Genesis - faza druga (2)

1
Poprzedzające (choć nie bezpośrednio) fragmenty są tutaj:
http://weryfikatorium.pl/forum/viewtopic.php?t=15039

***

11.
- O! Zaszłaś. No to masz problem maleńka. Hm, ja pewnie też.
- Ależ Josepie, ja nic nie zrobiłam.
- Jasne. Nie ty pierwsza tak mówisz.
- Jestem niewinną i męża nigdy nie zaznałam.
- Tak? A to niby skąd?
- Klnę się na Boga Żywego, nie wiem!
- Nie masz lepszego tekstu? Wszystkie klepią to samo. Powiedz to moim synom, zapiszą, robią jakieś notatki, kronikę rodzinną czy coś, obiboki. Pić mi się chce, przynieś. Zresztą mam większe zmartwienia. Drewno nieszczególne przywieźli, mokre jakieś, twarde. Terebinty na lewo wycięli, czy co... Przynieś jeszcze.
- Proszę. Nie gniewasz się?
- O co? Aha... A obiad jest? Świetnie. Daj buziaka i przestań buczeć. Przyznaj się, skąd ci to? Mam komuś gnaty połamać? Bo żeby ja, to nie pamiętam, Chociaż... Hm... Co tam, jeden dzieciak więcej, wyżywi się. Żeby tylko koheni się nie czepiali, Pana niby to miałaś być, coś by trzeba wymyślić. To jak?
- Nie wiem, nic nie wiem.
- Nie chcesz mówić to nie. Tylko nie rycz. Kto tam?
- Annasz.
- Czego?
- Szalom. Nie byłeś na radzie.
- Nie byłem i co z tego? Zmęczony jestem, nie będę wciąż ganiał na wasze durne zebrania. Robota też czeka.
- O, widzę, że rodzinka się powiększy.
- Nie twój zafajdany interes. Jeszcze coś?
- Nie, będę leciał.
- A jak polecisz z mordą do kohenów, że ona tego... to tak ci ją przestawię, że ani Bóg, ani Szatan cię nie pozna.
- Nie, coś ty, przecież my kumple.
- Spadaj.

12.
- Miriam, czemuś to uczyniła?! Czemu duszę upodliłaś tak bardzo?! I ciało swe zaprzedałaś! Zapomniałaś o Bogu Wszechmogącym? A lat tyle chleb z ręki aniołów pożywałeś i tańcem radowałaś oczy ludu Jego!
- Ja nic...
- Josepie, cóżeś uczynił niegodny?! Prawdę całą mi tu wyjaw, bez zaprzaństwa i kłamstw! Wymusiłeś na nieszczęsnej aby grzesznym twym pragnieniom dogodziła i zło uczyniłeś w oczach Pana! Nie ugiąłeś karku przed ręką Jego wszechpotężną!
- Skończyłeś? Niech no ja dorwę tego Annasza, pożałuje, że go własna świnia nie zeżarła!
- Odpowiadaj grzeszniku!
- Zaraz grzeszniku! Jest moją żoną czy nie? Módl się lepiej za mnie do Pana, jak ci za to płacę, a nie właź do mojego łóżka.
- Dziewicę wziąłeś z domu Pana więc oddaj ją taką!
- Jakie oddaj? Sam mi ją wcisnąłeś, a teraz oddaj? I oślepłeś na starość? Dziewicę? Z brzuchem? Nie wnerwiaj mnie, ofiarę złożyłem i jestem w porządku.
- Jak śmiesz? Okażę wasz grzech przed wiernym ludem, wypijecie wodę wybrania pańskiego!
- Pobłogosławiłbyś lepiej, a nie kijaszkiem machał.
- Przyjdzie czas, to pobłogosławię. A teraz ukorz się przed Panem!
- Puste twe słowa. Serca w nie nie wkładasz, mocy nie mają i bać się ich nie muszę.
- Bogu się przeciwisz? Słuchaj głosu Najwyższego!
- Czczę Boga i ciebie szanuję Zachariaszu. Ale tę Jego gniewną twarz zbyt wiele razy mi pokazywałeś. Oswoiłem się z nią, przywykłem, spowszedniała, nie wzbudza już lęku, znużenie tylko, zniechęcenie...
- Nie wolno takich słów ci wypowiadać!
- Zabronisz? O żonę troszczyć się muszę, o dziecię. To mój obowiązek. Nie raz żem to robił, wiem jak i gróźb mi na to nie trzeba.
- To grzech!
- Bóg osądzi.
- On cię ukarze!
- Daruj sobie. Najpierw wpychasz mężowi żonę, a jak On pobłogosławi, to się czepiasz. Wiesz przecież, że to Bóg daje potomstwo. Już nasza pramatka Hawwa o tym mówiła. Tory nie czytałeś? Bereszit polecam. I niby to nie kojarzysz po co są dziewki? Harowała dla was za darmochę przez dziewięć lat, a teraz to co? Ukamieniować najlepiej bo już niepotrzebna? Może za dużo o was wie?
- Miałeś ją strzec dla Pana!
- A skąd wiesz, że to nie Jego dzieło? A może ukazał mi się anioł Pański i objawił, że to co w niej żyje, za sprawą Ducha powstało?
- Nigdy nie słyszałem większej bzdury.
- A co, nie mogło tak być?
- Nie. Tak się nigdy nie zdarzało.
- Nie? Zdarzało, i to nie raz. Poczytałbyś o innych religiach, macie tu tyle tych zwojów i co? Komary nimi tłuczecie? Też mi koheni, tylko gromić i karać umiecie. Kto was tego nauczył? Wieczór nadchodzi... Świat mrokiem zasnuwa, księżyc piękny... Chodź mała, idziemy, nic tu po nas.

13.
I poszli. Miriam trzymała kurczowo za rękę tego starego człowieka, co jakby odżył ostatnio, sił nabrał, plecy rozprostował i wzrok tak jakoś mu pojaśniał, a dobrotliwy, trochę melancholijny uśmiech nie schodził z lekko pomarszczonej i często zatroskanej twarzy. Zmierzchało już, chłodem powiało. Zamyślony świat przywdziewał kolejną maskę. Szli niespiesznie. Jakieś obrazy, strzępy, przelatywały wokół niej na kształt niewyraźnych majaków, wspomnień, ale bez niepokoju zrazu, bez smutku, jakby opowieść ktoś inny snuł jej o minionych latach. Przypomnienie niosące twarze, czyjeś twarze, powracające echa. Matka. Co znaczy matka? Kim być może? Czy to też ja? Nie wiedziała do końca co się z nią działo, co się tam wewnątrz niej dzieje, rośnie, rozwija, żyje, kobiety coś mówiły, opowiadały, tłumaczyły, ale co, nie pamięta, nie rozumie, ulotne to wszystko, dziwne, nieznane, jak to tak, skąd, dziecko, ale czy to o niej, czy o kimś innym, żaden mąż jej nie przytulał, a jeśli nawet, to cóż z tego? Skąd się bierze dziecię? Pamięta, Bóg daje, tak ją uczyli, ale ona nie spotkała Boga, choć co dzień się modli sercem całym tak mocno, tak żarliwie. Więc skąd? Dobrze, że Josep wie którędy iść, on zawsze wie, sama by zabłądziła, droga zawsze nieznana, może dlatego jest mężczyzną, że zawsze wie. Cóż znaczy wiedzieć? Może też wie, cóż takiego jest w niej, kiedyś jej powie, teraz nie śmie pytać, trzyma za rękę, mocno, tak mocno, żeby nie zgubić, nie zostać samą, lekki wiatr szumi płachtami mijanych namiotów, głosy mówią coś, piasek uderza o stopy jakby chciał ją zatrzymać, może ostrzec, zaraz będą domy, a gdzieś wśród nich jakby jej dom, jej, i dach ma, dlaczego, skąd, cóż to znaczy, kto mi go dał, że mogę doń wrócić, mieszkać, mogę tam spać, jeść i Josep dobry, nie krzyczy. W świątyni żyła, więcej tam, niż w domu rodzicielskim, rodzice pomarli wcześnie, za wcześnie, ale dlaczego ją oddali, dlaczego matki nie miała co dzień, ojca, czyżby nie chcieli jej... nie kochali...czym zawiniła... tak bardzo chciała być wciąż z nimi, na początku, potem mniej, zapominała, słuchała śpiewów, czytań ksiąg świętych, modliła się, jak nauczyli, jak podpatrzyła, podsłuchała, nie brakowało niczego, pewnie zawsze tak będzie, bo tak ma być, Bóg jest dobry, teraz też tak będzie, Josep o to zadba, kim on właściwie jest, dla niej, dla mnie, cóż to znaczy, skąd się wziął, kto mi go dał, nie wiem, nie rozumiem, tańczę na schodach, ludzie się uśmiechają, czegóż więcej ode mnie można chcieć, ale Josep czasem tak dziwnie patrzy, nie wiem o co mu chodzi, jakby czegoś pragnął albo się lękał, ale czego, może że nie zatańczę dla niego, ale ja zawsze, chętnie, lubię przecież tańczyć, teraz to trudno, to przeszkadza, ale mówią że minie. Muszę zapytać Josepa. Coś się majaczy, wraca, nadchodzi... Kształty rosną, powstają, forma się przeobraża, mury, ściany, świątynia... Krew, dużo krwi, dym, znów ten dym i smród palonych ciał, zaduch, zwierzęta zarzynane na chwałę Panu... ryczą... wciąż ryczą tak głośno, tak przeraźliwie, boją się, czy to ten sam Bóg, czy to On tego chce, przecież On jest dobry... Pamięta, jeden taki, byczek młody, jego oczy, wielkie, ciemne, umbra taka, dziwnie głęboka, otchłanie cieni, był tak blisko... patrzył na nią jakby o pomoc prosił, uratuj mnie, uratuj, ale Bóg... oczy, ogromne, mądre, przesmutne, i strach, strach z nich patrzył, ale jakby coś jeszcze, tam wewnątrz, jakby mądrość, głębia niepojęta, nieskończona, pełnia, zrozumienie jakieś, może nawet pogarda, może... nie mogła uciec, patrzyła. Cóż mogę zrobić, ja tylko tańczę i modlę się, dotknę twego pyska, nie bój się, pogłaszczę, zimny taki, nie liż, to nie pomoże, wiem że prosisz, ale cóż ja mogę, ja tu tylko tańczę, tańczę na chwałę Panu i wierzę... w co, w kogo, dlaczego pytasz, nie wiem, nie umiem... kohen, nóż, szyja, gardło, na chwałę krew tryska na moją suknię, piękną białą suknię, będę musiała uprać, a jak nie zejdzie, ślad mordu może zostanie na zawsze, zapisany ślad śmierci, tysięcy śmierci, dlaczego tak, cóż za tym kryć się może, któż tego pragnie, któż na to zezwala, czy tylko tak to bez usprawiedliwienia, bez racji, żeby cierpienie było, żeby się bali... wiatr powiał, ach tutaj przecież jestem, droga, piasek, idę. Ruch, dźwięk może, obejrzała się instynktownie. Puszysty cień miauknąwszy z cicha przeciął ich ślady, rysując w piasku przelotny znak krzyża, ledwo widoczny w zamierającym już świetle, zdolnym jednak jeszcze pochwycić jej przelotne spojrzenie. Naprzód, dalej. Chłodno się robi, tak ciemno, bliżej niego cieplej, daleko jeszcze, nie wiem, Josep wie, coś znów przebiega pod nogami, jaszczurka teraz, niewielka, może też się boi, zimna, jak jego nozdrza tuż przed śmiercią, ale to nie on, nie spotkam go już nigdy, a ręka taka ciepła, bliżej, przytuli, coś powie, nie, milczy idąc, ale tak pewnie bez wahania, on wie, na pewno wie wszystko, droga ciągnie się wciąż, mijane wzgórza odprowadzają swoim milczeniem, a może wołają do ciebie głosy łamiące się na powiekach, ciemniej, jednak coś się rodzi, powstaje, a tam dalej pustynia, czujesz ją i głosy stamtąd wołające. Powoli, wyłaniają się kształty których nigdy nie było, nigdy nie będzie, oczekiwanie, oczekiwanie na powstanie, noc budzi się w ciemnym błękicie, ogarnia cię, utula, świat wymyka się spod kontroli, wyobraźni, chowa gdzieś jarzmo rzeczywistości i zaczyna żyć, oddychać, patrząc na ciebie tysiącem oczu bez żadnej twarzy. Nieistniejące mury rosną monumentalnie, układają się w pieśń, pieśń o radości i nadziei, rozbrzmiewają chorałem nad tobą, coraz potężniej, coraz śmielej w tobie, szkic staje się obrazem, coraz wyraźniejszym, bardziej trwałym i realnym, pieśń i noc, echa, oczekiwanie, oczekiwanie na powstanie, wszyscy jesteśmy tacy sami, wszystko jest jednością, wszystko jest tobą, wszystko jest tak, jak być powinno, wszystko tak będzie już na zawsze. Czy to jeszcze ja, kim jestem, kto mi to zrobił, purpura na zachodzie już gaśnie, mrok podchodzi, zagląda w oczy, piasek w ustach się chowa, drzewa w popłochu mijają mnie stojąc, krzyk, nie wiesz skąd, nie wiesz po co, nie wiesz dlaczego, krzyk, niebo swym chłodem wzywa cię w objęcia i woła, wciąż woła, a gdzieś daleko na horyzoncie milczeniem odpowiada ziemia. I tak obojętne, zimne gwiazdy. Idziesz ciemną aleją smutnych sfinksów, ciężko opartych na zmęczonych łapach, wspinasz się po silnych, wyprężonych grzbietach, nie patrzysz tylko czujesz, spojrzeć się boisz, może twój wzrok ożywi je lub zabije, szybkim krokiem mijasz zaciśnięte pazury, diamentowe pazury są bliżej, coraz bliżej, ale nic nie znaczą, nie wskazują. Zatrzymaj się, popatrz, zmęczone tony chorałów siadają na powiekach, oplątują twe włosy, aria płynie nieprzelaną krwią a znajomy byczek ciepłym językiem wskrzesza właściwy świat, prawdziwy świat, twój świat. Echa czegoś niespełnionego, nieosiągniętego pochylają się mrucząc jak senny kot. Świat przestaje być snem, staje się nicością i już nie wiesz, czy idziesz, czy czujesz, czy istniejesz, nie masz punktu oparcia, nie masz nic, tylko te oczy, smutne oczy, które już znasz tak dobrze i tak bardzo chciałabyś zapomnieć, ta głębia niepojęta i głuchy tętent sfinksów uciekających w nieznane przed swym przeznaczeniem. A ja? Co ze mną będzie, a może jeszcze z nim, z kim, o kim myślę, czy ktoś do mnie mówi, z wnętrza, matko, kim jestem i znów te oczy, oczy bez spojrzenia, ale patrzą, patrzą jak wtedy, lecz o nic już nie proszą, dokonało się, spokojnie, wszystko będzie dobrze, czemuś mnie opuścił, gdzie jesteś, woła, czyje ono, narodzi się człowiek a może... piasek pod nogami, wiatr ucichł, coraz ciemniej, mrok od którego spojrzenie odbija się teraz jak od obojętnego świątynnego muru skropionego krwią ofiarną, nie mogąc już nawet ugrzęznąć w jego ciemniejącym błękicie. A to już dom, mój dom, światło, wejście, ktoś się śmieje, jego synowie, kto to jest syn, wiem, jest bardzo ważny, najważniejszy, ale skąd się bierze, przecież żeby był chleb, trzeba się napracować, ziarno, mąka, mleko, a ja nic nie robiłam, naprawdę nic i nagle będzie syn, mój syn, człowiek, dzieło Boże, jak dobrze, ogień, jest światło.

Kotara zaszeleściła cichym westchnieniem, zasłaniając migocące lekko płomienie i żegnając zasypiający już świat. Kot o nieznanym kolorze zaświecił swe ślepia i znudzony, mruknąwszy coś do siebie zgasił je powoli, naciągając nań miękką łapką pierwszy podmuch rodzącej się nocy. Wychudzone psy podjęły rytualne wycie. Szare obłoki coraz szczelniej skrywały niebo, niebo w którym mieszkał On i teraz patrzył na zasypywane ślady matki swojego dziecka i ślady tego, który zajmie jego miejsce jako mąż i ojciec. A przecież sam tak chciał. I pierwszy raz w dziejach Wieczności, niezgłębiona mądrość i smutek najstarszych oczu bez wiary, nadziei i miłości, które mogły dać wszystkim ale nie sobie, zaszkliła się łzą, łzą żalu, łzą skrywanej głęboko tęsknoty, zazdrości i niespełnienia, za które nie było już kogo winić.
Pyzaty księżyc skradał się jeszcze wciąż za migocącą nieśmiało gwiazdką, powoli i coraz tkliwiej obejmując ją swą tężejąca poświatą. Obłoki mozolnie kontynuowały wędrówkę, gasząc i zapalając złociste oczy nieba. Ucichły znudzone psy. Kot ruszył na obchód śmietników płosząc konklawe myszy. Ludzie zamarli w pełnym bezruchu spoczynku, zdradzając codzienne, nieustępliwe troski. Świece szły spać, budząc widma ciemności. Stawała się noc.

2
Gorgiasz, nie umiem weryfikować, mogę przekazać tylko swoje wrażenia.

Widać, że masz własny styl, to mi się podoba, że umiesz pociągnąć dialogi, że widać w nich poszczególne postaci, bez stosowania opisów. Choć cześć 11 nie do końca mi pasuje.
część 13. jest.. taka przytłaczająca, z każdego zdania wyziera niepewność i smutek, a już tutaj szczególnie, zwłaszcza te drzewa do mnie przemówiły:
Czy to jeszcze ja, kim jestem, kto mi to zrobił, purpura na zachodzie już gaśnie, mrok podchodzi, zagląda w oczy, piasek w ustach się chowa, drzewa w popłochu mijają mnie stojąc, krzyk, nie wiesz skąd, nie wiesz po co, nie wiesz dlaczego, krzyk, niebo swym chłodem wzywa cię w objęcia i woła, wciąż woła, a gdzieś daleko na horyzoncie milczeniem odpowiada ziemia. I tak obojętne, zimne gwiazdy.
I ten świat, który przestaje być snem. To ładne.

Fragment kończący wpada nagle i bez zapowiedzi i jakoś do mnie nie trafia. Myślę, że mógłby być samodzielny. Nie pasuje do 13.
Pyzaty księżyc skradał się jeszcze wciąż za migocącą nieśmiało gwiazdką, powoli i coraz tkliwiej obejmując ją swą tężejąca poświatą.
Zgrzyta mi i pyzaty i gwiazdka w połączeniu z tężejącą poświatą (a to sformułowanie z kolei bardzo do mnie trafia. Ale bez zdrobnień tuż przed).
gosia

„Szczęście nie polega na tym, że możesz robić, co chcesz, ale na tym, że chcesz tego, co robisz.” (Lew Tołstoj).

Obrazek
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”