Georg

1
To jest fragment, który usunęłam z właściwego tekstu książki. Nie dlatego, żebym uważała go za szczególnie nieudany, lecz trochę mi rozbijał zwartość tekstu. Stanowi tematyczną całość, więc można go potraktować jak odrębne opowiadanie, chociaż jest w nim parę odniesień do spraw tutaj nie poruszanych.

Akcja toczy się w Wiedniu, w roku 1995.

KILKA WULGARYZMÓW

Georg był inny. Szczupły i niewysoki, cały w czerni rozjaśnianej połyskiem ćwieków i łańcuchów, spoglądał na nas z pobłażliwym uśmiechem lekko podbarwionym ironią. Kiedy graliśmy, potrafił tańczyć na scenie, trzymając przed sobą pokaźny davul, zawieszony na pasie przez ramię. Energia płynąca z nich obu zagarniała najpierw nas, a potem publiczność, która zaczynała rytmicznie falować. Ciemny wokal Armina przejmował dreszczem i narzucał skupienie, lecz kiedy słowa wybrzmiały, razem podążaliśmy posłusznie za głosem bębna.
Georg obsługiwał u nas wszystko, co nadaje rytm. Twierdził, że robi to wyłącznie po starej znajomości, bo takie historyczne melanże to nie jego bajka. Armin nie chciał jednak innego bębniarza. Nie na darmo jeszcze w szkole wspólnie graliśmy Pieśń palestyńską.

Wtedy przy Georgu czułem się jak dzieciak, chociaż był starszy tylko o trzy lata. Nasze z Arminem zarobkowanie u Italianich wydawało się zabawą małolatów ciułających na płyty i bilety do kina, podczas gdy on już od dawna utrzymywał się sam. Do szkoły muzycznej chodził nieregularnie; czasem brakowało mu pieniędzy na kolejny semestr. Podobno matka nie mogła dać sobie z nim rady i oddała go na wychowanie do dziadków, ale kiedy Stephan, jego starszy brat, dorósł i usamodzielnił się, wziął Georga do siebie. Mieli własną przestrzeń odmiennego życia i innej muzyki, w tym w pustostanie niedaleko Areny, gdzie grupka chłopaków i dziewczyn próbowała przerobić banalną codzienność na ziszczony sen o wolności. Jej tkanką miało być samo istnienie, nie skrępowane pospolitymi ograniczeniami, hardcorowo rozpięte pomiędzy naśladowaniem Jacka Kelly’ego w Unconsciousness, żałobą po Cobainie i protestami przeciwko balom w Operze. Ostatnie protesty przypominały sflaczały balon, lecz Stefan i Georg szczycili się, że są weteranami roku osiemdziesiątego dziewiątego. Z czego żyli? Stephan całkiem zwyczajnie skończył szkołę średnią, a w niej klasę księgowości i prowadził buchalterię paru właścicielom małych stacji benzynowych. Georg też dorabiał na stacjach.

Nabijane ćwiekami czarne kurtki i pasy Georga budziły we mnie nieprzyjemną myśl, że sam wyglądam straszliwie pospolicie, prawie jak pomocnik kucharza w knajpie na przedmieściu. Nigdy mi się to nie zdarzało przy Arminie, chociaż z nas trzech tylko on nie musiał liczyć się z groszem. Wreszcie za pieniądze zarobione na festynach kupiłem sobie we Flexie skórzaną kurtkę i parę podkoszulków z nadrukami Agnostic Front. To z kolei nie była moja bajka, lecz wzory wpadły mi w oko. Do tego czerń dodawała wyrazistości moim włosom i nawet twarz zyskiwała wtedy trochę… Trochę męskości.
Georg cenił własną odrębność i chętnie ją podkreślał. – Bo ty to taki lalek jesteś – powiedział kiedyś przyglądając się Arminowi, który na ciemnobłękitny podkoszulek założył rozpiętą srebrzystą koszulę z wywijanymi rękawami. – Lalek – potwierdził dobitnie i uśmiechnął się z lekceważeniem. – Ale grać potrafisz – dorzucił zaraz, jakby był nauczycielem, który nie zwraca uwagi na przelotne kaprysy czy nawet skazy charakteru, lecz sprawiedliwie ocenia zdolności podopiecznego.
On sam również potrafił grać, Armin zaś nie zważał na różnice gatunków. Ani na to, że Georg nawet nie próbował zdawać na studia. I tak zapowiadał się na mistrza perkusji. Potrafił godzinami ćwiczyć technikę werblową, te wszystkie rolle i rudimenty, paradiddle pojedyncze, podwójne i z przesuwanym akcentem. Kombinował z prędkością, metrum i dynamiką, żeby potem cząstkę tych umiejętności przenieść na nasze bębny, z którymi popisywał się na koncertach.
Takie etno-bębny, takie prawie nic. Przynajmniej on tak uważał.
Nasze wyprawy w historię były dla niego fanaberią, deserem zamiast obiadu, śmietankową pianką, która nie zaspokaja prawdziwego głodu. Wydawał się jednak zadowolony, że przy tym stole ma swoje stałe miejsce.
Namawiał nas, żebyśmy do zespołu przyjęli dziewczynę. Mężczyźni na widowni też powinni mieć na kim oko zawiesić, a mając wokalistkę, można by poszerzyć repertuar. To akurat brzmiało całkiem rozsądnie, lecz Armin był nieprzejednany. Nie i nie. Dlaczego? Bo nie. Kapela ma być męska, i tyle. Mieliśmy pozostać w swoim gronie, bez stroszenia piór, rytualnych tańców i walk o samiczki. Miejsce dziewczyn było za kulisami. Ślad rozdarcia pomiędzy mną i Renatą najwyraźniej pozostał w nim na długo.

Właśnie, Renata. Znów pojawiła się w naszym życiu, tym razem w zaskakującej kombinacji, jako dziewczyna Georga. Nie wiadomo dokładnie, jak to się stało. Może podszedł do niej po tym koncercie szkolnym, gdy obróciła się na pięcie i wyszła z gmachu nie czekając na rodziców? Albo trochę później, kiedy my już byliśmy w konserwatorium, a oni oboje ciągle jeszcze jeździli na Favoriten? Okazji w szkole nie brakowało. Może zresztą wyglądało to zupełnie inaczej. Początków nikt nie dostrzegł. Dopiero kiedy zaczęliśmy występować w pierwszym stałym składzie, na widowni zawsze siedziała Renata, zapatrzona w Georga. A pomiędzy koncertami wszędzie widywało się ich razem.
Dość było na nich spojrzeć, żeby od razu nabrać pewności, że to jest miłość. Renatę rozjaśniało jakieś utajone, wewnętrzne światło, które dodawało głębi oczom i podkreślało łagodność rysów. Z kącików ust Georga zniknął ironiczny uśmieszek, a z gestów – tłumiona niecierpliwość. Na próbach w czasie przerw siadywali na podłodze, ciasno do siebie przytuleni i przeplatali dłonie. Nikt nie widział, żeby się całowali. Ruchy Renaty nabrały tanecznej płynności. Kiedy stawiała przed Georgiem tacę z colą i frytkami, robiła to z gracją odaliski, która przynosi swemu władcy napój miłosny.
Wszystko razem niczym nie przypominało śmiechów, przekomarzań i wzajemnych docinków Armina i Lidii, którzy przy nich wydawali się parą hałaśliwych kumpli na wycieczce.
Oddzieleni od nas niewidocznym kokonem, Georg i Renata w milczeniu wpatrywali się w siebie. Ich miłość była cicha i promienna, oczywista dla postronnych, a jednak pozbawiona czułostkowej ostentacji. Patrząc na oboje, zacząłem pojmować wagę spojrzeń i drobnych gestów, tych nieomylnych wskaźników temperatury uczuć; bardziej wymownych, niż hałaśliwe deklaracje. Zrozumiałem też, że wszystko, co zdarzyło się pomiędzy mną i Renatą przed moimi siedemnastymi urodzinami, parę miesięcy spotkań, wspólnych wyjść do kina i na imprezy, to było – nic. Drobne próby i przymiarki, zwykłe poszukiwania, pierwsze testy.
Raz czy drugi poczułem ukłucie, za słabe jednak, by zamieniło się w ból. Wyjazd do Amsterdamu wymazał urazę, parę pocałunków nie miało już znaczenia ani władzy nad teraźniejszością.

Renata przeprowadziła się do Georga i ucięła kontakty z rodziną, która nie potrafiła przeboleć jej wyskoków. Tyle dowiedział się Armin od własnej matki. Pani Kriegerowa wspierała matkę Renaty w planach sprowadzenia ofiary miłosnego obłędu na właściwe tory, obie zaś liczyły na Armina.
– Ale ja nie będę się w to wdawał – zastrzegł. – Nie mam zamiaru rozwalać zespołu, a oni są dorośli.
Dorosłość miała i ten wymiar, że Renata, która skończyła jakąś szkołę dla sekretarek, zatrudniła się w firmie przewozowej. Może to było mieszczańskie, niezgodne z zasadami celebrowanymi w squacie; taka praca w stałych godzinach oraz witanie uśmiechem klientów szefa, lecz Renata do grzecznych powitań była wdrażana od dzieciństwa, Georg zaś zyskał dzięki temu więcej czasu na muzykę. Ona natomiast przestała grać na flecie. W punkowych kapelach nie ma przecież miejsca dla flecistów, a u nas flety należały do Wolfiego.

Kiedy wróciliśmy z Londynu – semestr to wystarczająco długo, żeby konfiguracje wśród znajomych zmieniły się radykalnie – Renata nadal była z Georgiem. Tyle, że światło w niej zgasło, zastąpione czujną uwagą, z jaką obserwowała go za kulisami, w mieszkaniu, w knajpie. Wszędzie.
Bo nad Georgiem trzeba było czuwać. Już mu nie wystarczały muzyka i miłość.
Tu znowu początki zacierają się, nieuchwytne. Nikt przecież nie rozliczał nas z butelek ani skrętów. Na butelki zrzucaliśmy się solidarnie, ile kto mógł. Skręty Georg nosił w starej, metalowej papierośnicy i zdarzało się, że nas częstował.
Jedna butelka mniej, jedna więcej, nie zwracaliśmy uwagi na ich liczbę, dopóki więcej nie zamieniało się w zdecydowanie za dużo. Granice były zmienne. Dla nas czterech, łącznie z Andreasem i Wolfiem, limit wyznaczała poranna obecność w sali ćwiczeń. Studencki luz i zabawy burszów? To nie w konserwatorium. Można szurać nosem po klawiaturze, lecz etiudy do przesłuchań i egzaminów grać trzeba, nawet jeśli w poalkoholowym wyczuleniu na dźwięki klawesyn nabiera mocy organów w gotyckiej katedrze. Przed końcem każdego semestru nadchodził zresztą czas prawie całkowitego postu, bo żeby przyswoić porcję wiedzy z teorii muzyki i historii form potrzebowaliśmy jasności umysłu, wyższej od semestralnej przeciętnej.
Georg żył w odmiennym rytmie, nie krępowały go terminy ani czujne oko nauczycieli, a gra z kumplami ze squatu prowadziła w zupełnie inne rejony.
Kiedy po przerwie na Londyn wróciliśmy do wspólnego grania, widać było, że odchodzi coraz dalej. Pił niewiele piwa, dużo więcej wódki, zamiast skrętów ze słodkawo pachnącym zielem wyjmował – już tylko dla siebie – lufkę z drobniutkimi bryłkami, białymi albo barwy karmelu. Często stawał się głośny i bardzo rozmowny, chociaż na krótko. Szybko zapadał się w siebie, przestawał reagować i trzeba było niemało wysiłku, żeby go wyrwać z apatii. Na szczęście, kiedy grał, nigdy nie tracił poczucia rytmu.
Spóźniał się na próby i nieraz pół wieczoru upływało nam na czekaniu, na koncerty zaś już zawsze przywoziła go Renata. Usuwała butelki z zasięgu jego rąk i cicho coś tłumaczyła, kiedy wyjmował fifkę. Czasem patrzał na nią pokornym, niemal psim wzrokiem, czasem szarpał się w rozdrażnieniu, lecz ulegał. Władza Renaty nie rozciągała się jednak na wszystkie godziny doby i nadchodził czas, że Georg słuchał tylko siebie.
Po awanturach o zawalone próby obiecywał poprawę i nawet się starał. Miał dziwny dar mobilizacji; kiedy wydawało się, że już albo jeszcze nie kontaktuje, zawleczony do instrumentów szybko dochodził do równowagi. Wystarczyło, że trzymał pałki w rękach i znów stawał się źródłem kipiącej energii.
Ale najpierw trzeba było go tam zawlec.
– Długo będziesz się tak z nim cackał? – konieczność holowania Georga najbardziej przeszkadzała Wolfiemu, może dlatego, że jako najwyższy i najsilniejszy, zwykle pełnił funkcję holownika. – Przecież rozpieprza nam całą robotę! I ty się nie łudź, on się już nie zmieni.
– Gra jeszcze lepiej, niż przedtem.
– Jeśli gra. Zwali się kiedyś na deski i obsługa będzie musiała go wynosić. Obciach na całej linii. Stary, bębniarza to ci mogę skombinować w jedno popołudnie. Raz-dwa się do nas dopasuje. Po co ty właściwie tak go niańczysz?
Też chciałem wiedzieć i w napięciu czekałem na odpowiedź. Chodziło o tę nieuchwytną, lecz wyraźnie wyczuwalną emanację jakiejś siły, która nim kierowała na deskach?
Armin zapatrzył się w przestrzeń ponad naszymi głowami.
– Bo ja mam dużo… – powiedział powoli. – Dużo wszystkiego. – Nie wyjaśnił dokładniej, tylko wzruszył ramionami. – Zresztą, nieważne. Porozmawiam z nim.
Wolfie parsknął pogardliwie.
Co sobie powiedzieli w czasie tej rozmowy, nie wiedział nikt. Armin zarządził całkowitą abstynencję. Nawet piwo było na indeksie, podczas prób musieliśmy zadowolić się colą, a przed koncertami – mineralką. Ciężko było wytrzymać, nastrój zrobił się napięty, wystarczało byle słowo, żebyśmy zaczynali sobie docinać, lecz Georg przychodził zupełnie trzeźwy, niczego do coli nie dolewał i palił zwykłe camele. Trwało to parę tygodni, aż któregoś wieczoru po koncercie upił się, zarzygał i znów trzeba było go zanieść do samochodu i upchnąć na tylnym siedzeniu. Wszystko wróciło do normy.
– Przecież to można leczyć – powiedziałem kiedyś, przygotowując mu w naszej pakamerze wodę z octem i sodą. Też już miałem dosyć tej huśtawki. Nie, żeby zaraz go wyrzucać, chciałem tylko pewności, że jeśli zbieramy się na próby, to będziemy grać. – Weź ty się zgłoś na jakąś terapię.
Georg popatrzał na mnie szeroko rozwartymi oczami i uśmiechnął się. Nie drwiąco, nie ironicznie, lecz pogodnie, jak do przemądrzałego dziecka, które zabiera głos w sprawach dorosłych.
Ech, wy kocięta – powiedział. – Wy kocięta wylizane… Jak wy o niczym nie macie pojęcia…
Przypomniałem sobie Amsterdam, falowanie świetlistych wstęg, złote iskry wyskakujące ze skóry Aiszy i to poczucie ogromnej, doskonałej harmonii z całym światem. On też tak czuł? I chciał, żeby to trwało, każdego dnia, ciągle na nowo, niezależnie od tego, co dzieje się wokół?
Poczułem się jak głupiec.

Zmiana przyszła niespodziewanie. Georg wytrzeźwiał z dnia na dzień i rozstał się z fifką. Na próby przyjeżdżał punktualnie, z knajp wychodził o własnych siłach. Najpierw obserwowaliśmy go nieufnie, lecz kiedy Renata zaczęła pojawiać się w jakichś dziwnych ubraniach, trochę bezkształtnych i workowatych, wszystko się wyjaśniło: będzie ich troje!
Znowu siadywali obok siebie, pogodni i rozluźnieni. Georg obejmował Renatę, ona opierała mu głowę o ramię. Teraz już nie spoglądali sobie w oczy, patrzyli wspólnie w tym samym kierunku. Święto miłości powróciło w kolejnej odsłonie, wzbogacone o nowy wątek. Razem z nim pojawiło się przekonanie, że wszyscy nareszcie jesteśmy na właściwej drodze. Oni i my.

Po ogłoszeniu wyników drugiego etapu na konkursie w Monachium poczuliśmy się jak na haju: sześć zespołów w finale i my wśród nich. A jednak, warto było przyjechać.
– Chłopaki, wygramy – w dniu przesłuchań finałowych Armin zamienił się w personifikację niezłomnej wiary. – Cała ta reszta to takie szkolne nieloty. Podobne do siebie, jak pingwiny. Nas zauważyli, bo my jesteśmy zupełnie inni. Musimy wygrać.
Podejrzewałem, że jury wybrało nas jako swoiste alibi, żeby uniknąć zarzutów o konserwatyzm i wspieranie akademickiego kanonu. Taka alternatywa, jak my, wprowadzała barwną odmianę, niczym papuga ara w wolierze dla kruków, jeśli trzymać się ptasich skojarzeń. Zresztą, nieważne motywacje, po cichu liczyłem na przynajmniej nagrodę publiczności. Podobaliśmy się, to się czuło od pierwszego wejścia.
– No dobra, idę do tych dziennikarzy – Armin, już umalowany, połyskujący czarno-złotym brokatem kaftana, zerknął w lustro i przegarnął włosy. – Wy się też zbierajcie, jak wrócę, jeszcze sobie pogramy. Tylko już przebrani, żeby się potem nie rozpraszać.
Zaczęliśmy przebierankę. Makijaż, kostiumy, a wszystko sami, bo dziewczyny zostały w Wiedniu, z nami przyjechał jedynie Markus, jako menedżer i opiekun.
Później, już w sali ćwiczeń, jeszcze raz zacząłem przeglądać teksty. Dziwaczny ten francuski z piętnastego wieku, a hiszpański chyba jeszcze gorszy. Ciągle musimy uważać na wymowę, gdyż nawet chórek powinien brzmieć zgodnie. Na szczęście, stanowimy zaledwie tło dla Armina, tych parę powtarzalnych wersów dało się opanować. A cała Droga do Kordoby jednak chwyciła. Aberracyjne na pozór wędrówki naszego wokalisty, któremu tym razem zamarzyły się rozgwieżdżone noce Południa, przyniosły w rezultacie całość spójną i czystą, jak pierścień toledańskiego złotnika. To nie mogło przejść niezauważone.
Armin wrócił, promieniejąc. – Będziemy w telewizji! Nie tylko w tych migawkach z całości, osobno też, ja się nagadałem i jeszcze dorzucą do tego kawałek, jak gramy. Niezależnie od wyników finału. Andaluzja będzie miała wzięcie, mówiłem wam. No to już, do roboty. Zaczynamy. A gdzie jest Georg?
Rozejrzeliśmy się.
Davul, bęben baskijski, kołatki, wszystko stało na swoim miejscu. Nic, tylko przenosić na scenę. Z Georgiem minąłem się w drzwiach, ja tu wchodziłem, on wychodził, zwyczajnie, setki razy tak się mijaliśmy na różnych korytarzach.
– Przebrał się?
Rzuciliśmy się z powrotem do garderoby. Pokrowiec z kostiumem naszego bębniarza wisiał spokojnie na wieszaku. Tylko butów na scenę nie było, w kącie stały martensy, w których chodził na co dzień. Dziwne.
– O żesz, wy… Tylko was z oka spuścić!
– No co, że my – powiedział obronnie Markus. – Co ty do nas? On przecież już nic, wczoraj wieczorem tylko szampana łyknął na tym jublu u burmistrza, normalny był, sami widzieliście, że nic…
– Szukać go!
Pół godziny przed występem było jasne, że została tylko modlitwa o cud. Georg przepadł. Po chaotycznej bieganinie w wielkim gmachu – toalety, sale, gdzie właśnie zbierali się albo przebierali nasi konkurenci, bufet na parterze, nawet portiernia, bo przecież ktoś mógł zobaczyć go, jak wychodził – wróciliśmy do sali ćwiczeń. Jedynie Markus wyszedł jeszcze na zewnątrz. Sprawdzić knajpy w pobliżu, powiedział. Bzdura, tu w okolicy nie było żadnych knajp.
– A mówiłem, żeby gnoja wypieprzyć od razu! To nie, trzeba się z nim cackać, jak z wrzodem na tyłku!
– Ty, bo jak ja ciebie zaraz wypieprzę!
Obaj z Andreasem przytrzymaliśmy Armina, chociaż szarpał się, aż mu trzasnął szew rękawa. Podszedłem do okna i zamknąłem oczy.
Georg, wracaj. Natychmiast wracaj. Czekamy tutaj. Jest jeszcze czas. Parę minut, ale jest. Musisz wrócić. Nie ma tak, żebyś teraz nawalił. Nikt ci nic nie powie, wejdziesz, założysz kaftan, i już. Przecież należysz do nas. Tego się nie robi. Nam. Samemu sobie. Nasza droga do Kordoby, niepowtarzalna i wspólna. Musisz być z nami, musisz. Wracaj, Georg. Wracaj!
Podskoczyłem na dźwięk otwieranych drzwi.
– No, jak tam, Jungs? Gotowi? – zajrzał uśmiechnięty facet, któremu przypadło w udziale kierowanie ruchem za kulisami. – Zaraz wasza kolej, możemy iść.
Żaden z nas się nie ruszył.
– Ej, co wy tak? Trema? Spokojnie, wszyscy przez to przechodzą. Komisja was nie pożre, macie moje słowo. No, chodźcie już, chodźcie.
Armin, zielony na twarzy, oparł się ciężko o ścianę. Zacisnął powieki i potrząsnął głową.

Armin zaczął pić jeszcze w drodze powrotnej do Wiednia, lecz nie na wiele to się zdało, gdyż po paru kieliszkach rzygał jak marmurowy delfin z fontanny. Głowę zawsze miał mocniejszą niż żołądek i musiał się z życiem mierzyć na trzeźwo. No, prawie. Nas nie krępowały takie ograniczenia, więc minęło parę dni, nim doszliśmy do siebie. Siedzieliśmy potem we czterech w pakamerze i milczeliśmy, bo nie było o czym mówić. Zwykła czwartkowa próba, o tej samej porze, co zawsze. Nikomu nie chciało się zacząć; powietrze uszło z nas definitywnie.
Cienko zabrzęczał domofon. Armin podszedł do drzwi.
– Krieger.
Zastygł ze słuchawką przyciśniętą do ucha. Potem chwycił ją drugą dłonią, zasłonił głośnik. Odwiesił starannie i wrócił do nas.
– Chłopaki, gramy. Najpierw Qui nous demaine. Tylko ja i flet.
Sięgnął po lutnię.
– No, co tak się gapisz?! – wrzasnął na Wolfiego, zagłuszając kolejny sygnał domofonu. – Graj!
Zaczęli we dwóch, a potem graliśmy wszyscy, kaskadami dźwięków tłumiąc uparte brzęczenie, które potężniało, rosło, wplatało się w nasze frazy, zniekształcało je, rozbijało na nic nie znaczące okruchy, wypełniało cały pokój, nie dawało się wyciszyć i nie chciało umilknąć.

Mniej więcej po miesiącu zadzwonił Stephan i powiedział, że pogrzeb Georga będzie w poniedziałek, z mszą w parafii na Weinbergu, o dziesiątej.
Jak to się stało? Zwyczajnie, w domu. Późnym popołudniem, kiedy wrócił z pracy, zapukał do pokoju ich dwojga, potrzebował nici, żeby guzik sobie przyszyć, zajrzał i zobaczył, że Georg leży na tapczanie, tak normalnie, jakby nigdy nic, tyle, że jakiś bardzo blady. Nie, Renaty nie było, akurat szef chciał, żeby została dłużej. Prokurator zarządził sekcję, wyszło, że to przedawkowanie. Żaden złoty strzał, czysty przypadek, on by przecież Renaty nie zostawił i na dziecku tak strasznie mu zależało…
Na pogrzeb pojechaliśmy wszyscy razem, zabierając instrumenty. Żar lał się z nieba, czarne garnitury parzyły, czarne kurtki pewnie też, lecz razem z chłopakami ze squatu staliśmy przed kościołem, żeby jak najdłużej nie dać się wchłonąć przez mroczną jamę kruchty. Reszta żałobników dopiero się schodziła, Renata wysiadła z samochodu, cała w przepisowej czerni; szeroka sukienka, która już nie maskowała wystającego brzucha, układała się na niej jak abażur. Razem z nią przyjechały dwie dziewczyny i Stephan. Podeszła do nas kaczkowatym, ciężkim krokiem, stanęła przed Arminem i patrząc mu w oczy, powiedziała głośno i wyraźnie:
– Spierdalaj stąd.
Policzki Armina zrobiły się papierowe. Renata wyciągnęła rękę i zakreśliła półokrąg, usuwając nas poza plac przykościelny wraz z bramą wejściową. – Spierdalajcie wszyscy! Ale to już!
Armin włożył pod pachę futerał ze skrzypcami, wyminął ich oboje – Stephan zastygł z półotwartymi ustami – i ruszył w stronę bramy. Rozejrzałem się wokoło, zawahałem, poszedłem za nim.

– Ja nie mogłem inaczej, Till, nie mogłem – światło zapalało bursztynowe błyski w kieliszku, który dygotał mu w ręku.
Nie, nie mogłeś. Żaden szef kapeli, w ogóle żaden szef by nie mógł.
Barman popatrywał na nas z ukosa, musiał mieć oko na takich, co wparowali tu z instrumentami, w czarnych garniakach o dziesiątej rano i od razu zażądali Weinbrandu.
– Gdybym wiedział… Gdy… gdybym mógł przewidzieć…
Nikt nie mógł przewidzieć. Nie, nikt. Spokojnie, Armin, to nie twoja wina. Georg, gdzie ty jesteś? Przecież musisz gdzieś być, niemożliwe, żebyś tak całkiem zniknął. Absolutnie niemożliwe. Jesteś. Jakoś dziwacznie, zupełnie inaczej, niż do tej pory, ale jednak. Chodź tutaj, patrz, Wolfie i Andreas też już wchodzą, znaleźli nas, łatwo trafić, narożna knajpa przy samym przystanku, dobry punkt.
Zostaw ich tam, w tym kościele i tak wiedzą, co mają robić, wszystko ułożone, każdy gest i każde słowo, dadzą sobie radę i bez ciebie, siądź tu z nami, ja wiem, fatalnie wyszło, nie chciałeś nic złego i Armin też nie, czasem tak się dzieje, nikt nic, a tu nagle trzask i jakaś rozpierducha.
Co zamawiacie, chłopaki? To samo? Siadaj, Georg. Zostaw Renatę, nie musisz teraz jej pilnować, da sobie radę, dziecko to normalna sprawa, wychowa je. Siadaj, zanim pójdziesz, gdzie ci każą iść, zostań tu jeszcze, popatrz na Armina. Tego jeszcze nie widziałeś, spójrz, te lśniące ścieżki na policzkach to na twój benefis, przecież on w ciebie wierzył bardziej, niż twoja matka rodzona, taki głupi jest, że w ogóle wierzy, nie, nie, że w ciebie, on wierzy, że muzyka to bardziej, niż miłość, podniesie i ocali, życie odmieni i jeszcze uchroni przed katastrofą. Gówno prawda, albo i nie, ale, Georg, może tak właśnie trzeba wierzyć? Ślepo i bez rozumu, w muzykę, nie w miłość?
– Gdybym tylko wiedział…
Spokojnie, Armin, nikt nie ma do ciebie pretensji, wróżką nie jesteś, Cyganek przy Dolnym Belwederze nie musiałeś pytać, wszystko w normie.
– Tobym… tobym zrobił to samo! To samo! Rozumiesz?
Ależ tak, rozumiem, Georg też rozumie, wszyscy rozumiemy, nie wydzieraj się tak, samiec alfa ma swoje zadania, zwłaszcza jeśli jest szefem.
– To samo! To-sa-mo!
Armin, do czorta, nie strasz gości, barman za chwilę nas wyrzuci, o, już idzie, po co ci te drzazgi szkła w dłoniach, i jeszcze krew, a mankiety takie białe, nie, jeden już czerwony, drugi też zaraz będzie, zostaw te skorupy, idioto, palce, twoje palce, zostaw to szkło, jak ty będziesz teraz grać, tak, proszę pana, przecież my nic, tak sobie siedzimy, tylko może jakaś apteczka tu jest, albo lepiej by pogotowie wezwać? Kolega trochę nieostrożny był i tak się fatalnie zdarzyło…

Tak zaczął się rozpad naszej pierwszej kapeli. Byliśmy zbyt młodzi i niedoświadczeni, żeby przyjąć z pokorą, że tak naprawdę niewiele od nas zależało. Prawie nic. Rozdzielił nas wstyd. Pierwszy odszedł Wolfie, bez fanaberii. W sierpniu zapowiedział, że wyjeżdża do Monachium, na semestr wymiany. Zaraz potem Andreas znalazł sobie miejsce w innym zespole. Zostaliśmy z Arminem we dwóch.
Ostatnio zmieniony wt 25 lut 2014, 23:43 przez Rubia, łącznie zmieniany 5 razy.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

2
Łał. Piszesz coś jeszcze Gdzie ta większa całość? Kiedy będzie można to zobaczyć?

Plus za otarcie punkowe, podoba mi się.

Ale:
rubia pisze:Agatę rozjaśniało jakieś utajone, wewnętrzne światło,
Kto to jest Agata?
rubia pisze:W punkowych kapelach nie ma przecież miejsca dla flecistów, a u nas flety należały do Wolfiego.
Nie ma miejsca dla fletów, ale flecista jest? W pierwszej chwili pomyślałem, że "flety należały do Wolfiego" to nawiązanie do homoseksualizmu :)
rubia pisze:prawie całkowitego postu, bo żeby przyswoić porcję wiedzy z teorii muzyki i historii form <tu> potrzebowaliśmy jasności umysłu, wyższej od semestralnej przeciętnej.
Brakuje mi kropki, przecinka, czegokolwiek.
rubia pisze:zamiast skrętów ze słodkawo pachnącym zielem wyjmował – już tylko dla siebie – lufkę z drobniutkimi bryłkami, białymi albo barwy karmelu.
Słodkawo pachnące? Marijuana? Tego zapachu nie jestem pewien, pachnie raczej jak Wysuszona trawa, która wcześniej zmokła w deszczu.
A te bryłki to co? Za cholerę nie mogę dopasować bryłek do fify. Niedoedukowany jestem w tej kwestii, choć może to i lepiej?:)
rubia pisze:pogodnie, jak do przemądrzałego dziecka, które zabiera głos w sprawach dorosłych.
<tu>Ech, wy kocięta – powiedział. – Wy kocięta wylizane… Jak wy o niczym nie macie pojęcia…
Zabrakło mi myślnika, który powinien rozpoczynać kwestię dialogową.
rubia pisze:Armin, już umalowany, połyskujący czarno-złotym brokatem kaftana
Makijaż i wymyślne stroje niezbyt mi pasują do punkowego zespołu, ale nie będę się o to bił. Może taka specyfika? Choć nieco naciągane mimo wszystko.
rubia pisze:Mniej więcej po miesiącu zadzwonił Stephan i powiedział, że pogrzeb Georga będzie w poniedziałek
Tu mnie chwyciło za serce, a z reguły podczas czytania jestem pozbawiony emocji. Duży plus.
Końcówka też ruszająca. Gratulacje. Tego można się uczyć. Monolog do umarłego... Piękne po prostu.
rubia pisze:Jak to się stało? Zwyczajnie, w domu.
Wykończył się w domu? A koncert był w Monachium? Miał się przebrać... Czyli wnioskuję, że tam z nimi był. A umiera w domu. Musiałby mieszkać w Monachium, ale skoro przeprowadzali regularne próby, to raczej wątpliwe.
Nie klei mi się to, liczę na wyjaśnienie.
rubia pisze:– Spierdalaj stąd.
Bardziej by mi tu pasowało: "Wypierdalaj" i niekoniecznie ze słowem "stąd". Skądże indziej wyganiany człowiek ma "wypierdalać", niźli z miejsca, w którym się znajduje? "Spierdalaj" kojarzy mi się bardziej z ucieczką i dlatego nie gra. Być może tylko w moim mniemaniu, nie wiem.

Z moich uwag to tyle, choć muszę przyznać, że głupio i ciężko wytykać błędy w tekście kogoś, kogo darzę tak ogromnym szacunkiem :)

Dawno żaden tekst mnie tak nie chwycił za serce. Gratuluję jeszcze raz.

Cóż więcej mógłbym rzec... Polecalnia może?
„Racja jest jak dupa - każdy ma swoją” - Józef Piłsudski
„Jest ktoś dwa razy głupszy od Ciebie, kto zarabia dwa razy więcej hajsu niż Ty, bo jest zbyt głupi, żeby w siebie wątpić”.

https://internetoweportfolio.pl
https://kasia-gotuje.pl
https://wybierz-ubezpieczenie.pl
https://dbest-content.com

3
Bartosh, ja tutaj wrzuciłam już parę fragmentów w tymi samymi bohaterami, więc wydaje mi się, że wszyscy wszystko o nich wiedzą, co jest oczywiście nieprawdą :D Stąd nie wyjaśniam szczegółowo, skąd się wzięli.

To jest zespół grający muzykę alternatywną, inspirowaną dawną - coś jak Dead Can Dance, tylko bez elektroniki. Stąd te flety, lutnia i davul, wymyślne stroje, inspirowane historią. Są takie zespoły, zwłaszcza w Niemczech, ja ich umieściłam w Wiedniu, bo nie lubię Austrii :)
Tylko Georg jest punkiem, a z nimi gra, jak napisałam, po starej znajomości.
Reszta towarzystwa grzecznie chodzi do konserwatorium wiedeńskiego.

Do Monachium pojechali tylko na konkurs.

Agata to moje niedopatrzenie.

Słodkawy zapach -jasne, że marihuana, która zresztą nie pachnie specjalnie słodko, lecz nie miałam cierpliwości, żeby szukać lepszego określenia. Jeśli chodzi o te drobniutkie bryłki, to lepiej, że nie wiesz. Zresztą, w tym czasie to mogła być mieszanka rozmaitości.

Piękne dzięki za dobre słowo :)

Aha: Spierdalaj stąd bardziej mi pasuje ze względów dźwiękowych, z tym akcentem na ostatniej sylabie. Ja bym tak właśnie wrzasnęła :)
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

4
rubia pisze: więc wydaje mi się, że wszyscy wszystko o nich wiedzą
Masz rację - wydaje Ci się :)

Za brak cierpliwości powinnaś oberwać, ale nie ode mnie, bo jestem kapkę za chudy w uszach ;)

Drobniutkie bryłki już rozszyfrowałem. Nie słyszałem jedynie o takim sposobie ich zażywania. Stronię od takich używek, zwłaszcza po lekturze "Stokrotki" i "My, dzieci z dworca ZOO".

Co do przeklinania - niech Ci będzie. Podałem jedynie sugestię :)

A za dobre słowa, te ułożone w opowiadanie, to ja dziękuję i podziękują Ci kolejni, gdy tylko raczą na nie rzucić okiem.

I na swój sposób Cię nie lubię, głównie za to, że nigdy nie będę tak dobrze pisał :(
„Racja jest jak dupa - każdy ma swoją” - Józef Piłsudski
„Jest ktoś dwa razy głupszy od Ciebie, kto zarabia dwa razy więcej hajsu niż Ty, bo jest zbyt głupi, żeby w siebie wątpić”.

https://internetoweportfolio.pl
https://kasia-gotuje.pl
https://wybierz-ubezpieczenie.pl
https://dbest-content.com

5
Co zamawiacie, chłopaki? To samo? Siadaj, Georg. Zostaw Renatę, nie musisz teraz jej pilnować, da sobie radę, dziecko to normalna sprawa, wychowa je. Siadaj, zanim pójdziesz, gdzie ci każą iść, zostań tu jeszcze, popatrz na Armina. Tego jeszcze nie widziałeś, spójrz, te lśniące ścieżki na policzkach to na twój benefis, przecież on w ciebie wierzył bardziej, niż twoja matka rodzona, taki głupi jest, że w ogóle wierzy, nie, nie, że w ciebie, on wierzy, że muzyka to bardziej, niż miłość, podniesie i ocali, życie odmieni i jeszcze uchroni przed katastrofą. Gówno prawda, albo i nie, ale, Georg, może tak właśnie trzeba wierzyć? Ślepo i bez rozumu, w muzykę, nie w miłość?
To mnie rozwaliło. Jest napisane tak mocno i naturalnie, że trafia tam gdzie trzeba. Dziękuję.


Cały tekst jest bardzo dobry, piszesz, że to fragment z książki - kiedy tę książkę będzie można przeczytać?
gosia

„Szczęście nie polega na tym, że możesz robić, co chcesz, ale na tym, że chcesz tego, co robisz.” (Lew Tołstoj).

Obrazek

6
ithilhin pisze:kiedy tę książkę będzie można przeczytać?
Ja ciągle o to pytam... :D Rubio, grono czekających nieustannie się powiększa.

To mnie ujęło:
Oddzieleni od nas niewidocznym kokonem, Georg i Renata w milczeniu wpatrywali się w siebie. Ich miłość była cicha i promienna, oczywista dla postronnych, a jednak pozbawiona czułostkowej ostentacji. Patrząc na oboje, zacząłem pojmować wagę spojrzeń i drobnych gestów, tych nieomylnych wskaźników temperatury uczuć; bardziej wymownych, niż hałaśliwe deklaracje. Zrozumiałem też, że wszystko, co zdarzyło się pomiędzy mną i Renatą przed moimi siedemnastymi urodzinami, parę miesięcy spotkań, wspólnych wyjść do kina i na imprezy, to było – nic. Drobne próby i przymiarki, zwykłe poszukiwania, pierwsze testy.
"Natchnienie jest dla amatorów, ten kto na nie bezczynnie czeka, nigdy nic nie stworzy" Chuck Close, fotograf

7
Bartosh16 pisze:I na swój sposób Cię nie lubię,
Jest na tym forum parę osób, które mogłabym znielubić, bo piszą lepiej ode mnie, lecz postanowiłam rozwijać w sobie dobre cechy charakteru :) Kapitał na przyszłość, jak znalazł ;)
ithilhin pisze: To mnie rozwaliło. Jest napisane tak mocno i naturalnie, że trafia tam gdzie trzeba.
Dzięki. To dla mnie ważna informacja. Zależy mi, żeby trafiało.
dorapa pisze:Ja ciągle o to pytam... :D
Chciałam skończyć do końca roku, bo potem muszę się wziąć za książkę zawodową, która czeka. Nie wiem, czy się wyrobię.
Ale nie chcę się wycofywać, gdyż bohaterowie zrobili się już wystarczająco realni :D
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

8
Porzuć pracę, zmień plany! ;) Weź urlop, zwolnienie lekarskie, wyjedź do sanatorium, na wieś... Zrób coś, co pozwoli Ci skończyć! Sama powiedz, ile można czekać na książkę? Tym bardziej jeśli się zna kawałek, ma się ochotę na więcej i wie się, że autor pisze. :D
"Natchnienie jest dla amatorów, ten kto na nie bezczynnie czeka, nigdy nic nie stworzy" Chuck Close, fotograf

Re: Georg

9
Hej.

Bardzo fajnie mi się czytało ten fragment. Nawet rozumiem czemu. Dobrze wciągasz Czytelnika w tekst, pozwalasz zawiązać więź emocjonalną z bohaterami.
Narracja spokojna, harmonijna by nie rzec. Widać tu kobiecą rękę, w dobrym znaczeniu.
Ale żeby nie było za słodko - dwa fragmenty nie wypadły naturalnie:
– Przecież to można leczyć – powiedziałem kiedyś, przygotowując mu w naszej pakamerze wodę z octem i sodą. Też już miałem dosyć tej huśtawki. Nie, żeby zaraz go wyrzucać, chciałem tylko pewności, że jeśli zbieramy się na próby, to będziemy grać. – Weź ty się zgłoś na jakąś terapię.
To zabrzmiało mi trochę nienaturalnie. Bo generalnie cały tekst brzmi bardzo dobrze. Wątpię, żeby ktoś użył takich słów - przecież to można leczyć! Bardziej by mi podchodziło - Weź chłopie idź na odwyk.
Aberracyjne na pozór wędrówki naszego wokalisty, któremu tym razem zamarzyły się rozgwieżdżone noce Południa, przyniosły w rezultacie całość spójną i czystą, jak pierścień toledańskiego złotnika.
To porównanie mi jakoś nie zagrało, może dlatego, że nie znam się na toledańskim złotnictwie. Obiło mi się o uszy, że toledańska stal dobra, ale żeby złoto? Moja erudycja ma swoje granice :)


OK, a teraz ogólnie. Rubia nie mam pojęcia jak ty chcesz pociągnąć ten tekst - co ma z tego wyjść. Ja osobiście we wszystkich fragmentach nie mogę dopatrzeć się punktu docelowego. Dokąd to ma prowadzić? - kołacze mi się to pytanie po głowie.
Wiążesz mnie ze swoimi bohaterami, w opowiadaniach jestem z tobą. Problem pojawia się wtedy, gdy próbuję sobie odpowiedzieć na pytanie - o czym autor mi tu pisze. O dojrzewaniu? O rozwoju? Szeroko pojętej samorealizacji? Duchowym przebudzeniu?

To nie tyczy się tego fragmentu - bo owy jest zamkniętą całością. Polubiłem tego Twojego Georga. Nawet fajny gość :)

Jedna sentencja miała dla mnie duże znaczenie osobiste - mądrze pisałaś o miłości. Ale, żeby nie ekhibicjonizować - nie będę mówił która.

Jak już wydasz książkę, to daję słowo, że kupię. Ale stanowczo będę się domagać autografu.

Pozdrawiam.

10
Ja bardzo lubię rubiowe pisanie - czytając, mam wrażenie przepychu uczuć, wrażeń; widzę paletę barw, i malarza, który świadomie dotyka pędzlem płótna; maluje obrazy, które chcę oglądać. Ale! W tym kawałku: konflikt - klisza, dialogi - ładne, opisy - jak zawsze: m i a z g a! To się pięknie czyta!
I tak się zastanawiam nad tym, co napisałaś we wstępie: zwartość tekstu. Wyrzuciłaś, bo Georg nie pasuje do reszty? Czasami warto świadomie łamać tekst, wybijać czytacza z rytmu.
Zobacz:
http://www.filmweb.pl/Wsciekle.Psy#picture-1
Ten koleś w dresie nie pasuje do obrazka, do kolesi w garniakach, wręcz psuje kadr. Czy na pewno?
Coś tam było? Człowiek! Może dostał? Może!

11
Slavec, dzięki za komentarz. Co do dialogów - masz rację, zdarzają mi się takie... mało męskie. To przyczynek do dyskusji o płci języka, w innym miejscu :D
slavec2723 pisze: Ja osobiście we wszystkich fragmentach nie mogę dopatrzeć się punktu docelowego. Dokąd to ma prowadzić? - kołacze mi się to pytanie po głowie.
Poważna sprawa.

Widzisz, żaden z fragmentów, które tutaj wrzucałam, nie znajdzie się w książce. Przynajmniej nie w takiej postaci. To wszystko są naprawdę ćwiczenia, pisane specjalnie po to, żeby coś przetrenować. Choćby umiejętność jako-tako składnego ujęcia wydarzeń z kilku lat w krótkim tekście. Chociaż wszystko dotyczy, oczywiście, tych książkowych bohaterów.

Książka obejmuje dwadzieścia lat z życia chłopaków, którzy spotykają się jako szesnastolatkowie w szkole muzycznej w Wiedniu. Jeden z nich już wtedy ma pomysł na własny zespół. I konsekwentnie go realizuje przez całe dwudziestolecie.

A o czym ma być? O przyjaźni. Bo dlaczego by nie? Przyjaźń to jedyne uczucie, które zawsze jest wzajemne, gdyż, jak wiadomo, nie można się przyjaźnić jednostronnie (mam na myśli tak zwaną prawdziwą przyjaźń, a nie wieszanie się na kimś, żeby zrobić karierę czy dojść do majątku). Ale przyjaźń to też nie sielanka, nie wyklucza związków z innymi osobami ani konfliktów, zaczynając od takiego najbardziej banalnego, kiedy obu podoba się ta sama dziewczyna… Kobiety, dzieci, nowe możliwości zawodowe (przeprowadzka do Włoch), sprzeczne dążenia, coś trzeba odrzucić, coś albo kogoś wybrać – do tego sama przyjaźń ewoluuje, w wieku lat trzydziestu paru to jest zupełnie inna relacja, niż kiedy się miało latek szesnaście.
Ze względu na kompletną nieznajomość realiów, nie mogłabym pisać o męskiej przyjaźni typu „towarzysze broni” . Twardziele z wojska czy choćby klubu sportowego nie wchodzą w rachubę. Ale w takim zespole ciągle w drodze też nie jest nudno.

Dlatego cieszę się, że polubiłeś bohatera. To mi daje nadzieję, że inni też będą przekonujący. :)
Pilif pisze: Wyrzuciłaś, bo Georg nie pasuje do reszty? Czasami warto świadomie łamać tekst, wybijać czytacza z rytmu.
Wyrzuciłam, bo opowieści z wczesnej młodości muszę skrócić. Nie mogę przegadywać. Ta historia wróci w innym miejscu, jako wspomnienie. Georg tak mniej więcej pasuje do swoich kumpli, jak ten koleś w dresie do reszty (pomijając wiek), lecz to nie problem.

W ogóle dziękuję Wam, chłopaki. Zawsze spodziewam się, że bardziej mi się oberwie, jako kobiecie piszącej o mężczyznach :)
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

12
Dobry warsztat - jedynie w kilku miejscach przydałoby się to i owo z lekka doszlifować. Niestety mimo, że piszesz z pozycji faceta, robisz to jak kobieta ( szczególnie przy opisywaniu pary Georg - Renata). Wychodzi z tego hybryda: ani to proza kobieca, ani męska. Efekt tego kolażu jest nienadzwyczajny - w narracji brakuje autentyzmu. Zaznaczam, że to uwaga dotycząca odbioru samego tekstu, wrażeń jakie wywołuje, bo generalnie to kawałek na poziomie druku, lub bardzo blisko. Jednak koncepcyjnie coś tu nie gra.
Panie, ten kto chce zarabiać na chleb pisząc książki, musi być pewny siebie jak książę, przebiegły jak dworzanin i odważny jak włamywacz."
dr Samuel Johnson

13
Cóż "faun" podobał mi się o wiele bardziej, chociaz to nie oznacza, że ten fragment jest gorszy. Nie, jest inny.
Po pierwsze: tamto miało swoją magię, swój świat - tutaj mimo że wszystko jest takie wielkie i kolorowe jak bańka mydlana, jednak przy dotknięciu nie pozostawia po sobie nic. To takie pisanie o wszystkim i o niczym. Nie w sensie opowiadania, bo tu jest wszystko na miejscu - poprawność jezykowa, logika pojawiających sie wydarzeń (uwzględniajac uwagi techniczne Bartosha16 z jego pierwszego komentarza ) - tu wszystko jest ok. Tylko nie ma punktu zaczepienia i w tym momencie zgadzam się z slavec2723. Tej przyjaźni za bardzo nie widać - czyli czegoś tu zabrakło.
rubia pisze: Zawsze spodziewam się, że bardziej mi się oberwie, jako kobiecie piszącej o mężczyznach
Tak, z tym w tym tekscie jest problem
rubia pisze:Mieli własną przestrzeń odmiennego życia i innej muzyki, w tym w pustostanie niedaleko Areny, gdzie grupka chłopaków i dziewczyn próbowała przerobić banalną codzienność na ziszczony sen o wolności. Jej tkanką miało być samo istnienie, nie skrępowane pospolitymi ograniczeniami, hardcorowo rozpięte pomiędzy naśladowaniem Jacka Kelly’ego w Unconsciousness, żałobą po Cobainie i protestami przeciwko balom w Operze. Ostatnie protesty przypominały sflaczały balon, lecz Stefan i Georg szczycili się, że są weteranami roku osiemdziesiątego dziewiątego. Z czego żyli? Stephan całkiem zwyczajnie skończył szkołę średnią, a w niej klasę księgowości i prowadził buchalterię paru właścicielom małych stacji benzynowych. Georg też dorabiał na stacjach.

Dwaj niezbyt skomplikowani ludzie - a opis jak o wybitnych jednostkach. Może w przyszłości ktoś ich opisze w egzaltowany sposób, ale jestesmy tu i teraz, w pewnym punkcie opowiadania - i takie wybieganie w przód (jeżeli obydwaj zasłuzą na taki opis), kładzie odbiór tego wątku. Gubi jego wiarygodnośc.
rubia pisze: Wreszcie za pieniądze zarobione na festynach kupiłem sobie we Flexie skórzaną kurtkę i parę podkoszulków z nadrukami Agnostic Front. To z kolei nie była moja bajka, lecz wzory wpadły mi w oko.
Tak jak to sformułowanie. Tak by powiedział Jacyków lub Zień - ale nie chłopak z krwi i kości.
I to co mnie osobiście razi w tym konkretnym oppowiadaniu. Erudycja. Dla znawcy wtrącenia z górnej półki wiedzy nie stanowią obcego elemantu. Są podkreśleniem wypowiedzi. Dla przecietnego czytelnika jest to gwałtowny postój, w którym musi uzupełnić swą wiedzę. A to rozprasza.
Nadal twierdzę, ze piszesz dobrze, lubię twój styl, ale dla mnie za dużo bprowików w tej zupie, w tym konkretnym opowiadaniu.
Jak wydam, to rzecz będzie dobra . H. Sienkiewicz

14
Kurczę, ja się naprawdę spodziewałam, że o tych fragmentach z Georgiem i Renatą dowiem się, że mężczyzna tak by nie opowiadał. Dzięki, Navajero :D Poważnie.

Ale to by znaczyło, że powinnam przejść na narrację trzecioosobową, gdzie narrator nie ma płci, a w każdym razie nie ujawnia się ona tak wyraźnie. Tyle, że mi to niespecjalnie pasuje. Nawet pisałam niektóre fragmenty w dwóch wersjach - pierwszo- i trzecioosobowej, żeby porównać (w końcu, to nie jest wyłącznie zamiana podmiotów i końcówek osobowych), lecz ta pierwszoosobowa zawsze wydawała mi się bardziej odpowiednia.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

15
Niekoniecznie trzeba zmieniać narrację, jest kilka innych opcji, ale długo by stukać w klawisze, a ja jestem zmęczony i po paru piwach :) Jak będziesz chciała o tym pogadać, to możemy kiedyś na skype.
Panie, ten kto chce zarabiać na chleb pisząc książki, musi być pewny siebie jak książę, przebiegły jak dworzanin i odważny jak włamywacz."
dr Samuel Johnson
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron