Pozwalam sobie wkleić pierwsze rozdziały mojej piszącej się mini powieści.
ZLECENIE
Bryła modlił się w każdy poranek. Pierwsze, co czynił po przebudzeniu, to powolne obsuwanie się na podłogę do pozycji klęczącej i macanie wokół nóg w poszukiwaniu skarpet. Po drodze, zawsze zdążył przetrzeć oczy z odchodzącego snu, zwinąć z nakaslika różaniec i zapomnieć o wielkim parciu na pęcherz. Zawsze recytował jedną cząstkę. Gdy odmawiał ostatni paciorek, wstawał i w szerokim rozkroku nad wiadrem, stojącym w kącie pokoju, powracał do rzeczywistości. Wraz z wypowiedzianym „amen” rozpoczynał oddawanie moczu. Potem ubierał się, płukał twarz zimną wodą i zasiadał do śniadania. Kolejność czynności powtarzana od lat stała się szarą codziennością Bryły. Nawet zapraszane, od czasu do czasu panienki, wyprawiał w środku nocy, nie zwracając uwagi na obelgi i częste kuksańce. Mieszkał w małym, jednoizbowym mieszkaniu, wynajmowanym od starej Kolaski, miejscowej wróżki. Lekka swoboda obyczajów wliczona była w czynsz.
Dzisiaj, zapowiadał się bardzo szczególny dzień. Bryła umówił się na kontrakt, a właściwie na dogadanie warunków umowy o dzieło. Wczoraj, bardzo późnym wieczorem, w zaprzyjaźnionej knajpce „Oczko”, gdy już muchy usypiają na szynkwasie, a stare pijusy odchodzą w noc, zaczepił go, dosiadając się do stolika, starszy jegomość.
- Dobry wieczór, panie Bryła – zagadnął przyjaźnie. – Można na dwa słowa? Takie dwa słowa, miły panie, jak dwa duże piwa, oczywiście.
- Dobrze pan zaczyna – uśmiechnął się Bryła do jegomościa. – Od piwa interes się zgrywa.
- Panie ober! – zawołał nieznajomy w stronę bufetu. – Dwa! Dla pana Bryły! – powstał i wielką godnością skłonił się, zamiatając przed sobą kapeluszem. – Czy pozwoli pan, że się przedstawię?
- Przedstaw się pan, byle raz, dwa.
- Koleś, jestem Koleś – uśmiechnął się szczerze. – Tak się nazywam... Tak tatuś i mamusia... Jan Koleś, w każdym razie jestem, a pana znam z racji profesji, jaką pan wykonuje i wogóle, jesteś pan znany, panie Bryła.
łysy kelner z gracją postawił na stole dwa kufle, ociekające pianą. – Osiem złotych od miłych panów – rzekł grzecznie. Bryła spojrzał na Kolesia. – Daj pan dziesięć, niech ma. Masz tu ode mnie dwójkę i puść mi Toma Dżonsa – Bryła położył przed kelnerem dwa złote. – „Załzawione oczy”, jak zwykle.
Kelner zapuścił grającą szafę i zrobiło się cieplej. Koleś był sympatycznym, starszym panem i cały czas uśmiechał się uprzejmie do Bryły.
- Rozmawiajmy szybko i treściwie – Bryła kiwnął głową w kierunku bufetu. – Za chwilę zamykają.
- W samej rzeczy, drogi panie, treściwie, świetnie powiedziane. W samej rzeczy, bo mam dla pana zlecenie w wiadomej sprawie.
- Przyznam się panu, że juz dawno nic nie robiłem – Bryła skończył pierwsze piwo. – Chętnie zarobię parę groszy. Powiem panu nawet – pochylił się nad stołem, – że karabin stoi za szafą.
Kelner wystawił na środek sali wiadro z wodą i szczotkę na długim kiju. Wsparł się na niej jak na lasce i wymownie spojrzał w kierunku ostatnich gości.
- Będziemy zamykać – zawołał. – Panie Bryła, koniec na dzisiaj.
- Sam pan widzi, panie Koleś – Bryła dossał się do drugiego kufla. – „Oczko” idzie spać – obtarł białą pianę z wąsów. – Do domu nie zapraszam, pan wybaczy, ale jutro możemy dobić targu. Dzisiaj podam swoje warunki i wymagania, a pan się zastanowi, rozmówi z rodziną i jutro da odpowiedź, dobrze?
- Oczywiście – przytaknął pan Koleś. – Jutro dam odpowiedź.
Kelner zamoczył szczotkę i zamaszystymi ruchami zaczął ścierać podłogę, spoglądając nerwowo na gości. Grająca szafa umilkła, a Bryła dokończył pić drugie piwo. Lampka oświetlająca szynkwas zgasła, co zwiastowało niechybny koniec wyszynku.
- Po pierwsze – Bryła stuknął palcem w blat stołu. – Dasz mi pan zatrzymanie, czyli stancję. Najlepiej z widokiem na obiekt. Po wtóre – drugi raz stuknął palcem o blat. – Chcę mieć całodzienne wyżywienie i... ćwiarteczka na wieczór. ćwiarteczka, miły panie, w sensie, że na każdy wieczór. Czy jasno się wyraziłem?
- Jasno i precyzyjnie, mistrzu! – pan Koleś był zadowolony. – Może jednak coś o pieniążkach?
- To jest robota na dwa tygodnie, więc po wykonaniu zapłaci pan tysiąc złotych – Bryła zrobił się bardzo rzeczowy i stanowczy. – Jutro otrzyma pan spis rzeczy, jakie trzeba będzie zakupić i będzie dwieście złotych zaliczki. Ja też mam koszta, choćby amunicja do karabinu. Jutro, czekam na pana, panie Koleś, tutaj w samo południe.
- Ja już się zgadzam! – zawołał z entuzjazmem pan Koleś. – Domownicy też się zgodzą, zapewniam.
Gdy wyszli przed knajpę z miejscowej fary rozległo się bicie dzwonu, oznajmiające północ. Pan Koleś trzymał przyjaźnie Bryłę pod rękę. Obaj czuli się bardzo dobrze i sprawiali wrażenie, że znają się od wielu lat.
- Ostatnie pytanie – Bryła przystanął przy jaskrawej witrynie nocnego sklepu. – Czy obiekt ma jakiś szczególny kolor? Chodzi mi o włosy.
- Obiekt, że tak powiem, jest rudy, panie Bryła.
- To w takim razie, idąc jutro na spotkanie wstąpi pan do muzycznego sklepu i zakupi kamerton w tonie „C”. Proszę zapamiętać! Innego nie chcę!
- Zapamiętam – odparł spokojnie pan Koleś. – W wolnych chwilach grywam na klarnecie i wiem, co to kamerton.
- To jeszcze jedno, panie Koleś – Bryła odsunął się od swego towarzysza i zrobił bardzo poważną minę. – Jestem ostatnio człowiekiem styranym przez złe prowadzenie i poproszę pana o zakup ćwiartki żołądkowej, co doda mi optymizmu do naszej współpracy. Drzwi sklepu, oto, stoją otworem.
- To może ja uiszczę panu dwadzieścia złotych – poprosił grzecznie Koleś - a pan już zrobi z tym porządek? żona z córką czekają, a jest juz nieco późno. Rozliczymy się po wszystkim. Dobrze?
- Absolutnie jest mi to na rękę!
Wypita ćwiartka poprawiła samopoczucie Bryły. Podśpiewując wesołe piosenki nagrzał wielki kocioł wody i gdy już świt zaglądał do jego małego okna, solidnie się wykąpał. Potem przystrzygł włosy do lustra i wymodelował wąsy, barwiąc je na czarno palonym korkiem. Zanim położył się spać dokładnie wytarł swój karabin z grubej warstwy towotu. Spał krótko, lecz treściwie i wstał bardziej rześki niż zwykle. Po porannym, religijno – fizjologicznym rytuale, spakował do małej torby podstawowe rzeczy osobiste i zabezpieczył mieszkanie. Wyłączył prąd, gaz i wodę. Z lekkim niepokojem zapukał do drzwi gospodyni.
- Niech pan uważa na siebie – rzuciła mu przez szparę w drzwiach Kolaska. – Aura! Pańska aura nie świeci zbyt przyjaźnie. Oczywiście, będę doglądać mieszkanie.
Bryła przez chwilę zastanawiał się nad swoją aurą, po czym zapewnił gospodynię, że jeszcze dzisiejszego dnia, tuż po dwunastej, wyrówna zaległy czynsz. Miał cichą nadzieję, że zapłata odmieni złe wróżby.
- Wracam za dwa tygodnie, droga pani. Mam zlecenie.
- Kobieta... Kobieta – zanuciła, kiwając śmiesznie głową. – Uważać... Uważać...
- Rany boskie! Co kobieta? – wzdrygnął się i poczuł, że ogarnia go lekki niepokój. – Co mi tu pani...? Też mi błogosławieństwo!
- Jedź pan już na tę swoją fuchę, a zapłacić można po powrocie. – Usłyszał trzask ryglowanych zamków i szyderczy chichot dobiegający zza drzwi.
Zaczął szybko zbiegać po schodach, by uwolnić się od rechotu starej wróżki. Zwisający z ramienia pokrowiec z karabinem obijał się o balustradę robiąc rumor na całą kamienicę. W pewnym momencie pośliznął się na małej wycieraczce i runął w dół, tłukąc głową o drewniane stopnie. Strome schody powodowały lekkie działanie przyśpieszenia ziemskiego, więc Bryła wypadł jak pocisk na chodnik przed bramę i zatrzymał się na pniu wysmukłej lipy.
- Kobieta. – Było to jedyne słowo, jakie mógł wypowiedzieć. Przez chwilę leżał półprzytomny, zastanawiając się nad swoją sytuacją. Jakiś uprzejmy jegomość z pieskiem wielkości młodej krowy pomógł mu wstać i stwierdził, że oprócz naderwanego ucha i rosnącej „śliwy” pod okiem, Bryła jest w dobrym stanie.
- Czuć od pana alkohol – stwierdził. – To, można powiedzieć, dobry znak. Na śrubie kosteczki robią się jak z gumy. Będzie dobrze! – poklepał Bryłę po plecach. – Podprowadzę pod hydrant, gdzie obmyjesz się pan z krwi.
- Kobieta – powiedział cicho Bryła, wypluwając złamany ząb. – Uważać...! Muszę... Cholera.
Krwawiące ucho opatrzył mokrą chusteczką, a po opłukaniu twarzy zimną wodą doszedł do pełnej świadomości.
- Dziękuję panu za pomoc – wyciągnął rękę w stronę nieznajomego i nagle poczuł psie zęby wbijające mu się w łydkę.
- Stefan! Nie rusz! – Pan i jego pies, wystraszeni, oddalili się truchtem, zostawiając Bryłę pod tryskającym hydrantem. Nie miał na tyle siły by zakręcić zawór. Jeszcze przez chwilę stał w rosnącej kałuży wody i patrzył w stronę okien wróżki Kolaski.
- Dwa tygodnie! Wrócę do ciebie stara Kasandro. Zrobię ci inkwizycję... Ugotuje!
- 2 -
- Jaki on jest? – córka Kolesia wtuliła się w ramię ojca. – Tato, powiedz. Ciekawa jestem, bo przecież zamieszka z nami i w ogóle, no wiesz, pierwszy obcy mężczyzna od pięciu lat pod naszym dachem.
Koleś udawał, że głęboko się zastanawia. Przymrużał oczy i pstrykał palcami przy uchu. Już zaczynał mówić, a nagle łapał głęboki oddech i udawał brak pamięci. Rozkładał w geście niemocy ręce i kiwał przecząco głową.
- Ciemno było, dziecko moje – drażnił się z córką. – Deszczyk rosił. Nawet nie widziałem jego facjaty, jak w piosence, „nie widziałem, kto mnie prosił”.
- To ja dla niego najlepszą pościel z wyprawy dałam – nadąsała się Andzia. – To niesprawiedliwe! Tatuńcio.
- Już nie męcz dziecka – wtrąciła się Kolesiowa, wnosząc do salonu śniadanie. – Ja też ciekawam tego kogoś. Wicuś! – zawołała w stronę werandy. – śniadanie! A ty, Andziu, pilnuj synka zamiast interesować się jakimś pracownikiem ojca.
Do salonu wbiegł kilkuletni chłopiec i wdrapał się na kolana Kolesia. Pokazał Andzi język, a potem złapał jej rękę i ucałował mlaskając uciesznie.
- Ten Bryła – zaczął udobruchany przez wnuka Koleś – jest owszem, przyjemnym człowiekiem. Mamusiu, zrób mi kanapkę z serem. Więc ten Bryła może mieć około czterdzieści lat. Szczupły brunet z wąsikiem, takim jak Zorro. Ma gładką twarz i ładnie się porusza, tak po pańsku.
- Tatuńciu! – zapiszczała Andzia. – Przywieź go szybko! Ja chcę mieć takiego Zorro pod dachem.
- Już takiego miałaś – wtrąciła się matka. – Jak mu było? Grek Zorba! Pamiętam drania jak wczoraj. Przynajmniej Wicuś nam został po tym, jakimś kominiarzu.
- Ja chcę Zorro! – powtórzył za matką Wicuś. – Chcę Zorro! Czy on będzie moim tatusiem? Kupi mi szablę?
Państwo Kolesiowie spojrzeli wymownie na siebie i lekki uśmiech musnął im usta. Przez chwilę wpatrywali się sobie w oczy, po czym zasiedli do śniadania.
Andzia była ukochaną jedynaczką państwa Kolesiów, o urodzie kształtującej się z upływem lat. Jasne blond włosy okalały symetryczną twarz i granatowe oczy. Miała trzydzieści sześć lat i wielki zawód miłosny za sobą, czego owocem był pięcioletni Wicuś.
Kilka lat temu zjawił się w domu Kolesiów niejaki Miazga, z zawodu kominiarz. Jego wzrost i małpia twarz upodobniały go do filmowego Greka Zorby. Zamiłowanie do wina i włoskich piosenek otworzyły przed nim serce i ciało dziewczyny. Przeczyścił wszystkie kominy z wielką precyzją, zapładniając przy okazji niewinną Andzię. Odszedł którejś nocy
z serwisem srebrnych sztućców pod pachą, pozostawiając, nieświadomą swego stanu, kobietę.
Dla rodziców Andzi było to bardzo radosne zakończenie ich udręki. Otóż, dynastia Kolesiów nie umarła śmiercią naturalną, skończywszy swój żywot na córce. Pojawił się wnuk – spadkobierca i kontynuator rodu. Wicuś otrzymał nazwisko matki i dom Kolesiów wypełniło szczęście.
- Ten Bryła – kontynuował pan Koleś. – Spotkałem go, co prawda w knajpie, ale jest bardzo szczerym i bezpośrednim człowiekiem. Czy wy wiecie? On poprosił mnie wczoraj o ćwiarteczkę wódki! Czy tak zachowuje się człowiek podstępny i zły? Ja poproszę o obiad z rosołem, trzeba go przyjąć!
- Zabijemy kurę! Zabijemy kurę! – zaczął skandować Wicuś.
- Andziu – pani Kolesiowa zrobiła poważną minę. – Poderżniesz jednego z tych młodych kogutków, a ja zrobię makaron. Ty, tatusiu, dowiesz się w drodze wszystkiego. Co on lubi jeść, do której sypia i te wszystkie sprawy. Wypytaj też delikatnie o kobiety... No wiesz... Mieliśmy już do czynienia z fachowcem.
- Mamo! – zawołała Andzia. – Przestań, bo się poryczę na tydzień! Już dość tego! Znowu nie będzie kolesiostwa Kolesiów, chyba tego nie chcesz?
- Ja chcę szablę – wtrącił nieśmiało Wicuś – taką jak ma Zorro.
- Pokój ma przygotowany? – zapytał pojednawczo pan Koleś.
- Jak mi kupi szablę to może mnie nawet bić!
- Pokój! Pytam, jasna cholera! Ma przygotowany?
- Niech tatuńcio nie fika! Bo się zamknę na strychu!
- Jasiu – wtrąciła pani Kolesiowa. – Zachowujecie się jak dzieci, a tu taki ważny gość do nas przybędzie.
- Niech mnie teraz przeprosi! – tupnęła nogą Andzia. – Tatuńcio się znalazł, koleś Koleś!
- Szablę! Chcę mieć szablę! – krzyczał Wicuś, waląc łyżką w stół.
- Przeproś dziecko, przeproś – Kolesiowa stanęła bezradnie na środku salonu. – Znowu zbije cię pięściami, a po co?
- Ja idę przed lustro – Andzia podeszła do ojca. – Muszę sie wyszykować na jego przyjazd. Niech już tatuńcio da spokój – pocałowała pana Kolesia w czoło. – Przepraszam. Nie będę cię biła.
Andzia była furiatką. Przekonali się o tym niejednokrotnie rodzice i sąsiedzi. Gdy wpadała w szał stawała się groźna niczym hipopotam, zjadający człowieka razem z jego łodzią. Znana była w okolicy z powodu wielkiej bójki pod sklepem, gdzie stłukła boleśnie trzech pijaczków, którzy mieli odwagę zakpić z jej małych piersi. Po zajściu pozostało na placu kilka wybitych zębów i czerwona kałuża krwi. Była nieobliczalna, a przy tym czuła i spragniona miłości. Kolesiowie, na wypadek prawnych konsekwencji, systematycznie konsultowali córkę z psychiatrą.
Kilka razy skoczyła z pięściami na ojca, nie żałując razów, ale takie ekscesy pozostawały w rodzinie i zawsze kończyły się wzajemnymi przeprosinami, zlanymi potokiem szczerych łez.
- Andziu kochana – Koleś obiął córkę i przytulił do siebie. – Coś kupić mojej damie? Jakiś perfum, albo coś?
- Mamusi proszę bardzo, ja mam, co trzeba. Niech tatuńcio zobaczy jak ona wygląda. Nawet jej tekstylne obuwie się rozlatuje. Tak nie można, kolesiu Koleś. Dzisiaj mama wystąpi w swojej czarnej sukni, więc czerwone buciki poprosimy. Czy ja dobrze mówię? Do mamusi się pytam!
- Dobrze Andziu, dobrze – potwierdziła Kolesiowa i wyszła do kuchni.
Kolesiowie mieszkali, od kilku pokoleń, w secesyjnym pałacyku, przylegającym do parku książąt Sanguszków, w dzielnicy starej jak Tarnów i równie historycznej. Grabówka, tak nazywała sie dzielnica, przecięta była przez pół rwącym potokiem Wątok. Jak to zwykle bywa, potok dzielił nie tylko miejsce, dzielił również ludzi. Południowy brzeg zamieszkiwała tarnowska biedota. Ludzie nad wyraz weseli i beztroscy, nazywani „kościarzami”, od zamiłowania do zjadania kości. Kolesiowie mieszkali na brzegu północnym. Pałacyk otoczony był falującym murem, przykrytym czerwoną dachówką. Takim samym murem otoczony był pobliski cmentarz.
- Jadę! – pan Koleś stanowczym krokiem przeszedł wokół stołu dwa okrążenia. – Wrócimy za kilka godzin. Mamy jeszcze do zrobienia jakieś zakupy i nie wiem ile to potrwa. – Mówił to do siebie, bo wszyscy opuścili już salon. Nagle w drzwiach stanęła Andzia. W dłoni trzymała długi nóż. Koleś zaniemówił.
- Tatuńciu – powiedziała stanowczym tonem. – Zarżnęłam kogutka.
- 3 –
Gdy pan Koleś wszedł do knajpy „Oczko” ujrzał przerażający widok. Na środku sali stał zakrwawiony Bryła i mierzył z karabinu w stronę bufetu. łysy kelner ułożył się pod stolikiem, zasłonięty przewróconym krzesłem. Szafa grająca, świecąc kolorowymi lampkami, rzęziła skoczną piosenkę. Wszystko, oprócz melodii, zawisło w powietrzu gęstym jak wieprzowa galareta. Bryła stał w lekkim rozkroku. Pomiędzy jego butami zbierała się mała kałuża krwi, kapiącej z naderwanego ucha. Lewe oko zniknęło pod opuchlizną. Stał i celował tym zdrowym, kierując lufę w stronę regału z butelkami wódki.
- Moja malutka – szeptał czule, całując kolbę karabinu. – Zdrowa i na chodzie. Uratowana! Tak się bałem... Tak się bałem.
- Bryło! – krzyknął pan Koleś. – Przyjacielu! W czym sprawa?
- Witam pana – odparł Bryła nieco zawstydzony. – Przepraszam za mój stan, ale miałem przygodę. Nie jest mi przyjemnie.
- Panu lekarza trzeba! Ucho szyć, rany boskie! To, co teraz? Co będzie?
- A co ma być? – Bryła uśmiechnął się, co wyglądało jak grymas bólu. – Wszak jestem zatrudniony, czyż nie?
- No, w samej rzeczy, miły panie... W samej rzeczy. Może pan schowa to żelastwo i porozmawiamy. Przecież musimy to jakoś... Wszystko jakoś rozmówić. Tam w domu kobiety czekają, koguta zabiły. Panie Bryła, panie Bryła kochany... żal mi pana, ale musimy to wspólnie pozbierać do kupy. żona z córką zajmą się zdrowiem. Ja coś pomogę i dojdziemy do końca sprawy... Jak to się stało? No jak?
- Ja, panie Koleś – zaczął słabym głosem Bryła – lewitowałem. Poleciałem ze schodów na twarz, jak psiak kopnięty w zadek. Pan wie? Jaki to był lot! Amerykański film, panie kochany, to prowizorka! Ja byłem jak jakiś anioł. Lecąc słyszałem pieśni...
- Pan coś pił dzisiaj?
- No też coś? Nie, miły panie, albowiem jestem w pracy... Te pieśni były jak cerkiewne chóry. Raz niskie, takie studzienne, a raz wysokie, jak pisk fujarki.
- Rozumiem – odparł Koleś, – zleciał pan ze schodów.
łysy kelner wyszedł spod stołu i dosiadł się obok Kolesia. Zdumionym i wystraszonym wzrokiem obserwował Bryłę, wsłuchując się jego w opowieść. Początkowo, gdy Bryła wszedł do knajpy, myślał, że to napad, zwłaszcza, gdy ten, bez słowa wyjął z pokrowca karabin i zaczął mierzyć w stronę bufetu. Uciekając pod stół, krzyknął jeszcze, że kasa jest pusta, a swoich pieniędzy nie odda, nawet za cenę życia. Cóż, miał ostatnie sto złotych, a do wypłaty zostało pół miesiąca.
- Ja z tych schodów spłynąłem, panie Koleś – zdrowe oko Bryły uciekło w świat jakiś wielkich wizji. – Wszystko było takie marne i pode mną.
- Cholera – zastanowił się Koleś. – Nie mogłeś się pan czegoś złapać? Jakiejś balustrady?
- Panie Koleś! Jak? No jak? Ja swoim zezwłokiem owinąłem karabin, jak matka dziecko. Chroniłem swój chleb! A tutaj, panie kelner, sprawdzałem tylko czy nie naruszyłem czegoś w konstrukcji.
- Czyli, nie jest tak źle – odparł kelner – a mogło być gorzej. Miał pan szczęście.
- Gdy już byłem na ulicy, wyobraźcie sobie, podeszło do mnie dwóch facetów. Jeden z nich był bardzo uprzejmy i taki uczynny. Doprowadził mnie do przytomności, obmył wodą nawet. Gdy chciałem mu podziękować, jak człowiek, to ten drugi ugryzł mnie w nogę! Najzwyczajniej w świecie capnął mnie zębami za łydkę. Czy wy coś rozumiecie z tego?
- Jezu! – złapał się za głowę pan Koleś – Ugryzł?
- Ano tak – Bryła wyraźnie posmutniał. – Na szczęście pamiętam drania. Miał długie włosy i nazywał się Stefan.
- Ja myślę, panie Bryła, że nam już czas iść. Jeszcze mamy przed sobą zakupy i kilka miejsc do odwiedzenia. W domu wszystko się uspokoi i ułoży na swoim miejscu. Tam, kobiety rosół gotują i czekają na nas. Będzie uroczysta kolacja, specjalnie na pana przybycie. Więc weź się pan w garść, a ja jakoś wytłumaczę ten nieszczęsny stan. Zlecieć ze schodów to żaden wstyd, a jak dojdzie pan do zdrowia, pomogę odszukać tego Stefana. Już my mu damy kąsać ludzi na środku ulicy. Czy jesteśmy coś winni? – zwrócił się do kelnera. – Za pana Bryłę ja płacę.
- Ależ skąd! – odparł łysy ober – Na szczęście nic się nie stało i nie ma kosztów.
- No! Idziemy powolutku. Czy ten chlebak i flinta to wszystko, co pan ma?
- Tak, chodźmy już.
Koleś ułożył obolałego Bryłę na tylnim siedzeniu samochodu i sam załatwiał wszystkie sprawunki. Kupił żonie czerwone pantofle, potem wszelkie techniczne rzeczy, wskazane przez Bryłę. Nawet naboje do karabinu nabył według danego mu wzoru. Bryła cały czas leżał na wygodnej kanapie Mercedesa i rozpamiętywał dzisiejszy poranek. Wszystkie okoliczności układały się przeciw wróżce Kolasce, aż doszedł do przekonania, że to ona rzuciła na niego jakiś czar. Narastający ból głowy potęgował przygnębienie i wielką chandrę.
„Czuję się jak po dobrym mordobiciu” – myślał. – „Ale dlaczego? Za co? Przyjaciół nie mam, rodziny żadnej, to, komu ja krzywdę robię? Komu?”
- Jesteśmy na miejscu – wyrwał go z zadumy Koleś. – Tutaj mieszkam i tutaj popracujemy razem przez dwa tygodnie. Nie mamy w domu szczególnych zasad, więc nie muszę pana wprowadzać. Ot, żona jak każda, córka i wnuk. Tyle mojego szczęścia.
- Wstyd!
- Co wstyd?
- Wstyd tak wysiadać z obitą gębą, sam pan wiesz.
- Ja wyjdę pierwszy – zaproponował Koleś – i zrobię odpowiedni grunt. Pan niech siedzi w aucie. Jak będzie juz dobrze to zawołam?
- Tak będzie najlepiej, panie Koleś.
Nie minęło pół godziny, a świat tak bardzo nieprzyjazny Bryle, odmienił się o cały kosmos. Z domu wyszły dwie pięknie ubrane kobiety i podeszły do samochodu. Starsza trzymała w rękach małą miednicę wypełnioną parującą zawartością, a młodsza kilka opakowań bandaży i zawieszoną na ramieniu zieloną, harcerską apteczkę. Pomogły mu wyjść z samochodu i posadziły na małym, ogrodowym zydlu. Wokół Bryły rozpoczęło się jakieś tajemnicze misterium. Najpierw obeszły go w koło kilka razy, następnie obmyły uszkodzone ucho i oko. Gdy młodsza obkładała małżowinę maścią, starsza głaskała go po głowie. A znowu, gdy starsza robiła okład z białego sera na oku, młodsza trzymała swoją rękę na jego ramieniu. Nawet nie wiedział, kiedy podwinął nogawkę i pokazał ślad po ugryzieniu.
Tatuńciu! - zawołała w stronę domu młodsza. – Proszę o ichtiol!
Gdy już wszystkie opatrunki były na swoim miejscu, Bryła wpadł w nieznany sobie zachwyt. Kobiety ujęły go delikatnie pod ręce i wprowadziły do domu! W wielkim salonie, na owalnym stole, ustawiona była stylowa, biała zastawa, a pomiędzy bielą naczyń czerwone karafki wypełnione obiecującym płynem.
- Pozwoli pan – odezwała się starsza kobieta. – Zapraszamy na skromną kolację.
- Bardzo zapraszamy – dodała młodsza. – Rozumiemy szok powypadkowy, więc proszę nie odpowiadać. My się panem zajmiemy, prawda? Mamusiu?
Bryła zgłupiał do tego stopnia, że usiadł i natychmiast sięgnął po karafkę. Młodsza kobieta w mig odgadła życzenie Bryły i sama nalała do kryształowej szklaneczki czerwony płyn.
- Winko, drogi panie – szepnęła mu do ucha – podpędzone spirytusem. Pijemy powoli i z namaszczeniem. To jak madera.
Ukryty za wielkim rododendronem stał pan Koleś i w wielkim przestrachu przyglądał się wszystkiemu.
- Dzisiaj świętujemy – oznajmiła starsza kobieta. – Ani słowa o pracy, a nie daj boże o szczurach. Zachowajmy estetykę godną chwili.
- 4 –
Starszy posterunkowy Karolek stał przed lustrem i z niesmakiem przyglądał się swemu odbiciu. Twarz, jaką widział w łazienkowym lusterku umacniała go w przekonaniu, że nigdy nie będzie tym, kim tak bardzo chciał być. Tajnym wywiadowcą. Twarz podziurawiona przez ospę i długi, wyciągnięty do przodu nos dyskwalifikowały Karolka do nawet najmniejszej tajności. Był osobą rozpoznawalną z daleka. W policyjnej karierze doszedł do stanowiska komendanta dzielnicowego posterunku z jednym podwładnym na stanie. Właśnie dzisiaj musiał odbyć ważną rozmowę z młodym Kubikiem. Szykował się do tego ważnego wydarzenia już od miesiąca, od kiedy otrzymał obszerny anonim, opisujący pewne niechlubne czyny swojego podwładnego. Postanowił zmiażdżyć argumentami tego młodego bufona, obnoszącego się po dzielnicy ze swoją ładną twarzą i atrakcyjną postawą. Postanowił nadać całej rozmowie wydźwięk pedagogiczny. Nie karać, nie wyciągać konsekwencji i nie daj boże, nie powiadamiać o wszystkim centrali. Miała to być rozmowa resocjalizacyjna, tak sobie to Karolek wymyślił i ustawił. Pytania miał spisane na małej kartce papieru. Wychodząc z łazienki zauważył, że dzioby na twarzy przybrały buraczkowy kolor. Był to naturalny sygnał, że idzie na deszcz.
- Nie wybieraj się dzisiaj na obchód – zwrócił się do Kubika – idzie zmiana pogody, a do pogadania też mamy, kolego.
- To nawet dobrze, bo mam trochę papierów. Ta rodzina Szpondrów napędza nam całą robotę i robi dobrą statystykę – Kubik wskazał stos teczek, leżących na biurku. – Wczoraj ukradli dwa przęsła stalowego ogrodzenia. Nie ma końca, nie ma.
- Odstawcie Kubiku te papierki – postanowił być stanowczym i służbowo traktować kolegę. – Są ważniejsze sprawy. Muszę was pozwać na rozmowę urzędowo. Jest ambaras!
Kubik posłusznie odsunął od siebie dokumenty i stanął w pozycji zasadniczej przy biurku komendanta. W oczekiwaniu na wyjaśnienia liczył blizny na jego twarzy.
- Siadajcie sobie wygodnie, bo to, co teraz powiem jest bardzo poważną sprawą – Karolek wskazał Kubikowi krzesło. – Widzicie, każdy z nas ma swoje grzeszki i różne, nie zawsze pozytywne, zachowania. Ja na przykład lubię piwo, inny głośną muzykę, a ktoś znowu kobitki. Wy, natomiast, Kubik, nie wiem jak to ująć, macie bardzo zły nawyk. Dlatego postanowiłem z wami porozmawiać i może nawet pohamować wasze zapędy. Z waszych akt wynika, że jesteście żonaty od lat czterech. Ja też kiedyś byłem żonatym człowiekiem i nawet się z tego cieszyłem. Odeszła, niestety, odeszła z bogatszym, bo co jakiś policjant może dać kobiecie? No, co? Więc ja w tej sprawie z wami chcę porozmawiać, tak szczerze i od serca.
Kubik słuchał uważnie wywodu komendanta i powoli baraniał. Początkowo obawiał się jakiś wielkich zarzutów i może nawet posądzeń o przestępstwo, a w efekcie został zagadnięty niezrozumiałym bełkotem.
- Nie bardzo rozumiem – powiedział nieśmiało.
- Tutaj, mój Kubiku, nie ma, co rozumieć. Posiedź chwilę spokojnie, a wszystkiego się dowiesz.
- Jaką chwilę? Proszę jasno!
- To ci powiem – Karolek wstał i pochylił się nad Kubikiem. – Ty bijesz swoją żonę! Anonimy ludzie ślą do mnie! Wstyd i poruta!
- Ja? Ja biję żonę?
- Proszę bardzo, coś wam przeczytam – Komendant wyjął z szuflady biurka kartkę papieru. – Posłuchajcie sobie.
- Uprzejmie donoszę – czytał chodząc od drzwi do okna, – że pański zastępca Kubik, notorycznie bije swoją małżonkę. Czyni to wieczorami i nie zasłania nawet okien. Również, uczęszcza do agencji burdelowej, gdzie spotyka się za pieniądze z niejaką Andżeliną, która bezwstydnie spaceruje po mieście z pieskiem. – Karolek schował kartkę do szuflady. – Czy to wystarczy? Wystarczy wam?
- Panie komendancie – spokojnie odparł Kubik. – To są jakieś pierdoły. Proszę zapytać moją Wandę, czy ją, kiedy uderzyłem. Czasami krzyknę na kobietę, ale ręce trzymam przy sobie. Proszę zapytać.
- Tak? A ta jakaś Andżelina?
- Widzę, że pan komendant ma krótką pamięć. Przecież to pan mnie z nią zapoznał. Nie pamięta pan milenijnego Sylwestra? Nie powiem, miał pan solidną śrubę, ale to na tym biurku, na pańskim biurku, działy się różne rzeczy, w których nakazał mi pan uczestniczyć. Musiałem wykonywać tak dziwne polecenia, że do dzisiaj mi wstyd. Ja nawet z Wandą tego nigdy... Nie i już! Dwa dni rzygałem przez pana. Więc?
- Posłuchaj Kubik. My rozmawiamy o tobie, nie o mnie. Rozumiesz?
- Jak sobie pan życzy, ale ja swoje też wiem.
- Tak? A jak to było z panterką zimową? Sprzedałeś służbowy ubiór? Sprzedałeś?
- A sprzedałem! – odparł z uśmiechem. – Tak się składa, że stało się to dwa dni po tym, słynnym mordobiciu, pod sklepem, gdy córka pana Kolesia sprała naszych donosicieli. Pamięta pan? Kto mi kazał uprosić ofiary, by nie składały doniesienia? No, kto? To teraz zapytam! Dał mi pan dietę na stawianie jaboli? Nie, nie dał. Dlatego sprzedałem... I przepiłem z tymi obwiesiami.
Zapadła żenująca cisza. Cała koncepcja resocjalizacyjna prysła i Karolek zamienił się rolami z podwładnym. Zamiast używać pedagogicznych sztuczek, prostować drogi życia Kubika, został zapędzony w kozi róg. Postanowił zakończyć ten dziwny spór.
- Kubiku – rzekł bardzo łagodnie – za drzwiami w sieni, stoją dwa dobre piwa. Przynieś je, proszę. Wypijemy na zgodę, bo są ważniejsze sprawy, niż jakieś głupie wspominki. Ty zachowasz te fakty dla siebie, a ja potargam anonim. Dobrze?
- Myślę, że dobrze, panie Karolek.
Wraz z wypitym piwem atmosfera posterunku powróciła do normy, a sprawy bieżące zaległy na biurkach.
- Powracając jeszcze do pana Kolesia – odezwał się zza papierów Karolek. – Mamy mały problem. Musimy wziąć ich dom pod obserwację.
- Coś nowego z córunią?
- Raczej z całą rodziną. Wczoraj stary Koleś przywiózł do domu jakiegoś pobitego łachmytę. Boję się, że to może być jakiś oszust. Juz raz była tam taka historia, gdzie jeden taki, skręcił im cenne srebra, dając w zamian dziecko pannie Andzi. Jakoś, pod koniec lat dziewięćdziesiątych. Stary był wtedy radnym „Solidarności”.
- Może to jakiś robotnik? Koleś zawsze coś remontuje.
- Zrobimy tak – postanowił Karolek. – Jutro pobiorę z powiatówki lornetki, a ty poczytasz w komputerze o tych wszystkich sztukach maskowania. Jak trzeba będzie, to wsadzimy sobie w dupę gałązki wierzby płaczącej. Ustalimy dyżury i będziemy obserwować. Poszukasz też wśród parkowym meneli jakiegoś obserwatora, oczywiście obcego. Nie interesują nas Kolesie. Obserwujemy gościa. Pochodź po parku, pogadaj z menelami, lubią cię przecież. Jak postawisz im winko to ja zwrócę. Koleś to figura, a my musimy go ochraniać.
- 5 –
Następnego dnia, rano, Bryła, jak zwykle, chciał przystąpić do świętego rytuału. Nie pamiętał dnia wczorajszego, więc był przekonany, że znajduje się w swoim małym mieszkaniu. Wyciągnął rękę w poszukiwaniu różańca i poczuł, jak jakaś nieznana siła krępuje mu ciało. Był okręcony czymś białym i gęstym, czymś, co nie pozwalało na wykonanie jakiegokolwiek ruchu. Wraz z przebudzeniem opanował go tępy ból głowy. Coś na nim leżało. Miękkie i ciężkie wypełniało każde zagłębienie ciała. Był mokry od potu i obezwładniony przez dziwną materię. Zaczął walczyć. Podwinął jedną nogę i kopnął przed siebie, rozgarniając jednocześnie na boki ciężkie fałdy. Leżący na nim ciężar miał tę właściwość, że przemieszczał się przy każdym ruchu, nie odpadając, jednak, od ciała. Chciał krzyknąć i to, co poczuł całkowicie wprawiło go w bezgraniczne przerażenie. Był zakneblowany! Opanowany klaustrofobicznym strachem, złapał pełnymi garściami materię i przetoczył się w bok. Przez ułamek sekundy leciał w dół i gruchnął całym ciałem na coś twardego. Teraz poszło już łatwiej. Powoli, centymetr po centymetrze, wysuwał się spod więżącego materiału. Gdy już jedną połową ciała był poza dziwnym balastem, przetoczył energicznie ciało i znalazł się na zewnątrz. Zauważył, że znajduje się w małym pokoju. Leżał na podłodze, a obok bieliła się wielka bania pierzyny. Wstał i przez chwilę pomyślał, jak znalazł się w tym dziwnym miejscu. Podszedł do małego lustra i gdy zobaczył swoje odbicie, wszystko zrozumiał. Lewe oko całkowicie okryła spuchlizna, a policzek przybrał kolory boskiej tęczy pojednania. Knebel był opatrunkiem, zsuniętym z oka. Biały ser przyłożony do stłuczonego miejsca, wypełniał usta Bryły. By móc swobodnie oddychać, musiał połykać kawałki sera i ssać bandaż, dając w ten sposób możliwość dopływu powietrza. Powoli odwinął opatrunek i z obrzydzeniem wypluł zalegającą w ustach treść. Odmówił z pamięci różaniec i z braku wiadra, oddał poranny mocz do wielkiej donicy z wyniosłym fikusem. Pamięć powróciła na swoje miejsce i zadrgała czule w sercu Bryły. Był w pracy, a to oznaczało pieniądze i to, co najbardziej kochał, polowanie na bardzo inteligentnego przeciwnika. Na szczury. Bryła był, w trzecim juz pokoleniu, szczurołapem.
Do śniadania pozostało około pół godziny. Wyjął starą, wojskową lornetkę i przez otwarte okno zaczął obserwować budynek gospodarczy, który był obiektem zainteresowania szczurów i siłą rzeczy Bryły. Stara, folwarczna budowla straszyła brudną czerwienią cegieł, a rosnące gęsto krzaki bzu, zwisały smętnie nad budynkiem kiściami czarnych owoców. Małe, łukowate okna, umiejscowione przy samym dachu, zabezpieczone były grubą zardzewiałą kratą. Masywne, drzwi zamknięto na wiszące przy skoblach kłódki. Tuż przy samej ziemi można było zauważyć małe otwory zarośnięte trawą. Oznaczało to, że budynek był podpiwniczony.
- „Dobrze wam tutaj” – pomyślał. „Wiem o tym, moje futerka. Dobrze wam i bezpiecznie, ale już ja to odmienię”
śniadanie rozpoczął modlitwą pan Koleś. Zanim zasiedli do stołu Andzia z całą precyzją i delikatnością zmieniła Bryle opatrunek na uchu. Oko pozostało odsłonięte.
- Pani Andziu – tłumaczył Bryła. – Podbite oko jest jak katar, samo musi się wygoić. Każda ingerencja opóźnia tylko ten proces.
- Wiele narobiłam guzów pod oczami, ale sama, jeszcze nigdy, nie nosiłam takiej „śliwy”. Musiał pan nieźle wydzwonić o te schody... Ot, życie.
- Wyglądam – odparł żałośnie - jak taki, co po ciemnych zaułkach chodzi nocą, ale ja, pani Andziu, nie jestem jakiś łobuz. Miałem pecha... Wielkiego pecha.
- Panie Bryła, każdy ma swoje ciemne zaułki i do nich zagląda. Każdy, że tak powiem, ma ciemną stronę. Jesteśmy jak księżyc, widoczni tylko z jednej strony. To żaden wstyd. Kto pana strzygł? Masz pan głowę jak przejechaną kosiarką do trawy.
- Sam się... Tego, no, podcinam.
- Zrobimy z tym porządek – odparła z uśmiechem. – Może wieczorem wyrównam panu to pobojowisko.
Po śniadaniu Bryła zrobił obchód. Otworzył drzwi do starego budynku i przeszedł przez wszystkie pomieszczenia, zaczynając od piwnic, kończąc na niskim strychu. Przyglądał się wszelkim śladom na betonowej podłodze. Potem sprawdził naścienne kable i rury. Miejscami zbierał z podłogi okruszyny i obwąchiwał w skupieniu, a nawet brał niektóre do ust i żując, szukał jakiś, sobie tylko wiadomych, smaków. Wymierzał krokami odległości pomiędzy znakami i rysował kredą kółka. Wyglądał jak prawdziwy, średniowieczny szczurołap. Gdy rozgrzebywał kupkę odchodów wszedł pan Koleś.
- No – rzekł zacierając ręce – widzę, że mistrz pracuje. A cóż to za czary mary pan odprawiasz?
- Panie drogi – odparł z wielką powagą Bryła. – Szczury żyją i mają się dobrze dzięki pewnym czynnikom. Po pierwsze, wielka inteligencja. Mają rozum godny i tajemniczy jak szyfrowa maszyna. Czy pan wie, że one czytają w naszych myślach? Rozmawiają ze sobą, chociaż tego nie słyszymy – przybliżył usta do ucha Kolesia. – Ultradźwięki! Ale sza!
- Rany boskie! – Koleś aż przykucnął z wrażenia. – Kto by pomyślał... No, kto?
- Po drugie, miły panie. Ciało! Pomyśl pan tylko, one skaczą ponad metr do góry, a po cienkiej nitce potrafią biegać jak cyrkowcy? Wie pan?
- Kurdę! Nie wiem.
- Coś teraz panu pokażę – Bryła podniósł jedną kulkę odchodu i podsunął Kolesiowi pod oczy. – To jest ważna, może najważniejsza informacja. Dieta! Po smaku, zapachu i konsystencji rozpoznajemy tryb życia takiego łajdaka.
- Coś takiego... No, coś takiego.
- Niech pan teraz weźmie tę malutką kulkę pod język i chwilę potrzyma – Koleś bez oporu otworzył usta – potem rozgryzie i rozpuści śliną. Co pan teraz czuje? Rozróżnia pan smaki?
- Jeszcze nie wiem – odparł ogłupiały Koleś. – Szukam jakiegoś bukietu.
- Spokojnie! Proszę żuć powoli – Bryła również rozgryzł kilka kulek. Oboje przymknęli oczy w skupieniu, niczym natchnieni poeci, kontemplowali smaki w ustach.
- Czy teraz coś pan czuje? – zapytał po chwili Bryła.
- Czuję jeno gówno!
- A ja, mój panie, czuję nadmiar glutenu i lekką domieszkę roślinnego tłuszczu. Przebija się przez to smak mięsa i pieczonej słoniny. To mi mówi, że gdzieś blisko jest wysypisko śmieci!
- Jest, jest za murem – powiedział z podziwem w głosie Koleś. – Ustawili taki wielki kontener na śmieci. Cholerka!
- Trzeba to jak najdalej odsunąć od domu! Natychmiast. Musimy odciąć szczury od źródła.
- Załatwimy to, bez problemu.
- Teraz tak – rzekł stanowczym głosem Bryła. – Nikogo nie widzę w okolicy budynku, to po pierwsze. Nawet w oknach się nie pokazywać, od tej strony. Dzieciaka gdzieś, najlepiej, wyprawić na wczasy. Poproszę o jakiś dobry budzik, bo teraz wszystko muszę robić z wielką dokładnością.
- Zrobi się, zrobi się, kochany panie.
Wieczorem Bryła wykonał pierwsze podejście. Wchodząc do sieni budynku, gwizdał kamertonem i rozsypał na podłodze, w jednym miejscu, mieszankę mąki z ziarnem pszenicy.
4
Przyznam, że podchodzę do tego tekstu po raz...któryś tam. Dużo tego było. Wciąż nie potrafię doczytać. Gdy wcześniejsze twoje teksty czytało mi się szybko, tak w przypadku tego przychodzi mi to z trudnością.
Nie znaczy, że tekst jest zły, nieprzyjemny czy Bóg wie jaki. Po prostu wydaje mi się, że osiągnąłeś już jakiś poziom i na tym postanowiłeś się zatrzymać. To moje osobiste zdanie.
Czyta się jak się czyta. A pomysł? Cóż, jestem zmęczony i może to jest wina tego, że mnie nie porwał.
Ogólna ocena to czwórka.
Pozdro.
Nie znaczy, że tekst jest zły, nieprzyjemny czy Bóg wie jaki. Po prostu wydaje mi się, że osiągnąłeś już jakiś poziom i na tym postanowiłeś się zatrzymać. To moje osobiste zdanie.
Czyta się jak się czyta. A pomysł? Cóż, jestem zmęczony i może to jest wina tego, że mnie nie porwał.
Ogólna ocena to czwórka.
Pozdro.
Po to upadamy żeby powstać.
Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.
Piszesz? Lepiej poszukaj sobie czegoś na skołatane nerwy.
7
Jerzy, kolejny Twój tekst, który chętnie zobaczyłbym zekranizowany. Jest swoisty małomiasteczkowy klimat, żywe postacie i potencjał na nieoczekiwany suspensik. Widzę tu pole do popisu dla paru charakterystycznych aktorów. Mamy takich!
Przypuszczam, że na odbiór tekstu wpływa bariera monitora i formatu. Dłuższe opowieści źle przyswaja się, czytając z ekranu, nie ma to, jak zasiąść w fotelu z książką w ręku i filiżanką kawy na stoliku.
Pozdrawiam.
Przypuszczam, że na odbiór tekstu wpływa bariera monitora i formatu. Dłuższe opowieści źle przyswaja się, czytając z ekranu, nie ma to, jak zasiąść w fotelu z książką w ręku i filiżanką kawy na stoliku.
Pozdrawiam.