Lubił bawić się lalkami Barbie.
Nakładać im nowe suknie, urządzać przyjęcia przy herbatce i naśladować ich słodkie, piskliwe głosiki.
Zawsze po śniadaniu biegł do swojego pokoju i, po starannym zamknięciu drzwi na klucz, rozpoczynał nowy spektakl. Każda z lalek biorących w nim udział miała własną historię, życie pełne ekscesów i niezwykle starannie wyrobioną osobowość. Każda była przecież kimś innym, na swój sposób wyjątkowym.
Ale i tak najbardziej lubił Mary Lou. Mary z długimi, pokudłaczonymi rudymi lokami i małą łysinką na czubku głowy w miejscu, gdzie dawno zdechły kocur wbił niegdyś swoje pazury.
Mary nie miała lewej dłoni i prawego ucha. Mary zawsze nosiła pozaciąganą suknię ślubną, choć żaden z Kenów nie zasłużył nigdy na jej rękę. Mary pokłóciła się ze wszystkimi innymi lalkami i nikt jej nigdy nie kochał, a jednak Mary była najcudowniejsza na świecie i koniec kropka.
Nigdy się z nią nie rozstawał. Choć wiedział, że to przecież nie wypada, przemycał ją w kieszeni spodni na mszę do kościoła i na uroczyste obiadki do babci. Bo przecież w środku kazania mógł sobie przypomnieć coś ważnego, a komu mógłby o tym powiedzieć jak nie Mary? Nikt poza nią go przecież nie rozumiał! Tylko ona- ruda, zdezelowana Barbie mogła pojąć wagę jego problemów!
Żałował tylko jednego- że nie umiała mówić.
Zbliżało się Boże Narodzenie. Tradycyjnie cała rodzina wyruszyła na przedświąteczne zakupy do gigantycznej galerii handlowej. Tradycyjnie Shanon wpakował Mary do kieszeni świeżo uprasowanych portek i, mocno ściskając mamę za rękę, wpadł w sam środek tłumu. Mama pilnowała, by synek się nie zgubił, ale synek zapomniał, by postąpić tak samo z Mary.
I tak, gdy tata rozwodził się nad zadziwiającą promocją karkówki, Mary już z nimi nie było.
Synek wpadł w panikę i, nie czekając na pozwolenie, wyrwał się pędem na poszukiwanie rudej przyjaciółki. Ale nie znalazł jej ani w dziale ze sportowymi ciuchami, gdzie mama kupiła czerwony dres, ani też w cukierni, w której to zjedli przepełnione kaloriami świeżutkie pączki.
Mary zapadła się pod ziemię, a on pozostał sam w środku tłumu gotowego zabić za najlepszego karpia na Wigilię.
-Jestem tutaj, kochanie!- Nagle usłyszał dziwnie znajomy, słodki głos, dobiegający z oddali. Mary? To musi być ona! Gorączkowo rozejrzał się dookoła, ale nigdzie jej nie dostrzegł Żadnych plastikowych lalek na horyzoncie.
-Mary! Mary Lou!- nawoływał z bezsilnością w głosie. Rozsądek powoli zaczynał brać górę nad dziecięcą wyobraźnią i Shanon zaczął dochodzić do wniosku, że lalka nigdy nie przemówiła.
Wtedy ją zobaczył.
Nie miała już dwudziestu centymetrów i powyrywanych kończyn. Rude loki spływały równomiernymi falami na jej pełne piersi i szczupłą talię, kończąc się dopiero gdzieś w okolicach pasa. Delikatnym ruchem dłoni co jakiś czas poprawiała gęstą grzywkę, układając ją z powrotem na swoje miejsce- zaczepioną o prawe ucho.
Nie miała na twarzy pudru- nie potrzebowała go. Jej cera była zbyt idealna, by niszczyć ją przez nakładanie jakichś świństw najczęściej chińskiego pochodzenia. Jedynie usta pociągnęła jaskrawo czerwoną szminką.
Nie obchodziły jej zazdrosne spojrzenia kobiet, czy pełen pożądania wzrok mijanych przez nią mężczyzn. Zielonymi oczyma niebotycznych rozmiarów wpatrywała się ze spokojem w małego chłopca. Tylko w niego.
Krystalicznie biała suknia ślubna (ta sama co zawsze, tyle, że całkowicie nowa, bez najmniejszych oznak używania) nieco podwijała się podczas każdego kroku zbliżającego ją do Shanona.
Z początku myślał, że coś mu się pomieszało, że ta piękna pani nie może być przecież jego lalką, jego cudowną Mary.
-To ja- Mary Lou. Chodź za mną, skarbie, rodzice już czekają na ciebie na parkingu- mruknęła słodko i, nie czekając aż wyrazi zgodę, pociągnęła go za sobą. Wtedy jeszcze mógł się uratować, mógł wrzeszczeć, by go puściła, a wtedy ona znikłaby na zawsze i powróciła do swej dawnej postaci Barbie. Ale nie zrobił tego. Kochał Mary Lou i cholernie jej ufał. Kochał nad życie.
Przez nikogo niezatrzymani wyszli na zewnątrz, na wszechstronny parking. Shanon podnieconym głosem po raz setny opowiadał Mary, jak to niezwykle się cieszy, że mówi i już nie jest lalką. Ona tylko kiwała głową, co jakiś czas tarmosząc jego jasne włosy jedwabiście gładką dłonią.
-Chodź szybko, zostało mało czasu!- krzyknęła nagle, mocnym ruchem ręki, wpychając go na środek ulicy.
Biała suknia ślubna i czarne skrzydła przebijające spod materiału były ostatnią rzeczą, którą zobaczył nim jego białka oczne wylądowały na szybie tira.
Kierowca zginął na miejscu. Przed śmiercią nauczył się latać.
Podczas identyfikacji zwłok mama zarzygała nowo zakupiony komplet ubrań, a tata zemdlał. Ich synek wyglądał trochę inaczej bez twarzy, kończyn i krwi. Ta ostatnia rozbryzgła się na szybach centrum handlowego i biedni pracownicy musieli wziąć nadgodziny.
Pogrzeb odbył się w przeddzień Wigilii. Wieńce z ,,ostatnim pożegnaniem" i radosne, tęczowe znicze zdobiły mały grób Shanona. Płakali wszyscy, nawet Mary skryta za ogromną płaczącą wierzbą.
***
Shanon od ponad dwunastu godzin oficjalnie był trupem.
Pozostałości z jego ciała prawie całkowicie sprzątnięto z parkingu, a DNA zostało potwierdzone przez wciąż jeszcze rozdygotanych rodziców. Opis z wypadku pojawił się w telewizji, zaś w redakcji lokalnej gazety trwały przygotowania specjalnego artykułu na pierwszą stronę.
Jego śmierć stała się sensacją dnia.
I w tym wszystkim była tylko jedna mała nieścisłość.
Shanon wcale nie umarł.
Obudził się parę minut po stwierdzeniu zgonu i czuł się jak najbardziej żywy. Nadal oddychał, nadal widział i (co najważniejsze!) wciąż mógł wrzeszczeć. To ostatnie sprawdził niemalże od razu, panicznie nawołując Mary.
Nie przyszła.
Jedynie Szef Wszystkich Szefów postanowił sprawdzić, kto tak wrzeszczy, bezczelnie przerywając mu popołudniową drzemkę.
-Ach- westchnął.- Więc to ty!- rzucił z zarzutem, wymierzając w jego kierunku karcące spojrzenie.- Dopiero od niespełna godziny jesteś w Niebie, a już sprawiasz same problemy!- dodał po chwili, ignorując łzy, które mimowolnie poczęły napływać do oczu chłopca.
Nie o dziś wiadomo przecież, że niewyspany Bóg to zły Bóg.
-W... Niebie?- wykrztusił zdawkowo. Dopiero teraz dotarły do niego ostatnie ziemskie wspomnienia. Maska tira nieuchronnie zbliżająca się do jego wątłego ciała, wyraz twarzy kierowcy ostatkiem sił próbującego zmusić pojazd do skrętu w jakąkolwiek stronę. I Mary patrząca na to wszystko z uśmiechem. Ruda piękność z czarnymi skrzydłami szczelnie skrytymi pod białym materiałem sukni.
Teraz i on miał skrzydła. Białe.
-A gdzież by indziej? Przecież nie żyjesz, chłopcze- odparł z irytacją. Gdyby tylko dał mu pospać te piętnaście minut dłużej, byłby znacznie milszy. Kto wie, może nawet wytłumaczyłby mu, na czym będzie polegać jego nowe życie i oprowadził po Niebie, zamiast zwalać tę robotę na Gabriela? Ale nie, ten mały musiał wrzeszczeć i wołać tę, jak jej tam...- Mary!- obwieścił uradowany, po chwili reflektując się, że nie powinien tego mówić na głos. To jedno słowo wywołało bowiem lawinę pytań ze strony Shanona.
Gdzie jest, dlaczego jej tu nie ma, co teraz robi i co najważniejsze- kiedy wreszcie przyjdzie go odwiedzić i będzie mógł jej powiedzieć, jak bardzo ją kocha i wypłakać się w jej miękkie, gęste włosy. Płakać ze szczęścia.
Bóg nie odpowiedział.
Mruknął coś niewyraźnie pod nosem, zastanawiając się, czy kradzież tożsamości jest poważnym grzechem.
-Zapomnij.
***
Nazywał się Dave Bolton i miał sto dwadzieścia pięć lat. Jego matka- typowa dziwka- dokonała aborcji w drugim miesiącu ciąży, tym samym posyłając go prosto do Nieba. W sumie, może to i lepiej. Będąc Aniołem, miał zbyt wiele okazji, by przekonać się, że Ziemia nie jest cudownym miejscem. Ludzie na co dzień byli narażeni na pokusy ze strony zła. Jeśli mu ulegli, po śmierci ich dusze stawały się własnością Demonów. Te wstrętne kreatury nie ograniczyły się tylko do ludzi. Stopniowo, wykorzystując wszelkie sposoby, sprowadzały na swoją ścieżkę również niektóre z Aniołów. Mąciły im w głowach, odsuwając ich od Boga, mamiąc ich myśli. Upadali. Odlatywali z Nieba na czarnych skrzydłach. Nigdy nie wracali.
On im się nie podda. Został powołany, by z nimi walczyć. Aż do końca. Po kres. Cokolwiek miało to znaczyć.
A jako, że pełnił funkcję Anioła Stróża, miał ku temu wiele okazji. Musiał odpędzać Demony praktycznie dwadzieścia cztery godziny na dobę. Bo przecież można było zgrzeszyć nawet i we śnie. Wystarczyła byle Maszkara, która wszczepiła w ludzki umysł jakąś niemoralną myśl, a ta samoistnie się w nim rozwijała. Niczym wirus.
* * *
Aktualnie pełnił opiekę nad małą dziewczynką- Violet. Violet miała pięć lat, ciemne blond włosy najczęściej związane w koński ogon i ogromną kolekcję lalek. Barbie baletnica, Barbie na rowerze, pielęgniarka... Czego tam nie było! Rodzice Violet byli bogaci i w zamian za czas, który zamiast córce poświęcali swojej firmie, kupowali jej lalki. I takim oto sposobem już wkrótce pokój Violet zmienił się w mauzoleum lalek. Niektóre wciąż stały na półce zakonserwowane w pudełkach, martwe. Violet ich nie potrzebowała. Liczyła się tylko Catherine. Najbardziej zniszczona i prawdopodobnie najstarsza Barbie z całej kolekcji. Cath- bo tak zwracała się do niej dziewczynka- miała rude skręcone loki i liczne wybrakowania. Ktoś wyrwał jej nos, lewą dłoń i garść sztucznych włosów. Mimo to Violet ją kochała.
Dave również.
Czasem, gdy jego podopieczna smacznie już spała i żadne Demony nie zagrażały jej dziecięcym snom, brał ją w ramiona i czułym gestem gładził jej plastikową postać. Szeptał swoje najskrytsze tajemnice.
Pod osłoną nocy nie musiał niczego udawać. Rankiem wmawiał sobie, że nic takiego się nie wydarzyło, a wszystko było tylko wynikiem jego zbyt wybujałej fantazji.
Dorosły Anioł i potajemne rozmowy z lalkami? Przecież Bóg by go wyśmiał!
* * *
Conocne rozmowy z Cath stały siały się obsesją Dave'a. Gdy tylko Violet zamykała oczy, jednym szybkim ruchem wyjmował lalkę z jej małych dłoni i zaczynał swoisty seans.
-Kocham Cię, maleńka.- Zawsze mówił to samo zdanie, gdy pierwsze promienie słońca wpadały na pomarańczowy dywan dziecięcego pokoju, a on lada chwila musiał odstawić lalkę na miejsce. Imię Catherine jakoś nigdy nie przeszło przez jego gardło. Przecież ta ruda piękność nie mogła się nazywać Cath! To było zbyt proste, wręcz prostackie imię. Może Martha, Jane albo...
-Ja Ciebie też, Shanon.
Czas stanął.
Lalka zmieniła się w kobietę idealną.
Jak wtedy, gdy na asfalt padał śnieg, a tiry jeździły zbyt szybko, by zdążyć się zatrzymać w odpowiednim momencie.
Ale tamta Pani nie nazywała się przecież Catherine.
I nie należała do Violet.
Była tylko jego.
-To ja- Mary Lue. To ja, Shanon, to wciąż ja.
Wziął ją w ramiona i wypłakał się w jej rude włosy.
To były łzy szczęścia.
***
Shanon Upadł.
Bóg nie chce go już w Niebie.
Ma zbyt czarne skrzydła i nie spełnia kwalifikacji.
,,Z lalkami za pan brat" [fantastyka]
1
Ostatnio zmieniony wt 12 lis 2013, 22:54 przez La Douleur, łącznie zmieniany 3 razy.