Zdechł pies. Zakreślił na żwirowej płaszczyźnie dwa idealne okręgi, nozdrza mu nabrzmiały jakby ulepione z moczonego bambusa, pysk dławiącą pianą się wypełnił, drgawki nieludzkie i niepsie łapami czterema zatelepały. Zapłakał Georgy Dick siarczyście, bo bliskim mu był pies towarzyszem lat tak tłustych, jak i przede wszystkim chudych, a przewagi liczebnej tych drugich w ostatnich czasach nikt w Nowym świecie kwestionować nie śmiał. Pies ten tym głównie serce Georgy’ego sobie zaskarbił, że jak i on synem suki się urodził i pozostał wiernie do końca. Tak to sukinsyństwo dosłowne, z sukinsyństwem metaforycznym, za sprawą uczuć szczerych w jednię się najprawdziwszą zlało i dwa życia jak warkocz splotło w podobieństwie krwi. Wiedział Georgy, bo katolikiem był dobrym, że z dwójki tej tylko jego jednego Pan Bóg Miłosierny duszą obdarzyć raczył, psom wszelkim tej pociechy odmawiając, co o pomstę wołało. Lecz zamiast Stwórcy rasizm wytykać i za amoralną decyzję Go winić, postanowił wiernym świętości pozostać i na znak, iż nie obca mu miłość chrześcijańska, własną się duszą z upośledzonym przyjacielem podzielił. I w słońca żarze obaj razem płonęli i o chłodnej wody łyk każdy wspólne zanosili lamenty, drwiąc jednak z wszelkich bóstw solarnych wyimaginowanych od zarania cywilizacji. I w czas deszczowy tej wody nadmiar znosili, taplając się w błocie miękkim i przytulnym, nieświadomi, że stają się protoplastami nowej rasy panów, którą w sto lat przeszło później Czekający Tomasz będzie opiewał. Pies kumplowi mustangi naganiał, by ten mógł jak i on, kosztować uroków czteronożnego przemieszczania się, za co ten go w walce nierównej przeciw goliacim bizonom wspierał, nie tylko ciskanymi z procy kamieniami, ale i stalowymi kulami miotanymi podłużną lufą winchestera.
A teraz zdechł pies. Dick zdziczał bardziej, niż to dzikość zachodu znieść mogła. Obmyślił, że pójdzie w świat i będzie do kresu swoich dni imię psa sławił w panegirycznym uniesieniu, a imię jego było „Pies” po prostu, tak jak i gatunek, z tym że wielką literą dla uwznioślenia znaczone (o czym nie wiedział nikt prawie, bo choć tamtejsi w słowie mówionym najwyższe posiedli arkana, to czytać kilku ledwie potrafiło, a w mowie wielkość liter małości jest równa).
Ruszył natychmiast oszołomiony lepkim potem spływającym z czoła. Chodził pieszo, lecz szybko, nie myśląc nic przy tym. W nocy gwiazdy drogę chciały wskazywać, w dzień zaś tarczy słonecznej promienistość, lecz Georgy nie słuchał już nieba, mimo iż tam druha jedynego teraz w wyobraźni lokował (nie po to wszak złotej swej duszy pół psu ofiarował, by zdechł pies zupełnie). Spotkał na szlaku, gdzieś w słynnym Idaho, upadłego trapera- włóczęgę i brudasa, lecz o gębie wcale sympatycznej i jak z każdym, tak i z nim się imienia szlachetnego brzmieniem podzielił. Dziad, jak to dziad, powagi tego wyrazu docenić nie umiał i zaklął siarczyście, pamięć zdechłego profanując, wbrew łacińskiej maksymie de mortuis nil nisi bene, jak i wbrew w ogóle obyczajności powszechnie przyjętej. Zawahał się przez chwilę krótką Georgy strzelbę przeładowując, czy może życie ludzkie człowiek w imię psa poświęcać, lecz pomniał zaraz kiedy Pies wiernie u jego boku przeciwko sforze krewnych swych dalszych i bliższych walczyć się nie wzbraniał. Wystrzelił więc bohater wprost w skroń nowego przeciwnika, która w tym momencie jak bańka mydlana pękła i nim przez mózg dziadzi myśl jakakolwiek się przetoczyć zdołała, zdobił on już tombakowy piasek, matowym różem lśniąc w Słońca blasku, w stanie wyraźnej dezintegracji.
I tak przemierzył ów Georgy Dick Idaho całe, Nevadę, Utah, Arizonę i w końcu Dziki Zachód cały wszerz i wzdłuż, po drodze kolorując monotonne gleby coraz to nowymi masami mózgowo-rdzeniowymi, by wyrazić w ten sposób esencję cierpienia; i spluwał na każdą myśl o odpoczynku od marszu. Parł ku przeznaczeniu, zostawiając za sobą mozaiki dogorywających ofiar, którym układał na pożegnania wymyślne epitafia- wariacje na temat prastarego „go to hell!”. Aż zawędrował do miejsca called „Shark Saloon”. Tam do łysawego barmana podszedł i wziął whiskey najtańszej szklanicę i dwa wściekłe, a gdy opróżnił ten "Happy meal" łapczywie, jednym tchem, jak robił wszystko, dał z winchestera strzał ostrzegawczy w sufit. Skoczna nuta grajkom barowym umilkła, kobiety pomdlały, zaś mężczyźni w krąg się wokół przybysza zebrali, chcąc wysłuchać co ma do powiedzenia, wszyscy jak mąż jeden, poza jednym którego cień złowieszczo z końca sali spoglądał. „Słuchajcie! Słuchajcie! Ladisy i dżentelmany!-prawił bohater nasz- Jeżeli ktoś z was tu i w tym momencie, bądź kiedykolwiek gdzieindziejbądź zaprzeczy, iż najpiękniejszym imieniem świata jest 'Pies', które mój pies zdechły tragicznie nosił, to zaręczam, że niezwłocznie kogoś takiego na pojedynek wyzwę i łeb mu roztrzaskam bez zawahania!”. Gdy skończył swoją przemowę, chciał podejść do baru po następną porcję trunku, lecz w tym momencie nawałnica kul rewolwerowych mu na plecy spadła i jak sito je podziurawiła na wylot. Padł Georgy Dick martwy na posadzkę z imieniem psa umiłowanego na ustach, które rychło potem zastygły i wieści już więcej głosić nie mogły. A pech to tylko sprawił, że w kącie saloonu akurat usadowił swe cuchnące dupsko zły Billy Bo, najlepszy w obu Amerykach rewolwerowiec, który rewolwerów tuzin przy sobie zwykł nosić i w jednej sekundzie je wszystkie wystrzeliwać, gdy tylko sprawy obracały się nie po jego myśli. „Walnął jak łysy w materac”- ktoś z tłumu rzucił komentarz na temat zajścia sprzed momentu, podczas gdy, ku zdumieniu wszystkich, wpadł do izby szary kundel. Obdarty, kulejący, o wzroku poważnym, namaściwszy po swojemu drzwiczki do saloonu na znak, że bierze lokal w posiadanie, posępnie do trupa posiekanego się doczłapał. Obwąchiwał i skomlał, złorzecząc zabójcy i robiąc kompanowi za lekkomyślność wyrzuty. „A mówiłem zawsze- więcej roztropności Georgy! Nie tak pochopnie, pomyśl czasem, czasem poczekaj moment”. Ale Georgy nigdy nie słuchał Psa (bo to on wkroczył do akcji we własnej osobie). Ten, pożegnawszy z żalem głupiego przyjaciela spojrzał na Billy’ego Bo i zaczął mu wymyślać od najgorszych obszczygnojów, cweli marnotrawnych, zdupycórek zapierdziałych etc., etc., a potem to samo do innych bywalców knajpki, lecz odzewu żadnego nie napotkał. Dopiero gdy warknął niektórzy się złowrogo nań spojrzeli. I wtedy pojął Pies istotę niekumatości towarzysza i brak wszelkiej płaszczyzny porozumienia w ich ciepłych przecież relacjach. Ludzie po prostu nie słyszeli gdy on mówił, żaden z nich. Warki, piski, szczekanie i wycie- to jeszcze byli w stanie skumać, ale mowa, normalna psia mowa wykraczała poza obręb ich szerokich, a ograniczonych mózgoczaszek! „To dlatego mi kociakość, tak trudno się było dogadać z tym koniubratem!”. Sam się Pies zaśmiał z błędu swojego i dziwił jak mógł tyle lat jego przyczyny nie dostrzec. Tak, czy siak, trzeba było pomścić martyrologię duchowego krewniaka, toteż gdy Billy Bo przechodził obok, do baru po szklankę kociego mleka (które specjalnie dla niego stary Shark sprowadzał, bo najlepszy rewolwerowiec alkoholu w ogóle nie pijał, twierdząc że psuje on wzrok i refleks w palcach) Pies charknąwszy rzucił mu się na szyję. Nie! Nie tak, jak niewiasta się rzuca na szyję mężowi, a jak lwia paszcza się rzuca na zad zebrzy, czy antylopi w odległej Afryce, paprając całą jego zwartą strukturę. Przerwał chyba ukąszeniem ciągłość systemu nerwowego Billy’ego Bo, bo ten wybałuszył tylko jedyne swoje ślipie, zamiast dobyć dwunastu rewolwerów, a chwilę później leżał bezradnie obok zwłok Georgy’ego na tej nekropolijnej podłodze. Bywalcy saloonu mocno się tym dance macabre poirytowali, bo choć zły Billi Bo przy byle okazji pluł im w pyski, żony im spsował doszczętnie a i tak jeszcze bałamucił co dzień tak srodze, że potem dla nich już siły i chęci nie miały; to jednak solidarność rasowa wzięła u nich górę nad personalnymi animozjami i psa tak śmiałego, za zuchwałość ukarać zapragnęli. Uratował mu ogon i łapy i łeb szlachetny Johny Mądra Ręka, który był dotąd drugim najlepszym rewolwerowcem obu Ameryk, a od momentu gdy Billy Bo ostatnim tchnieniem atmosferę popsuł, najlepszym zdecydowanie. On to nakazał ludziom się rozejść, a psa Sharkowi soczystym stekiem wieprzowym wynagrodzić. Trzeba wiedzieć, że oprócz biegłości w broni palnej, miał i inny atut ów Johny, bo ponieważ strzelać umiał od poczęcia na wskutek talentu wrodzonego, mógł życie całe książkom poświęcić i stąd mądry był jak nikt inny na Dzikim Zachodzie i łeb mu od informacji urósł jak arbuz genetycznie modyfikowany. Wiedział w swej erudycji, że Pies jako szczenię był przez buhaja stratowany, co mu feler na mózgu pozostawiło, o czym Georgy nie wiedział, bo później się dopiero poznał z przyszłym idolem, a sam miał łeb równie felerny. Johny całe smutne zajście z bykiem widział i teraz, po latach, Psa poznał po powstałej wówczas na głowie szramie. Zdarza się u ssaków tak uszkodzonych za młodu przypadłość, że je w życiu dorosłym nachodzą nagłe ataki, powodując drgawki i sztywnienie na kilka minut nawet, które nieszczęsny Dick za zgon wziął i przekonanie, że zdechł pies do grobu własnego zabierze, o ile go sępy przedtem nie przetrawią. Pies się zapewne włóczył za towarzyszem od początku jego exodusu, jednak dogonić nie mógł, jako że kończyny miał podczas pogoni parę razy przetrącane i trop gubić mu się musiało zdarzać. Za śmierć tak i własną, jak i złego Billy’ego Bo i masy spotkanych po drodze traperów, prędzej winnych jak nie (bo każdy musiał być czemuś winny, wszak świętych na Dzikim Zachodzie wielu nie znam), odpowiadała tylko Georgy’ego lekkomyślność i nad wyraz wybujała fantazja, aż dziw, że w tak małym rozumku się taka uplęgła.
Tu by można tę dziwną hisotrię zakończyć, gdyby nie poważne uchybienie formalne, za jakie należy uznać brak szeryfa. W westernie wszak musi być jakiś szeryf. Przez to przyjmijmy, że to nie pies był ten Pies, tylko szeryf (oczywiście imię wtedy też musimy inne podstawić). Tak więc dostał od Sharka szeryf stek wielce krwisty i zajadał go ze smakiem. Ale przecież w westernie, oprócz szeryfa, muszą też być Indianie, więc załóżmy, że nie barman przyniósł stek, a Indianie, całe plemię Indian, szczep cały, przez co saloon urósł do rangi bezkresnej prerii, na której miała się rozegrać bitwa. Bo to przecież nie stek był najważniejszy, stek to tylko pretekst do przyjścia, podstęp Indian, którzy dając stek szeryfowi, znienacka wypowiedzieli mu wojnę i otoczyli go. Bohater nasz w pułapkę złapany walczył dzielnie. Jego rewolwery miotały kule szybko i gęsto jak kałasznikow, albo i szybciej jeszcze i gęściej, bo trzeba wiedzieć, że mądrala Johny umarł właśnie z przerostu tkanki mózgowej i odtąd ten to szeryf był najlepszym rewolwerowcem obu Ameryk. Co chwila jakiś szczep czerwonoskórych padał martwy, ale wciąż przybywały kolejne, odradzając się jak hydrze łby, jak wielka nawałnica szarańczy. Był ów heros wśród wrogów jak biały punkcik w centrum gniazda czerwonych mrówek, jak maleńki okręt na Morzu Czerwonym, albo raczej jak biała żaglówka, ale uzbrojona niczym okręt i nie dająca się zatopić. Czuł zło emanujące z wrogich pióropuszy i tomahawków i krwią nabrzmiały mu skronie, jakby się chciały zlać z czerwienią rywali. Wydawało się, że to już koniec i dobro szlachetnych kolonistów, skondensowane w jednej, nadczłowieczej postaci, w końcu ulegnie barbarzyńskiej sile destrukcji, tej nikczemnej, która własną ziemię tak uciążliwie gnębiła przez wieki! Lecz oto nagle nadciągnęła pomoc... Cała armia dzielnych szeryfów! Dumne gwiazdy na ich piersiach tworzyły przedziwne, niewysławialnej piękności konstelacje. Były jak białe olbrzymy, wchłaniające czerwone karły, zmieniając plac boju w wielką, biało-czerwoną hipernową, mozaikę ciał pogrążonych w wysiłku herkuliańskim, z których co chwila któreś przybierało formę i konsystencję tatara. Ironią losu, przypadkiem, wśród rzezi niemiłosiernej, w samym jej epicentrum, znalazł się zagubiony piesek preriowy, w zasadzie to pies, całkiem spory pies. Nieświadom doniosłości chwili, dał się wciągnąć w odwieczny wir wojny dobra ze złem, nie rozpoznając nawet uczestniczących w niej stron, żadnej nie będąc bliskim, wyrwany ze spraw swoich preriowych. Potrafił biedak tylko walczyć o przetrwanie, więc cóż mógł robić gdy przetrwanie przestało nagle być możliwe? Stanął bezradny, gdy jeden bok mu przekłuły zbłąkane kule dzielnych szeryfów, a drugi wbijane ze złośliwości groty zatrutych i ognistych piekielnie strzał terrorystów, a na koniec stratowały go równie zdezorientowane co i on, końskie kopyta. „zdechł” i „pies”- dwa słowa zaledwie. Czyż jest zdanie tak krótkie, co równie trafnie oddaje tragikomizm istnienia? Zdechł pies.
KONIEC[/i]
Zdechł pies
1- Nie skazują małych dziewczynek na krzesło elektryczne, prawda?
- Jak to nie? Mają tam takie małe niebieskie krzesełka dla małych chłopców... i takie małe różowe dla dziewczynek.