Zuzanka
O Zuzance dorośli mówią, że nie zginie w życiu. Nie wiem dokładnie, co to znaczy, bo ja zginęłam tylko raz w Dużym Mieście w domu towarowym, ale zaraz sama się znalazłam. Weszłam do takiej fajnej szafki, co jej się drzwi same otwierały i zamykały. Chciałam tylko sprawdzić, jak to działa, a ta szafka się zamknęła i pojechała do góry. Drzwi się znowu otworzyły i znalazłam się w całkiem innym miejscu. Trochę sobie pooglądałam, ale nie podobało mi się, bo sprzedawali tam firany i materiały, jakie zanosi się do pani krawcowej. Chciałam wrócić do mamusi i tatusia, więc weszłam znowu do tej szafki, a tam była jedna pani. Powiedziałam do niej, że chcę na dół, nacisnęła guziczek w ścianie i pojechałyśmy. Jak te drzwi się otworzyły, to zobaczyłam tatusia tak zdenerwowanego, że aż mu się włosy rozczochrały. A tatuś jest zawsze pięknie uczesany, przecież jest właścicielem salonu fryzjerskiego. No, więc był zdenerwowany i bardzo się ucieszył, jak mnie zobaczył. Wszyscy mnie tam szukali, nawet panie sprzedawczynie. Potem tatuś wszystkim opowiadał:
- I wyobraźcie sobie, nasza panna wysiada z windy!
Oczywiście, chciał mi tam od razu powiedzieć parę niemiłych słów, ale byłam szybsza:
- No, dlaczego mnie tatuś nie pilnował?!
Mamusia złapała mnie za rękę i puściła dopiero przed naszym domem, jak wróciliśmy autobusem z Dużego Miasta. To było naprawdę bardzo niewygodne.
No, więc chyba dobrze, że Zuzanka nie zginie, bo to nie jest przyjemne. W ogóle, to czasem bardzo bym chciała być taka jak ona. Nie, żebym chciała tak skakać i wiercić się, bo moja siostra nawet w kościele nie może usiedzieć spokojnie. Zazdroszczę jej, że jest odważna i śmiała. Zagaduje do pań w salonie fryzjerskim, rozmawia z Romkiem, który jest synem piekarza i sprzedaje chleb, a nawet ma jakieś sprawy z panem Korkiem. Ja często wstydzę się odezwać, a czasami Ten Drugi nie pozwala mi otworzyć ust. Zwłaszcza, jak należy powiedzieć „dzień dobry”. Zuzance nigdy się to nie zdarza, z daleka poznaje wszystkich znajomych. Teraz też, idąc ze mną ulicą, uśmiecha się do grubego pana:
- O, dzień dobry! Co u pana słychać? Jak się miewa Paskud?
- Dzień dobry Zuzanno! Powiedz tatusiowi, że jego garnitur jest gotowy. Przyjdź kiedyś odwiedzić mojego kota. Na pewno znajdą się jakieś cukierki.
- A gazetki z modą? – Zuzanka przy okazji załatwia swoje interesy.
- Są, są, żona dostała od siostry z Francji.
- To przyjdę z tatą, albo nie, sama przylecę, będzie szybciej.
Patrzę na nią zaskoczona.
- Kto to był?
- Nie wiesz? To pan Bąk, krawiec naszego tatusia. U niego fajnie pachnie, bo pali cygara, a jego żona zna się na modzie lepiej niż ciotka Pokrencka. Ich kot nazywa się Paskud.
- Dzień dobry! – moja siostra przystaje przed siwym dziadkiem, który sprzedaje ziemniaki z dużych koszy. Patrzy na nas spode łba, ale poznaje Zuzankę i wyraz twarzy zmienia mu się w jednej chwili. – Witam cię, Stokrotko – uśmiecha się, pokazując zęby rozchwiane jak kołki w starym płocie.
- Już ma pan dzisiaj ziemniaczki? Zaraz powiem babci i na pewno kupimy, bo ona mówi, że od pana są najlepsze. Bez sztucznych nawozów.
- Cześć, wujku! Kiedy pogramy w piłkę? – Zuza macha ręką ciemnowłosemu, chudemu panu. To nasz wujek Staś, mąż siostry mamusi.
- O, Hancmanyszek! – Tylko wujek tak śmiesznie nazywa moją siostrę. – Dokąd idziecie?
Momentami mam wrażenie, że ulica, którą idziemy, pełna jest Zuzanki. Siostrzyczka ciągnie mnie za rękę:
- No, chodź szybciej! Rany, jak z tobą się wolno chodzi!
- Małpa jedna – myślę sobie. – Co chwilę przystaje, a potem na mnie marudzi. Nie odzywam się jednak, bo nie będzie chciała mnie zabierać, a fajnie jest chodzić z nią po mieście. Zuzanka lubi ludzi i ją też wszyscy lubią.
Czasami jednak nie jest wcale taka miła. Gdy ktoś próbuje jej dokuczyć, szybko może się przekonać, jak ostry języczek ma moja siostra.
- No i powiedziałam jej, że jest głupia i ubiera się jak flejtuch! – zakończyła któregoś dnia opowieść o kłótni z jakąś koleżanką.
- Bardzo nieładnie, to stwierdzenie jak z magla – babcia jest wyraźnie zgorszona.
- Z jakiego magla? Ja nie byłam w żadnym maglu! – Siostra zupełnie nie rozumie, o co chodzi.
- Tak za moich czasów nazywano niezbyt mądre wypowiedzi panienek, które przy okazji używały nieeleganckich wyrażeń. Tak mogły się kłócić dziewki służebne przy maglowaniu prania, a nie młode damy.
- Oj, babciu! – Macha lekceważąco ręką Zuzanka. – Teraz nie ma ani służących, ani dam. Komuna ze wszystkich robi hołotę.
- Zuzanna, skąd ci się to wzięło!? – podnosi głos babcia.
- Ciotka Pokrencka tak mówi. I, że nie może być dobrze, jak nieuki i dziadostwo rządzą krajem. Wczoraj tak mówiła i wymachiwała gazetą wujkowi Wacławowi przed nosem. A on szybko odciągnął ją od okna, bo tam stała, i mówił, żeby się zamknęła na Boga. Tak powiedział: „Kornelia, zamknij się, na Boga! Jeszcze kto usłyszy!” Wszystko widziałam, bo właśnie wpadłam do nich na chwilkę. No, a ciotka na to…
- Zuzanko! Co ty za historie przynosisz do domu!? – To tatuś właśnie wszedł do kuchni i usłyszał fragment opowieści – Prosiłem was przecież, żebyście nie słuchali tego, co gada ciotka.
- Ale dlaczego? Czy ona kłamie? – Zuzanka nie daje za wygraną
- A co to jest hołota? – Ja też lubię wszystko wiedzieć dokładnie.
- Dziewczynki, w tej chwili spokój! – złości się tata.
Babcia w ogóle się nie odzywa. Miesza coś w garnkach i udaje, że nie słyszy. Mam jednak wrażenie, że bardzo się stara, aby się nie roześmiać.
- Zuzanko, odrobiłaś lekcje? – Tatuś stara się zmienić temat
- Nie. Nie będę odrabiać lekcji. Nie znoszę szkoły.
Moja siostra, zawsze energiczna i skłonna do wszelkich nowych działań, wykazuje całkowity brak entuzjazmu, jeżeli chodzi o szkołę. Nikt tego do końca nie rozumie, bo jest towarzyska, ma w szkole wiele koleżanek i lubi brać udział we wspólnych zabawach. Niezmiennie jednak, pytana o szkołę, twierdzi, że jest tam nudno i do kitu.
- Właściwie, to lubię tylko gimnastykę i przerwy – powiedziała mi kiedyś - tylko wtedy coś się dzieje, a siedzenie w ławce nad książką jest beznadziejne. No, jeszcze rachunki są czasem ciekawe, jak się układa różne figury z patyczków, albo liczy koraliki na liczydle. A czytania nie cierpię i w życiu nie nauczę się tych głupkowatych literek. W ogóle mi to do szczęścia niepotrzebne.
Jest głucha na wszelkie argumenty o zdobywaniu wykształcenia, bo to, co konieczne w życiu, już wie albo dowie się od babci. A ciotka Pokrencka czyta gazety i tak ciekawie potrafi wszystko opowiedzieć, że ta pani w szkole mogłaby się wiele od niej nauczyć.
Rodzice mają jednak inne zdanie na temat nauki i uparcie gonią Zuzankę do książek. Każdego dnia starsze rodzeństwo ma obowiązek pomagać jej w odrabianiu lekcji. Marianka jest spokojna i cierpliwie tłumaczy po kilka razy to samo, bo Zuzanka zaraz zapomina, co się do niej mówiło. Tomasz czasami ma ochotę wytargać ją za uszy i powiedział tatusiowi, że woli sprzątać kurnik niż siedzieć nad lekcjami ze swoją roztrzepaną siostrą.
- Kury przynajmniej nie kopią pod stołem i nie szczypią – wyznał. – I w kurniku widać efekty pracy.
Tatuś, oczywiście, zdenerwował się i kazał mu zwrócić uwagę, że siostrzyczka dużo choruje i ma braki w nauce, a on nie ma dla niej serca.
- Moim zdaniem – Upierał się brat - Główna choroba Zuzanki to nadmierna ruchliwość i fijoł na punkcie ciuchów. Czy tatuś widział, że ona nawet na okładce elementarza narysowała jakąś kieckę?
To była szczera prawda. Zuzanka sama mi powiedziała, że w czasie lekcji podnosi palec i pyta pani, czy może wyjść do ubikacji, bo nie cierpi siedzieć w klasie. Wcale jej się nie chce siku, zresztą szkolne ustępy są wstrętne i ona tam nie chodzi. Może jednak parę minut sobie poskakać i zagrać w chłopka.
Bo moja siostra uwielbia grę w chłopka. Na placyku koło naszego domu, zaraz przy murze kościelnym, narysowała na ubitej ziemi tego stwora. Ma on wielką głowę, przedzieloną pionową kreską na pół, potem jest krótka szyja, a pod nią dwie łapy sterczące na boki. Niżej, zamiast brzucha i nóg, rysuje się trzy kratki jedna pod drugą. Do boków najniższej należy dorysować uszy, co jest już całkiem głupie. No, ale tak wygląda chłopek i inaczej nie może być. Zabawa polega na tym, że do poszczególnych części kolejno wrzuca się kolorowe szkiełko. To miejsce należy ominąć, a w pozostałe wskakuje się, zależnie od etapu gry, obunóż, na lewej nodze, na prawej, ze skrzyżowanymi nogami i jakoś tam jeszcze. Ja też trochę umiem grać w chłopka, ale często robię błędy i w ogóle od tego skakania robi mi się za gorąco. Siostrzyczka skacze na swoich długich i chudych, jak u czapli, nogach w każdej wolnej chwili i kilka razy dziennie poprawia wizerunek swojego bóstwa. Dzięki temu, jest on po prostu wryty w ziemię. Kiedyś, w rowki wyznaczające jego kontury nakruszyła kredy i widać go było nawet po ciemku. Zresztą, na placu stoi latarnia, dzięki której można grać również wieczorem. Zawsze jest wielu chętnych i Zuzanka wszystkich zapisała w takim notesiku, który dostała od mamusi do ćwiczenia literek. Wtedy się okazało, że nieźle już potrafi pisać. Jednak chyba trochę się zagalopowała, bo do chłopka zapisała nawet ciotkę Pokrencką i naszego tatusia. Zuzanka jest mistrzynią gry i to jest jej wielka pasja, jednak nie większa niż rysowanie ubrań.
Wszystkie brzegi gazet, karteczki, a czasami nawet ściany pokryte są rysuneczkami sukienek, spódniczek, bluzeczek czy innych ubranek. Wystarczy czasami tylko chwila, a już spod ołówka wyłania się coś nowego. Każdy rysunek jest przy tym inny, bo głowa Zuzanki jest pełna różnych pomysłów na ciuchy. Właśnie wróciła ze szkoły, wpadła do kuchni i rzuciła tornister pod stół, wołając:
- Babciu, strzaśnie mi babcia taką kieckę?
- Co ja mam zrobić, Zuzanko? Najpierw powiedz: „Niech będzie pochwalony”, a potem mów po ludzku – babcia nie znosi żargonu i niewłaściwego zachowania.
- No, tak, tak, ale niech babcia spojrzy. Widziałam w szkole, jedna dziewczynka taką miała, ale ja bym tu dała inny kołnierzyk. Powinien być półokrągły, a te zakładki tutaj i tu…
Babcia oczywiście zapomina, że robiła dla mnie chlebek z miodkiem. Obie są zajęte tą nową suknią, której jeszcze nie ma, coś tam rysują, poprawiają, a małe dziecko głodne…
Przygoda z Marianką
Podczas obiadu Marianka mówi do mnie:
- Misiu, idę po obiedzie do biblioteki. Jak chcesz, możesz pójść ze mną.
Nie mogę uwierzyć w moje szczęście. Wizyta w bibliotece od dawna była moim wielkim marzeniem. Ciągle jednak słyszałam, że jestem za mała, aby tam pójść. Dzieciaki przynosiły mi książeczki dla dzieci i zawsze znajdowałam kogoś chętnego do poczytania. Sama wielokrotnie oglądałam obrazki, sprawdzałam jak wygląda okładka pod szarym papierem, wdychając delikatny zapach książki. Czasami wyobrażałam sobie, że jestem już duża i sama idę do biblioteki, niosąc pod pachą książki tak samo, jak to robił Tomasz. A teraz naprawdę pójdę!
Po obiedzie musimy jeszcze pomóc w sprzątaniu kuchni. Siostra wyciera umyte przez babcię naczynia i ustawia je w szafkach, a ja zamiatam podłogę. W końcu babcia mówi, że już możemy iść. Ubieramy się szybciutko, chociaż sznurowadła moich butów stawiają zacięty opór.
- Pokaż mi, zaraz ci pomogę – Marianka kuca przede mną – No tak, znowu narobiłaś supełków.
Nikt nie chce uwierzyć, że to nie ja robię te supły. Sznurowadła same się skręcają, pętają, a zaraz potem wyskakują kolejne paskudztwa, które nie dają się rozplątać i zatruwają mi życie.
Marianka sprawnie doprowadza wszystko do porządku i wreszcie wychodzimy. Na dworze jest mróz i napadało sporo śniegu. Trzymamy się za ręce i maszerujemy naszą uliczką do rynku. Dalej, idziemy szerokim chodnikiem, gdzie śnieg jest mocno udeptany i śliski. Trzeba bardzo uważać, żeby się nie przewrócić. Zwykle, kiedy tędy przechodzę, oglądam wszystkie mijane wystawy, a szczególnie długi przystanek robię koło sklepu pani Szymańskiej. Witryna sklepowa pełna jest wielobarwnych wstążek, spinek, ozdób wszelkiego rodzaju, nie wyłączając blaszanych pierścionków, tak kolorowych i błyszczących, że aż oczy bolą. Wszystkie dzieciaki zatrzymują się tu na dłużej i gapią się na te cuda. My jednak, dziś nawet nie patrzymy w tę stronę.
Przed biblioteką Marianka każe mi dokładnie wytrzeć buty i pomaga wejść po wysokich stopniach.
- I nie zapomnij powiedzieć „dzień dobry” – upomina.
Kiwam tylko głową w odpowiedzi, bo jestem bardzo przejęta.
- Dzień dobry – mówimy, ona głośno, a ja cichutko. – Przyszłyśmy wymienić książki – to już tylko Marianka.
Ja stoję jak zamurowana na wycieraczce i nie jestem zdolna do żadnego ruchu. Uderzył mnie cudowny zapach bibliotecznego wnętrza i widok wielu, wielu regałów wypełnionych po brzegi książkami. Cóż za wspaniałe bogactwo! To najpiękniejsze miejsce na świecie!
Po chwili, dostrzegam panią siedzącą za biurkiem i łypiącą na mnie rybimi oczami. Obok niej siedzi druga kobieta i miesza łyżeczką w szklance z kawą. Chcę zrobić krok do przodu, bo moje nogi odzyskały zdolność ruchu, ale słyszę ostry i niemiły głos Rybiego Oka:
- A ty stój tam, gdzie stoisz! – to do mnie. Reszta wypowiedzi skierowana była do koleżanki:
- Przychodzą tu z bachorami, nie wiadomo, po co. Tylko błota naniosą pod buciorami.
Na te słowa, Marianka podążająca do regału odwraca się gwałtownie. Jej mina nie wróży niczego dobrego. Jasne, błyszczące zazwyczaj jak gwiazdki oczy mojej siostrzyczki robią się ciemne, jak jezioro przed burzą. Staje przed biurkiem i mówi niezbyt głośno, powoli cedząc słowa:
- To nie jest żaden bachor, tylko moja młodsza siostra. Ona bardzo lubi książki i od dawna chciała tu przyjść. Na pewno się nie spodziewała tak niemiłego przyjęcia. Dzieci są bardzo wrażliwe i można je skrzywdzić niewłaściwym słowem. Przecież ona niedługo nauczy się czytać i chętnie przychodziłaby do biblioteki, a pani powinno zależeć na nowych czytelnikach.
Nawet nie zauważyłam, że obok mnie stoi jakiś pan, który przed chwilą wszedł do biblioteki. Z lekkim rozbawieniem na twarzy, przysłuchuje się wypowiedzi Marianki.
- A poza tym, przed wejściem dokładnie wytarłyśmy buty – kontynuuje moja siostra. – Zresztą myślę, że – tu jej wzrok zatrzymał się na małej kałuży wokół butów tego pana – odrobinę błota z podłogi łatwo można sprzątnąć, zamiast siedzieć i pić kawę z koleżanką. Swoją pracę należy traktować odpowiedzialnie. Tak mówi nasz tatuś.
Rybie Oko zrobiła się purpurowa na twarzy, a Marianka uczyniła najdziwniejszą rzecz na świecie. Uśmiechnęła się do niej, dygnęła wdzięcznie i powiedziała:
- Bardzo przepraszam! A teraz wybierzemy sobie książki.
- Chodź tu, Misiu – kiwnęła na mnie.
Nogi miałam jak z ołowiu, ale ruszyłam się wreszcie. Potem już było bardzo przyjemnie. Marianka wybrała jakąś książkę dla siebie, a Rybie Oko z własnej woli pokazała mi, gdzie są książeczki dla młodszych dzieci i pomogła znaleźć ciekawą bajeczkę.
- Dopiszę ją do twojej karty – rzekła do siostrzyczki, ciągle jakby lekko ogłuszona.
Koleżanka od kawy gdzieś zniknęła, a tamten pan przeglądał gazety. Ciągle jednak nie spuszczał wzroku z Marianki.
- Powiedz mi, jak się nazywasz, dziewczynko – rzekł w końcu do mojej siostry, gdy zbierałyśmy się do wyjścia.
- Jestem Marianka Schmidt – oświadczyła dumnie owa dziewczynka. – Od tych Schmidtów spod kościoła, a to jest moja siostra Miś. Było nam bardzo miło. Do widzenia.
Lekkie szarpnięcie za rękaw przywróciło mnie do rzeczywistości.
- Dziękuję, do widzenia – powiedziałam nawet dosyć głośno, chociaż gardło miałam jakoś dziwnie ściśnięte.
Wyszłyśmy na zewnątrz i Marianka, wyczerpana, oparła się o ścianę.
- O rany, ale granda.
- Marianka, a ty się nie bałaś tak jej napyskować?
- Pewnie, że się bałam, przecież zwykle jestem nieśmiała. Sama nie wiem, czemu tak zrobiłam, ale ruszyło mnie, jak ona do ciebie tak warknęła. Babcia zawsze mówi, że do wszystkich ludzi należy odnosić się z szacunkiem.
- No, i w domu na nas nie warczą i nie mówią, że jesteśmy bachory – dodałam.
Marianka nagle oderwała się od tej ściany.
- Trochę się boję, bo ten ciekawski facet, który pytał mnie o nazwisko, to kierownik szkoły. Pewnie naskarży tatusiowi, że nagadałam tej bibliotekarce. Ale, co tam, myślę, że jej się należało. Wiesz co, Misiu, chodźmy, do pana Gramzy. Mam dwa złote, kupimy sobie coś słodkiego.
Sklep pana Gramzy znają wszystkie dzieciaki w miasteczku. Można w nim kupić warzywa i owoce, mąkę i inne rzeczy do kuchni, ale najważniejsze są słodycze. Takich wspaniałości nie ma w żadnym innym sklepie. Lizaki, pudrowe bączki, wspaniałe murzynki, ciągutki, co na mur sklejają zęby – same pyszności. Na jednym końcu lady jest szklana gablotka z czekoladkami. Tam rzadziej zaglądamy, bo to droższe łakocie. Za to, na jej drugiej stronie stoją blaszane puszki z cukierkami i można sobie kupić nawet jednego. Jak ktoś ma więcej pieniędzy, to pan Gramza waży torebeczkę z cukierkami na wadze. Na przykład dziesięć deko albo dwadzieścia. Nasza babcia bardzo lubi cukierki anyżowe i czasami każe nam kupić właśnie dwadzieścia deko anyżków. Jednak, jak klient jest mały i ma, powiedzmy, dziesięć groszy, to też zrobi zakupy. Można za to dostać jedną słodką rybkę. Te rybki są kolorowe i bardzo smaczne. Marianka ma całe dwa złote, więc zrobimy porządne zakupy. Do sklepu wchodzi się po dwóch małych schodkach. Drzwi zawsze trochę się zacinają, dlatego Marianka otwiera je energicznie.
- Dzień dobry – mówimy obie. Marianka głośno, ja – dużo ciszej.
- Dzień dobry, Marianeczko! Witam piękne panie! – pan Gramza jest bardzo miły i lubi dzieci. Uśmiechamy się do siebie z siostrzyczką, a ja dumnie wypinam okrągły brzuszek. Wcale nie jestem bachorem, tylko piękną panią.
- Na co panie mają ochotę? – pyta grzecznie pan Gramza. Właściwie, on nazywa się trochę inaczej. Też ma niemieckie nazwisko, tak jak my, chociaż nie jesteśmy Niemcami i on też nie. Wszyscy w miasteczku mówią na niego Gramza i nikt nie zawraca sobie głowy właściwą wymową.
Kupujemy sobie po murzynku, a za resztę dostaniemy kilka rybek dla Zuzanki i Tomasza. Bardzo lubię te murzynki. Dwa wafelki w kształcie laleczki wypełnione są słodkim, puszystym nadzieniem. Po prostu pycha. Pan Gramza ma w sklepie jeszcze murzynki oblane czekoladą, ale kosztują dużo więcej od laleczek i są mniejsze.
- Nie będziemy teraz jadły – mówi Marianka – urządzimy sobie w domu słodką ucztę, a potem ci poczytam.
Wylewnie żegnane przez pana Gramzę, opuszczamy najpiękniejszy sklep w mieście i wracamy do domu. Na ulicy palą się już latarnie, bo zaczyna zmierzchać. Zimowe dni są bardzo krótkie, ale w domu czeka nas jeszcze tyle przyjemności…
Ogród
Nasz dom stoi bezpośrednio przy wąskim chodniku, za którym jest jezdnia. Wyłożona kocimi łbami, służy głównie furmankom. Jeżdżą nią też rowerzyści, czasami ktoś na motocyklu, a samochody bardzo rzadko, dlatego nie jest niebezpiecznie, nawet dla dzieci. Można na ulicy grać w piłkę i bawić się z innymi dzieciakami. Kolega Zuzanki, Wojtuś, który mieszka naprzeciwko, ma mały rowerek i wolno mu jeździć nim po jezdni. Zuzanka też jeździ, ale ja nie mogę, bo jestem za mała. Przynajmniej oni oboje tak uważają. Wcale mi na tym nie zależy, a w ogóle, zamiast bawić się na ulicy, wolę chodzić do naszego ogrodu. On jest całkiem blisko domu – wychodzi się na plac koło kościoła i trzeba iść w dół, wzdłuż muru kościelnego. Tam już nie ma ulicy, tylko szeroka droga, przy której stoi kilka domów. Jako ostatni mieszka pan Wróblewski, który bardzo lubi dzieci i wszystkie dzieciaki z miasteczka nazywają go Dziadkiem, ale o nim opowiem później. No więc, za domem Dziadka są już tylko ogrody. W zasadzie tylko my i nasi sąsiedzi mamy prawdziwe ogrody z płotami, reszta to działki ziemi oddzielone od siebie małymi rowkami. Ludzie nazywają je zagonami, a niektórzy zogonami, bo mówią taką gwarą, za używanie której my w domu dostajemy po uszach. Nasz ogród ma furtkę zamykaną na wielki klucz i dopiero od niedawna dorośli pozwalają mi samodzielnie ją otwierać. Muszę tylko zawsze przynosić klucz do domu i wieszać na specjalnym haczyku. Kilka razy schowałam go w inne miejsca, do moich tajnych schowków, ale zawsze wynikała z tego awantura, bo nikt nie potrafił go znaleźć. W ogrodzie mamy ubikację, taki wychodek, gdzie wszyscy latają za potrzebą, więc nie było wesoło, gdy zamknięta furtka uniemożliwiała pilne skorzystanie.
W ogóle, to, oprócz zwykłego ogrodu warzywnego, jest tam również kurnik z wybiegiem dla kur, pralnia i dwie szopy. Może więc raczej powinno nazywać się to podwórko, ale my mówimy ogród i tak już jest. Koło furtki rośnie dość duża lipa i zawsze jest tam cień. Po otwarciu zamka wchodzę na małe podwóreczko i witam się z naszym pieskiem, który tu mieszka. Ma budę między szopką a wychodkiem. Buda jest ciepła i bardzo duża, więc często włażę z wizytą do pieska i bawimy się tam. Babcia bardzo tego nie lubi, bo podobno się brudzę, ale ja uważam, że to wspaniałe miejsce do zabawy i wcale nie szkodzi, jak się potem przynosi trochę psich kłaków do domu. No, może nie takie trochę, bo bernardyny mają dość gęste i długie futerko.
Piesek mieszka na swoim podwórku i nie wolno go wpuszczać do ogrodu ani na kurzy wybieg, dlatego zawsze starannie zamykam małą furteczkę, gdy odwiedzam kury. Kury są fajne i spędzam z nimi dużo czasu, bo potrafią się ze mną bawić. Zuzanka mówi, że muszę być nienormalna, skoro gadam z kurami, ale ja nie widzę w tym nic dziwnego. Są miłe, towarzyskie no i mają takie piękne piórka – kolorowe i błyszczące. Patrzą na mnie, gdy do nich mówię i tak śmiesznie przechylają główki. Jedną z nich nazwałam Ciocia Polcia, bo jest bardzo podobna do takiej starej cioci, która odwiedza naszą babcię. Babcia nie była bardzo zadowolona, gdy się o tym dowiedziała i zabroniła mi się odzywać, kiedy ta ciocia przyjdzie.
- Nigdy nie wiadomo, co ci się w tej głowie ulęgnie, więc lepiej nic nie mów – powiedziała.
- Pewnie, bo jeszcze oznajmi tej ciotce, że mamy na obiad rosół z Cioci Polci – dodał Tomasz niewinnym głosem.
Bardzo się obie zdenerwowałyśmy. Babcia – bo dureń podsuwa dziecku głupie pomysły, a ja – bo przecież nigdy w życiu nie dam zrobić rosołu z mojej przyjaciółki.
Na podwórku jest dość kur, z którymi się nie bawię, nie mają imion i stanowią zwykłe stado. Doskonale nadają się do znoszenia jaj i na rosołek, ale jako towarzystwo są zupełnie do kitu. Tylko niektóre są wyjątkowe – inteligentne, utalentowane muzycznie i traktują mnie poważnie. Do nich należy Pani Gienia, bardzo przypominająca jedną klientkę mamusi, Stara Kowalska, Grażynka i jeszcze kilka innych. Pewnie jeszcze kiedyś opowiem o nich więcej, bo teraz miało być o ogrodzie.
No więc, w tym naszym ogrodzie jest murowany budynek nazywany pralnią. Całkiem słusznie chyba, bo często robi się tam wielkie pranie. Rodzice mają zakład fryzjerski, gdzie używa się mnóstwa ręczników i serwet, więc należy je prać, gotować i jeszcze prasować, żeby były czyściutkie. Bo ten nasz zakład jest bardzo elegancki, dlatego wszystko musi być jak z żurnala. Nie wiem do końca, co to znaczy, ale ciotka Pokrencka tak mówiła.
Z ogrodowej pompy przynosi się wodę, którą grzeje się na piecu podobnym do kuchennego, tylko dużo niższym. Tatuś powiedział, że taki niski piec jest wygodny, bo nie trzeba wysoko dźwigać ciężkich kotłów z bielizną. W praniu pomagają mamusi takie różne panie, o których się mówi, że przychodzą dorobić. Pewnie kiedyś dowiem się, co to znaczy. Nie mogę tak ciągle o wszystko pytać, bo dorośli łatwo się denerwują, ale może babcia mi albo Marianka mi powiedzą.
W tej pralni jest dużo miejsca i część pomieszczenia tatuś wykorzystał na warsztat stolarski. Kiedy się tam nie pierze, przychodzi znajomy stolarz, pan Jerzyk, i robią ule i inne sprzęty z drewna potrzebne rodzicom w pasiece. Zawsze zostaje im dużo niepotrzebnych drewnianych klocków, którymi mogę się bawić. Są gładkie, pachnące i można z nich budować fajne rzeczy.
Nad pralnią jest niewielki stryszek, gdzie suszą się deski na nowe ule, obok tatuś ma gołębnik – bardzo lubi tam siedzieć i zajmować się gołąbkami. Mnie nie wolno tam wchodzić, bo na górę prowadzi stara, spróchniała drabina. Pan Jerzyk kiedyś zrobi nową – solidną i stabilną. Wtedy będę mogła wejść z tatusiem do gołębnika. Nie wiem, kiedy to nastąpi, bo termin „kiedyś” jest dość rozlazły. Oczywiście, gdy nikt nie widział, wiele razy właziłam na górę po tej starej drabinie. Chciałam się przekonać, dlaczego ona ma zarwać się właśnie pode mną, a nie pod tatusiem, który jest duży i dość gruby. Nie pękł ani jeden szczebel, więc niczego się nie dowiedziałam. Do gołębnika nie chodzę, bo po prostu nie lubię gołębi. Machają skrzydłami, wznosząc dookoła tumany kurzu, a poza tym, nie są tak miłe i dobrze wychowane jak kury.
Ciężko mi się opowiada o tym ogrodzie, bo ciągle coś innego wchodzi mi w paradę. A przecież nie powiedziałam jeszcze, że mamy piękny warzywnik, gdzie rosną najróżniejsze, bardzo smaczne warzywka i dużo kwiatów. Na końcu ogrodu rośnie śliwka, która na moje urodziny daje duże i pyszne śliwki. Są tam też krzewy porzeczek i agrestu, ale ja nie cierpię tych kwaśnych kulek. W dodatku, obowiązkiem dzieci jest obrywanie owoców z krzaczków, co jest bardzo nudne. Prawie tak samo nudne, jak pielenie grządek. Tylko Marianka robi to bez protestów, ale nie wiem, czy dlatego, że lubi prace w ogródku czy z grzeczności i poczucia obowiązku.
Fajnie jest mieć taki ogród, jak nasz. Zawsze można tam znaleźć sobie ciekawe zajęcie. I dobrze też, że mamy tam wychodek, bo dzięki temu, każde wyjście „do ogrodu” jest usprawiedliwione. Dla Zuzanki jest to ucieczka od czytania, ja lecę pogadać z kurami, a Tomasz, na przykład, godzinami czyta tam gazety, aż mu od tej niewygodnej pozycji drętwieją nie tylko nogi…
Uczymy się czytać
Starsze dzieciaki nie poszły dziś do szkoły.
- Dlaczego macie wolne? –pytam Zuzanki.
- Bo mamy kąferęcje – odpowiada wyniośle. Patrzę na nią podejrzliwie, bo jest znana z wymyślania dziwnych słów, które nic nie znaczą.
- A co to jest?
- Nie wiem, ale nasza pani tak powiedziała. Pewnie to oznacza dzień, w którym nie trzeba się uczyć.
- Co ty pleciesz, Zuzanko – wtrąca się Marianka. – Konferencję mają nauczyciele, a nie my. To jest takie zebranie, gdzie omawia się ważne sprawy dotyczące szkoły.
- A niech sobie to będzie, co chce. Grunt, że mamy wolne – kończy dyskusję chudzielec.
Siedzimy w sypialni i czekamy na mamusię, która obiecała, że będziemy sprzątać w szafie. Bardzo lubię takie sprzątania, kiedy wyjmujemy wszystko z szafy, przeglądamy i pięknie układamy na nowo. To znaczy, mamusia z Marianką układają, bo Zuzanka zwykle od połowy sprzątania zajmuje się tylko przymierzaniem kolejnych ciuszków, a ja mam wielkie problemy ze składaniem ubranek. Zawsze przy takim opróżnianiu półek znajdujemy jakieś zapomniane bluzeczki, rajstopki, które dawno temu się zawieruszyły i to są takie fajne niespodzianki. Poza tym, mamusia sprawdza, z których ubrań już wyrosłyśmy.
- Marianko, tę zieloną spódniczkę oddaj już Zuzance. Jest na ciebie za mała. O, i ten sweterek też i ta bluzeczka będzie dla niej – mamusia dokładnie wszystko ogląda. Jeżeli nie jest zniszczone, można jeszcze ponosić – tu jest mała dziurka, to babcia zeszyje.
- A do czego ja założę zieloną spódniczkę? – Zuzanka ma swoje problemy. – Może do tej bluzeczki? A rajstopy, jakieś ładne, trzeba by do niej dokupić. Chyba, że Marianka odda mi swoje.
- Nie dam ci, bo są na mnie jeszcze dobre. Mamusiu, a ten sweterek to już chyba tylko na Misia.
Ubrania zmieniają właścicielki, zostają ułożone na innej półce w szafie, bo każda z nas ma swoją półeczkę. Tak sobie myślę, że te ciuszki zaczynają jakby nowe życie, bo inne przygody miały, gdy nosiła je Marianka, a czego innego doświadczą noszone na przykład przez Zuzankę. Nie wiem, czy ubrania Zuzanki są bardzo zadowolone, że stają się moją własnością. Już nigdy nie będą tak starannie wyprasowane i nie będą się tyle przeglądały w lustrze. Poznają za to zapach kurzu ze wszystkich kątów, miękkość psiej sierści i kurzych piór, a także niejeden raz zetkną się z paskudnym, mokrym błotem…
Na koniec, gdy wszystko w szafie jest pięknie ułożone, mamusia pozwala nam pobawić się swoimi koralami, wisiorkami i broszkami, które przechowuje w specjalnym pudełku na najwyższej półce. Zakładamy wtedy jej sukienki, eleganckie buciki na szpileczkach, stroimy się w korale i udajemy wielkie damy. Czasami, w ferworze zabawy zdarzy nam się zerwać sznur korali, ale mamusia wcale się nie gniewa. Prosi tylko, byśmy pozbierały wszystkie paciorki rozsypane po pokoju, a potem, w wolnej chwili, nawleka je na nowo.
Dzisiaj zabawa trwa dość krótko, bo przychodzi tatuś, aby przypomnieć Zuzance o nauce czytania.
- Masz wolny dzień, nie zmarnuj go – mówi. – Niedługo kończysz pierwszą klasę, a z czytaniem ciągle kłopoty. Marianko, usiądź z nią trochę.
- To dopiero będzie marnowanie wolnego dnia – mruczy pod nosem niezadowolona Zuzanka.
Ja natomiast wpatruję się w najstarszą siostrę błagalnym wzrokiem.
- Mariankaaa, pozwól – proszę cichutko.
Doskonale wie, o co chodzi. Nie ma dla mnie większej przyjemności niż towarzyszenie im w odrabianiu lekcji, zwłaszcza, kiedy Zuzanka uczy się czytać. Ona jednak nie cierpi ani czytania, ani mojego towarzystwa w tym czasie.
- Wynocha! – mówi zwykle i kciukiem skierowanym za ramię pokazuje mi kierunek wymarszu. Mam wtedy ochotę ugryźć ją ze złości. Ostatnio jednak Marianka, która przekonała się, że zupełnie nie przeszkadzam, pozwala mi usiąść z nimi. Wykorzystuje teraz swój autorytet i stawia siostrze warunek:
- Albo Miś zostaje, albo uczysz się sama.
Zuzanka kapituluje, bo widmo zgłębiania durnej czytanki o nie mniej durnym Murzynku Bambo bez pomocy starszej siostry jest zbyt straszne. Siadamy we trzy przy stoliku na górnym korytarzu. Może komuś wydać się dziwne, że korytarz służy do nauki, ale u nas jest tam przyjemny kącik, taka nisza z oknem, gdzie jest bardzo miło. Zawsze jasno, ciepło i cicho. No więc, siedzimy tam – one z jednej strony stolika z elementarzem, ja - naprzeciwko - klęczę na krześle, żeby lepiej widzieć. Doskonale już orientuję się, co gdzie jest w tym elementarzu.
- To nie tu, Zuzanka, Bambo jest trochę dalej – podpowiadam zniecierpliwiona, bo chcę, żeby już zaczęły.
- Siedź cicho, bo zaraz wylecisz – Zuzanka jest do mnie wrogo nastawiona, więc już się nie odzywam.
- Zaczynaj – mówi Marianka. – Co to za litera?
- My – u –ry – zy - y –ny- e – ky – Zuzanka odczytuje literki wskazywane przez siostrę.
- Dobrze, teraz razem.
- MU –ry – zy…
- Co to jest r i z razem?
Zuzanka chwilę myśli, przewracając oczami.
- Czy? – pyta, ale zaraz dodaje. – Nie, bo by wyszło muczynek.
- Nie masz zgadywać! – denerwuje się Marianka. – Czytaj litery.
I tak, literka po literce, słówko po słówku, brniemy przez czytankę. Idzie to bardzo powoli, bo Zuzanka zapomina, jak która litera wygląda i trzeba zaczynać od nowa. Tak bardzo podoba mi się nauka czytania, że bez mrugnięcia okiem znoszę kopniaki rozdawane przez majtające nogi Zuzanki. W pewnym momencie Marianka stwierdza, że wystarczy i wyznacza siostrze kolejny termin:
- Jutro o trzeciej masz tu siedzieć z otwartą książką, bo jak nie, to wiesz, co będzie.
Zuzanka z hukiem zamyka elementarz, robi do nas głupią minę i błyskawicznie ulatnia się, zjeżdżając po poręczy na dół. Ona rzadko kiedy schodzi normalnie na parter. Albo używa poręczy, albo jedzie po schodach na tyłku i na dole, rozpędzona, wali długimi giczałami w zamknięte drzwi. Bo u nas schody kończą się drzwiami. Hałas jest od tego straszny i zawsze dostaje za to kazanie od babci albo od tatusia, ale zupełnie się tym nie przejmuje.
Przez kilka kolejnych popołudni zmagamy się z Murzynkiem Bambo. Zuzanka twierdzi, że musiał on być kompletnym idiotą i zupełnie nie rozumie, po co się nim zajmować.
- Pewnie przez niego wszystko tak mi się kręci – rzekła rozzłoszczona.
- Skup się na literkach, bo momentami mam wrażenie, że jesteś głupsza od tego Murzynka – Marianka też traci cierpliwość. – Jeszcze raz. Co to za słowo?
- sy – i - …
- ę – podpowiadam cichutko.
- ę – powtarza jak echo Zuzanka.
- A razem?
- się – staram się mówić jak najciszej.
- się – Zuzanka nie zauważa, skąd przychodzi pomoc.
- Dobra, dalej – Marianka pokazuje kolejne słowo.
- by – o – i - „boi” – to Zuzanka.
- ż – e „ że” – to ja.
Jedziemy tak jeszcze dłuższą chwilę przez tekst i nagle Marianka głośno mówi:
- Stop! Co jest grane?! Misiek skąd wiesz, co tam jest napisane?
- Przecież widzę – odpowiadam zdziwiona. – Nie jestem ślepa.
- No tak, ale czemu ty czytasz? – nie rozumie siostra. – Umiesz?
- Nie wiem…
Marianka z książką przechodzi na moją stronę stołu i kładzie mi ją przed nosem.
- Co to za literka?
- Nie wiem…
- A ta?
- Też nie wiem…
- No to jak przedtem czytałaś? – Mariance coś się wyraźnie nie zgadza.
- Zgadywała! – wydyma usta Zuzanka. – Nauczyła się tego na pamięć!
- Oj, to nie tak, dziewczyny – wreszcie domyślam się, gdzie tkwi problem. – Ja umiem inaczej.
Odwracam elementarz do góry nogami i jadę:
- Murzynek Bambo w Afryce mieszka. Czarną ma skórę ten nasz ko….
- Zaraz – przerywa mi Marianka głośnym krzykiem. – Coś ty zrobiła? Nauczyłaś się czytać odwrotnie!
- Ale ja nie wiem o co ci chodzi – zbiera mi się na płacz, bo Marianka jest bardzo wzburzona i krzyczy na mnie, chociaż zawsze jest taka łagodna.
Zaniepokojona naszymi wrzaskami, z dołu przychodzi mamusia:
- Dziewczynki, co wy wyprawiacie? Marianka, miałaś uczyć Zuzankę czytania!
- Tak, mamo, i nauczyłam. Może Zuzanka jeszcze trochę się pomęczy, ale za to Miś czyta całkiem płynnie…
Oczy mamusi robią się okrągłe jak spodki.
- Co ty opowiadasz, Marianko?!
- Tak. Problem tylko w tym, że czyta do góry nogami – Marianka jest dumna i załamana jednocześnie.
Zwabieni rozgardiaszem, dookoła małego stołu gromadzą się pozostali członkowie rodziny. Marianka otwiera przede mną elementarz i pokazuje mi jakieś literki. Próbuję spojrzeć na nie z innej strony, ale nie udaje mi się.
- Co tu jest napisane? Co to za litery?
- Nie wiem – odpowiadam zgodnie z prawdą.
Marianka odwraca książkę.
- A teraz? Tu, od tego miejsca.
-„ A gdy do domu ze szkoły wraca, psoci, figluje – to jego praca. Lecz mama kocha swojego synka…..”
Marianka zmartwiona odwraca się do rodziców i Tomasza:
- No, i co my teraz poczniemy?
Miś. Historia prawdziwa ciąg dalszy
1
Ostatnio zmieniony wt 13 maja 2014, 18:53 przez eksinda, łącznie zmieniany 4 razy.