- Rosencroadzie, nic mi się nie wydawało. Ktoś tu jest- do niskiego bruneta podszedł uzbrojony po zęby żołnierz. Gładka jak lustro zbroja odbijała blade promienie, chowającego się za burzowymi chmurami, słońca. Masywny korpus przepasany był krwistoczerwoną szarfą z wyhaftowanymi nać insygniami i herbem królestwa Wenedii.
- Psy wyczuły by intruza- mruknął dźwięcznym, niskim głosem. Towarzysz zbliżył palec do spierzchniętych ust. Zastygli w bezruchu.
Anahin wstrzymał oddech. Przylgnął do konaru i czekał. Gęste pokrycie leśne i obleczone kolorowymi liśćmi drzewa ukryły go przez wzrokiem podróżnych.
Cisza. Jedynie szelest wiatru świstał pośród obumarłych gałęzi.
Nagle po lesie rozniósł się chrzęst metalowej zbroi.
- Panie musimy już jechać do stolicy. Królowa będzie się niecierpliwić- usłyszał w odpowiedzi soczyste przekleństwo. Zmierzył jeszcze raz okolicę i ruszył za żołdakiem.
Anahin powoli się wychylił. Nikogo już nie było.
Z nieba zaczął padać deszcz.
***
Rycerz z uwagą obserwował jadącego przed nim Rosemanna. Słyszał o nim wiele rozmaitych opowieści. Od historii o obrońcy uciśnionych, po te o mordercy zabijającym bez mrugnięcia okiem. I dlatego bardzo się rozczarował, gdy zobaczył go po raz pierwszy. Szczupły, wygolony mężczyzna przypominał raczej przybłędę niż bezwzględnego mordercę. Lniana bluza była sina od piachu i kurzu. Gruba kamizelka była od spodu pogrubiona metalowymi płytkami. Rosencroad pierwszy raz widział tak lichą zbroję. Jedyną jej zaletą było to, iż mógł nieskrępowanie się poruszać. Filcowe spodnie ciasno obejmowały długie, chude nogi. U boku wisiała skórzana pochwa, a w niej szabla. Rękojeść była idealnie dopasowana do wyjątkowo dużych, okrytych dwupalcowymi rękawicami, dłoni. Rosemann odwrócił się. Na bladej twarzy rysowała się irytacja. Zmarszczone czoło przecinały dwie, głębokie blizny. Zielone kocie oczy przeszyły żołdaka na wskroś. Ten przełknął głośno ślinę. Tak, tego się właśnie bał. Jego wzroku. To przez to nie mógł spać bojąc się, że pewnego dnia obudzi się ze sztyletem wbitym w plecy.
- Panie, jeszcze ze pół dnia drogi- rzucił starając się zakończyć niezręczną ciszę.
- Wiem. Nie pierwszy raz jadę do Yeszy- rzucił Rosemann w odpowiedzi. Rozejrzał się po okolicy. Na horyzoncie rozciągały się ugory. Chłopi z zainteresowaniem i obawą patrzyli na przybyszów. Jedynie dzieci nie bały się podejść bliżej. Wyciągały rączki i piskliwymi głosikami prosiły o chodź by pajdę chleba. Rosemann sięgnął za pazuchę i rzucił kiesę pełną złotych monet. Ich brzdęk rozniósł się echem po okolicy.
- Po co to robisz? Przecież im niczego nie brakuje- rycerz jeszcze przez chwilę oglądał się za siebie obserwując jak chłopi odganiają młodych a sami biją się o monety.
- Nic nie wiesz o biedzie nędzny rycerzyku- Rosemann charknął soczyście w stronę Rosencroanda. - Bo niby jak? Na każdej uczcie opychasz brzuch wszystkim czym popadnie, chlejesz wińsko. Grzejesz dupę, gdy ci zimno...
- Panie, wypraszam sobie. Pochodzę ze starego, magnackiego rodu. I jak każdy szlachcic jestem wybrańcem bogów, a krytykując ten porządek, przeklinasz ich samych...
- Co? Jakich bogów? Bogowie to wasz nędzny wymysł, by usprawiedliwić wszystko co robicie.
- Jak śmiesz...
- Nie prawda? Wojny w imię bogów? Mordujecie i kradniecie też zaklinając się na bogów. Plądrujecie i gwałcicie, pewnie też wypełniając rozkazy boskie...- mówił to przez zaciśnięte zęby. W oczach pojawiły się iskry nienawiści- Wy i te wszystkie paniska to chwast tej ziemi. Co ja mówię, chwast? Nie, chwaścik. Chwaścik który trzeba wyplewić. - Rosncraond wyciągnął miecz. Ostrza skrzyżowały się. Zapadła cisza.
- Gdyby nie rozkaz królowej już dawno byś nie żył...-
- Prędzej zedrę z ciebie skórę, niż ty skaleczysz mnie twoją metalową zabawką - po chwili na twarzy Rosemanna pojawił się złowieszczy uśmiech. Schował broń i wybuchł śmiechem. Ręce rycerza zaczęły drżeć.
- Wiesz co jest najśmieszniejsze? Ja jestem chłopem a taki szlachetka jak ty boi się mnie jak dziecko ciemności. Wielcy wybrańcy bogów obawiają się chłopskiego popychadła!- i znowu zaczął się śmiać. Chwycił lejce.
Rycerz niepewnie schował broń i podążył za oddalającym się mężczyzną.
***
Anahin szlifował broń. Średniej długości, czarne włosy przyklejały się do przepoconej i brudnej twarzy. Nie przypominał elfa. Nie miał ani szpiczastych uszu, ani szczupłej sylwetki. Był wysoki i umięśniony. Prócz rzadkich brwi i długich rzęs na twarzy nie miał żadnego owłosienia. Nie zwrócił uwagi na skrzypienie otwieranych drzwi.
- Anahinie, zemsta jest złem. A zło rodzi większe zło. Nie możesz stać się takim samym potworem ja Rosemann.
- Wie, że go szukam- przerwał wołchowi. Spojrzał w jego kierunku- Czuje to i boi się.
- Anahinie...
- Borath był mi jak brat. Gdyby nie on już dawno dopadliby mnie Kirowie. Pomagał mi gdy tylko o to prosiłem. A ty mi mówisz, że mam zapomnieć o tym, który go zamordował...
- Nie. Chcę byś mu wybaczył. Borath właśnie tego by chciał.
- Ale ja nie mógłbym spojrzeć sobie w oczy- Starzec pokiwał głową i wyszedł.
***
Zemsta. Fragment opowiadania fantasty.
1
Ostatnio zmieniony pt 17 sty 2014, 12:59 przez Rahela, łącznie zmieniany 2 razy.
" [...]Oczy moje obróciłeś
W głąb mojej duszy, dostrzegam tam czarne,
Wryte głęboko plamy, które nie chcą
Barwy utracić"
W. Shakespeare "Hamlet"
W głąb mojej duszy, dostrzegam tam czarne,
Wryte głęboko plamy, które nie chcą
Barwy utracić"
W. Shakespeare "Hamlet"