę scenę bym przepracowała - nie niszcząc dynamiki chwili, zadbała od płynność/wiarogodność emocji narrator-Anulka. (podkreśliłam miejsca narracyjne)

---------
Gulo_Albus pisze:Elfy wyszły z puszczy, opuściły swoje siedliska i runęły na siedziby ludzi. Wiele wiosek zmiotły, mieszkańców wymordowały, pożoga i śmierć ogarnęły pogranicze.
Alkohol szybko nam z głów wywietrzał, zapanowało podekscytowanie. Kto wie, może weźmiemy udział w prawdziwej bitwie?
Zobacz - tu jest na patatajkę, niechlujnie: zagrożenie - przejście od żartów do "duszy" - a potem... Alkohol szybko nam z głów wywietrzał, zapanowało podekscytowanie.

Gulo_Albus pisze:Telegrafy milkną, a my siedzimy tu właściwie już niepotrzebnie.
– Linia przerwana – mówi najstarszy telegrafista. Sędziwy pan Eliasz Obłaszko, bezradnie rozkłada ręce. Przecięte druty oznaczają, że elfy włażą nam na podwórko, są już blisko.
– Trzeba zameldować pułkownikowi – stwierdzam i już się zbieram do drogi. Byle nie siedzieć bezczynnie, przy okazji wpadnę na chwilkę do domu.
– Ej, ja jeszcze nigdzie nie jechałem – protestuje Jakob. – Teraz moja kolej musi byś sprawiedliwie.
Rudzielec jeden, sprawiedliwości zapragnął, jaki ofiarny.
– Siedź, naprawdę, dobry z ciebie kolega, ale nie musisz obijać tyłka w siodle. Odpocznij sobie, gazetę poczytaj, ja nie mam nic przeciwko, żeby jechać – przekonuje, lecz bezskutecznie.
Człowiek z nudów wpada w jakąś desperację wyszukiwania sobie zajęcia.
dla mnie jest tu niespójność - pożegnania "rozkwitały pąki białych róż", wieści wojenne, dramatyczne, przerażającej, jeszcze bardziej przerażająca bezczynność i .... nuda... nuda... nuda. Jakbyś tamte emocje "wykasował", nie miały sensu. Przerzutność emo?

-------
PISOWNIA FORM OSOBOWYCH

Piszę


cdn.

[ Dodano: Wto 21 Sty, 2014 ]
Aha - to najbardziej skiepszczony - płaszczony konstrukcyjnie jest Błażej - a to on ma być ciągnikiem w dynamice emocji.
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt.(Wittgenstein w połowie rozumiany)

7
Nat nie zostawiasz suchej nitki ale dzięki za weryfke :-)
Nieposłuszeństwo jest podstawą wolności, posłuszni muszą być niewolnicy.
Nam patriotom szabla i być może mogiła. Wam niewolnicy kajdany i zasłużone knuty.

8
Gulo_Albus pisze:nie zostawiasz suchej nitki
iiitam.
wyciągam ino fastrygi i się "trochu" spruło
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt.(Wittgenstein w połowie rozumiany)

9
Ładne! Z przyjemnością przeczytałam.

Świetnie budujesz nastrój, językiem narratora pokazujesz jego świat.

Takie opisy jak:
Płynie czas leniwie, miło, dzban piwa wędruje z rąk do rąk, z ust do ust. Jeden z chłopaków zaczyna nucić sprośną piosenkę, wszyscy podchwytują nutę. Coraz więcej żartów, przy których nie brakuje okazji, aby się dotykać, muskać, ocierać wzajemnie. To ktoś połaskoczę, niby niechcący obejmie za pierś, złapie w talii.
– Poznam twoje myśli – szepcze rozbawiona Anusia. Bierze dzban piwa z moich rak. Pije wcale nie jak dama, a swojska dziewczyna, nasza, wychowana na słońcu i wietrze. Co łapie życie cała garścią, a miłością się delektuje, jak mocnym winem.
albo:
Nie ma co dochodzić faktów, zrywamy się, całuje mocno Anulkę, jakbym miał jej nie zobaczyć. Jakoś tak mi żal, przy niej stoję a jakoś tęskno. Pocieszam ją i nie wierze we własne słowa. Nie wiem czemu tak.
– Będę czekała, przed domem lampkę zapalę.
– Aby dusza trafiła? – pytam z przekorą. To miał być żart, a ona ma łzy w oczach.
– Głupiś, ty masz wrócić. Aby ci w nocy płomyk nadzieje niósł.
i pożegnanie z ojcem - pięknie oddają klimat opowieści.

Albo tu:
Rozpryskują się kolorowe szyby w oknie, jeden z telegrafistów pada z szyja przebitą strzałą. Charczy, dusząc się, rozpaczliwie kopie nogami podłogę, krew tryska na nas, po białych kartkach papieru.
Kolejny elfi jeździec przemyka po ulicy, jakby go kulę się nie imały. Rzuca coś, to pęka i rozsypuje się srebrzysty pył. Oczy bolą, przez lecące łzy nic nie widzę, skóra pali, z nosa leje się wydzielina, kaszlę, krztuszę się, mam wrażenie, że ognień przywarł do ciała i chce go zerwać z siebie.
Podoba mi się ten opis. Minimum słów, maksimum doznań.


Opis walki Potem też fajny, dynamiczny. Byłam tam bez trudu.

----------
Drobiazgi:

We fragmencie, kiedy jeszcze we wiosce spokój i chłopcy dokazują z dziewczętami czasem minimalnie gubisz rytm narracji, to znaczy niektóre słowa, albo zdania się pojawiają jakby z innej bajki, innej narracji.

Na przykład:
– No! Zostaw, nie tak przy wszystkich! – krzyczy moje maleństwo.
- to mnie wyrwało, przeniosło do teraz. A chciałam cały czas być tam, w Twojej opowieści.

Albo:
Alkohol szybko nam z głów wywietrzał, zapanowało podekscytowanie.
- nie gra. No jakoś nie.


Może dlatego, że tak ładnie to sennie i upalnie opisujesz. Potem, jak już jest akcja to słowa migają, i dobrze.

Ale:
Wpadam do koszar, idę od razu do sztabu, pukam mocno do drzwi i zapominam poczekać na wezwanie.
Wpadł i tak statycznie idzie? Może lecę? Tym bardziej, że tam linijkę wcześniej idą mieszkańcy.
I suną tak w pyle, upale, dzieci nie mają już siły płakać, ci ludzie są jak żywe trupy. Zszokowani bestialstwem, jakiego byli świadkami, sami przypominają żywe trupy.


Chyba nie celowo?
Rhamphaia to straszna broń, pozornie ciężka, w rzeczywistości to jest podobne do żelaza kosy z dwuręczną rękojeścią miecza.
A jakby jakoś inaczej nam to pokazał? Bardziej opowiedział co tym można zrobić?


Na literówki nie zwracam uwagi ;-) Ale coś tam mignęło, pewnie inni wyłapali.

A na koniec jeszcze raz: ładne, chcę jeszcze!
gosia

„Szczęście nie polega na tym, że możesz robić, co chcesz, ale na tym, że chcesz tego, co robisz.” (Lew Tołstoj).

Obrazek

10
Cześć.

Minusy:
- W kilku miejscach niepotrzebna spacja,
- Przerób pierwsze zdanie, jest za długie, ponadto rojno w nim od: "nawet", "nie tylko że", "jeszcze". Kolejne też jakieś sztywne.
- W jednym miejscu plącze Ci się pojęcie straży ludowej i wojska, ta pierwsza w naszym kręgu kulturowym kojarzy się z policją lub inną formacją czysto porządkową.
- Trochę ustawiłeś tę scenę z zabójstwem elfki-koleżanki. Warto poprzedzić ją paroma innymi uśmierceniami.
- Byłoby ciekawiej, gdyby główny bohater nie zginął, wiesz, skoro ustawiłeś wieśniaków jako nieświadomych najeźdźców czy kolonizatorów...
- Mało fantasy, tzn. praktyczna niezgodność treści z opisem, swoje elfy mogłeś równie dobrze nazwać Zulusami. :)

Plusy:
- Pomysł (elfy i krasnoludy jako uciśnieni dzicy, para-ludzie),
- Wciągasz czytelnika w swój świat,
- Ciekawie rozgrywasz wojnę z perspektywy zwykłego żołnierza.

Ogólnie - jakkolwiek podzielam zastrzeżenia przedmówców, podobało mi się.

11
Się rozkręcasz, Rosomaku :)
Przejście ciepło-zimno faktycznie trochę za szybkie, powoduje wrażenie dwóch oddzielnych obrazków (a miało dawać kontrast), natomiast nadrabiasz potoczystą narracją, dzięki czemu ładnie sklejasz narratora z gł. bohaterem. Jest dobrze - jakoś mi się zdaje, że zdania okrągłe, wylizane nie pasowałyby do tej postaci.

Fabularnie: średnio - konflikt i fabułka są ok, natomiast nie podobał mi się wątek tej elfickiej laski-wojownika.
To taki wojenno-policyjny standard: dobry hero zabija przypadkową osobę/dawnego znajomego, przez co ma wyrzuty sumienia a czytacz pewność, że bohater na końcu będzie chciał to odkręcić, robiąc coś niesamowicie dobrego. Co prawda, poszedłeś krok dalej i za jednym zamachem ukręciłeś łeb wątkowi romantycznemu, ale i tak, fabularnie wyszło tak sobie.

Ale fabuła to szczegół, ważniejsi są bohaterowie, a tych udaje ci się ładnie zróżnicować; postacie są ciekawe, sympatyczne, narrator to fajny gość, więc i opko jest b. fajne :)
Coś tam było? Człowiek! Może dostał? Może!

12
Gulo... Obiecałam, że wrócę, co jestem (czy chcesz, czy nie):

Przyjrzałam się stylistyce narracji.
Jest coś indywidualnego w Twoim stylu, co jest raz zaletą, raz wadą.
Gulo_Albus pisze:Wojownik ściąga konia, zwierze zwinnie skręca, odbiegam za róg budynku.
Tu jest typowy przykład: zdania współrzędne, bezspójnikowe, których łączność jest formalna, ale daje walor narracji dynamicznej
I - Wojownik ściąga konia
II- zwierzę zwinnie skręca
III - (ja) odbiegam za róg budynku.

Trzy podmioty z migawkowym ruchu. To ciekawy sposób dynamizowana akcji. Ładne!

tu dokładnie TEN SAM schemat składniowy (paralela) :
Elf rusza na mnie, spod hełmu wypadają rozwiane złote włosy, nie mam czasu na celowanie.
Ale tu mamy przykład, że staje się rodzajem "wady" postrzegania (autorską!), a nie środkiem narracji:
Ciał elfa drga jeszcze przez chwilę, teraz dociera do mnie, że ma pięknie zdobiony, skórzany pancerz barwiony na zielono z rysunkiem złotych liści, srebrzony szyszak na głowie z kolczą maską, zasłaniającą całą twarz.
W moim przekonaniu powinieneś być świadomy tej cechy swoich zdań, bo na tej przerzutności budujesz większość sekwencji obrazowania w narracji.
Tam gdzie jest to walorem dramaturgii opowieści - pięknie. Ale czasami trzeba dać "odpocząć", rozrzedzić dzianie się - zatrzymać obraz w wyobraźni czytelnika. Tylko nie TAK jak w wyżej cytowanych zdaniu - wtedy jest chaos.
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt.(Wittgenstein w połowie rozumiany)

13
Ja wiem, że się nie komentuje komentarzy, ale muszę: Nataszo, to jest mistrzostwo świata, że to wypatrzyłaś. Gulo, ona ma wielką, gigantyczną rację - to co Ci pokazała, to jest Twoja moc i Twoja słabość zarazem. Weź to pod kontrolę i będziesz miał złoty rewolwer!
Oczywiście nieunikniona metafora, węgorz lub gwiazda, oczywiście czepianie się obrazu, oczywiście fikcja ergo spokój bibliotek i foteli; cóż chcesz, inaczej nie można zostać maharadżą Dżajpur, ławicą węgorzy, człowiekiem wznoszącym twarz ku przepastnej rudowłosej nocy.
Julio Cortázar: Proza z obserwatorium

Ryju malowany spróbuj nazwać nienazwane - Lech Janerka

14
Doskonale rozumiem że Natasza ma rację, jest niesamowita a ja muszę to lepiej ogarnąć żeby kontrolować, sam na to nie zwróciłem uwagi, wstyd się przyznać ale moje pisanie to tak na żywioł, rodzi się w głowie zrzucam na papier ( znaczy częściej ekran) i samo się toczy. Sprawdzam ale wszystko jest gdzieś tam w umyślę i tak wiem co będzie pięć zdań dalej. Obrazy, zapachy, emocje są już zakodowane w świadomości i nie dostrzegam błędów.
Nieposłuszeństwo jest podstawą wolności, posłuszni muszą być niewolnicy.
Nam patriotom szabla i być może mogiła. Wam niewolnicy kajdany i zasłużone knuty.

15
Gulo_Albus pisze:Sprawdzam ale wszystko jest gdzieś tam w umyślę i tak wiem co będzie pięć zdań dalej. Obrazy, zapachy, emocje są już zakodowane w świadomości i nie dostrzegam błędów.
czytaj na głos.
bo szkoda to marnowac :-)
Serwus, siostrzyczko moja najmilsza, no jak tam wam?
Zima zapewne drogi do domu już zawiała.
A gwiazdy spadają nad Kandaharem w łunie zorzy,
Ty tylko mamie, żem ja w Afganie, nie mów o tym.
(...)Gdy ktoś się spyta, o czym piszę ja, to coś wymyśl,
Ty tylko mamie, żem ja w Afganie, nie zdradź nigdy.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron