Coca Cola

1
Wiele razy myślałem o życiu.
I za każdym razem przybierało inną formę. Zgeometryzowaną, w kształcie walca. Podłużną i nieregularną. Bezbarwną lub mieniącą się po brzegi fluorescencyjnymi kolorami.
Siadywałem wtedy w fotelu. Ja, Mat Herrington. Trzydziestodwuletni, przykładny Amerykanin. Wielki mafioza, alfa i omega. Siostrzeniec znanego Dady. Nieposkromiony morderca…
W porze wieczornych drzemek, przychodzi czas na refleksje:

a) Czy, jeśli uciekłbym z domu, jak zarzekałem się wiele lat temu, nie widziałbym mordy pradziadka, wielkiej łysiny wuja, i dużego biustu Lucy? No i co wtedy? Czy byłbym tym, kim jestem teraz?
b) Jaki wpływ wywary owe piersi? A gdyby były, dajmy na to, małe?
b) Dlaczego kurtki robiono ze skóry? I dlaczego z frędzlami?
c) Czy długo będę rozważał? Kiedy stwierdzę, że czas zamknąć oczy? I czy w ogóle jest jeszcze sens?
Podnoszę kubek do ust. Ciepły płyn wypełnia buzie. Skapuje dalej. Język. Słodycz. Przełyk. Żołądek, u celu. Unoszę klatkę piersiową. Góra, dół, wdech, góra, dół, wdech.
W ciemności widzę, jak leżę z moją Saksofonistką. Patrzę, jak śmiga palcami po błyszczących przyciskach instrumentu. Pochyla głowę, zasłaniając twarz kaskadą włosów. Leżę tylko, patrzę i słucham. Gra jedną z najsubtelniejszych, jazzowych piosenek.


*

20.czerwiec.1969r.
środa

Dzisiaj w Chicago jest szczególnie duszno.
Czuję jak słońce, pomimo tego, że skryte za ciężkimi chmurami, czerwieni policzki i nieznośnie wpija się w ciemne spodnie.
Przechodniów jest niewielu. Większość siedzi przed domami. Leżą na równo przystrzyżonych, odpowiednio zielonych trawnikach. Z odpowiednio zimną colą w dłoniach i z odpowiednio długą rurką wetkniętą w szklankę. Synkowie grają w baseball, córki udają rodzinę, mamy gotują obiady, tatowie czytają gazety.
Będzie burza, tak czuję.
Jakaś niska kobieta przechodząc obok mnie wzdycha. Atmosfera udziela się nam wszystkim.
Nie widzę żadnego dziecka, biegającego po mieście. Ciekawe, czy Hanna też siedzi w domu. Minęły czasy, kiedy szło się z przedszkola prosto na podwórko, z głową pełną planów: w co się pogra, z kim się pogra i jak zaczepi się najsilniejszą dziewczynę z bandy. Czasami chojrackim tekstem, czasami mocniejszym rzutem piłki. Wszystko działało.
Wchodzę do sklepiku. Muszę odwalić robotę. Nie ma innej rady.
- Pomóc w czymś? - słyszę z kąta.
- Pan Legnicky? - Przez moment nie odpowiada. Po chwili cedzi z wyraźną szorstkością:
- A o co chodzi?
Błądzę wzrokiem po skórzanych paskach, torebkach i kurtach, w nadziei, że zobaczę, skąd dobiegło pytanie. Bardzo dobrze kojarzę wszystkie z przedmiotów. Na przykład tę parę fikuśnych, zdobionych kowbojek. O, albo ten stary, przetarty abażur.
- Dzień dobry – zaczynam niepewnie. – Słyszałem, że nie zgadza się pan na nasze warunki.
- Czego? - Struga głupka. – Jakie?
Już dawno minął okres, kiedy podchodziłem do wszystkiego z emocjami. Chyba nie mam cierpliwości. „Trening czyni mistrza, chopie.” – jak mawiał kuzyn, podczas wykręcania starego radia z samochodu sąsiada.
Teraz czuję się jak ono. Urządzenie do zabawiania ludzi. Facet majstruje przy przewodach. Zastanawia się, które z kabelków przeciąć, by wyprowadzić z równowagi spokojnego człowieka.
- Na naszą pomoc przede wszystkim, ale pan musi płacić, wie pan. No, bezwzględnie.
- Pomoc? Sobie bardzo dobrze radzę. A już na pewno nie chcę jej od bandy kryminalistów! A teraz, pan pozwoli, proszę wyjść, zaraz zamykam. – Powstaje nagle, podkreślając wypowiedziane zdanie.
- Panie Legnicky – zaczynam nieco ostrzej. – Nie chcę kłopotów. Jeśli nie posłucha pan, ustosunkuje w sensie, będę musiał posunąć się…
- No proszę, do czego? Pozbijacie okna, wypędzicie klientów, dobre mi. Nie ma sprawy, ale szmalu nie dam.
Wzdycham.
Pana Andrewa znam od dobrych, piętnastu lat. Jako dwudziestolatek nie byłem pewny, czy aby na pewno chcę pościcie się rodzinnym interesom. To wtedy, ten pomarszczony, zgrzybiały staruszek, o niezwykle sprytnej głowie i sprawnych rękach, pomógł mi najbardziej. Zaczarował mnie. Co chwila kupowałem najdoskonalsze z rymarskich wyrobów, zapominając o piętrzących się na sumieniu trupach. Nie raz widziałem, gdy wchodziłem po nowy prezent dla Lucy, jak siedzi zgarbiony nad jednym ze swoich cudeniek. Szybko i bardzo dokładnie wykańczał byczkową skórę równiutkim ściekiem.
Ma słabe oczy. Za dużo przesiedział w zapyziałej, ciasnej pracowni. Bez dobrego oświetlenia, ze zdecydowanie za dużą ilością zamówień na kolejne popołudnia.
Wykonywał przeróżne rzeczy. Był krawcem, złotkiem i zegarmistrzem w jednej osobie. Nie potrafię sobie wyobrazić, jak naprawia usterkę. Jednak z łatwością, jak sunie na maszynie: stopka popiskuje, igła wkłuwa się z zawrotną prędkością, zniszczone ręce podtrzymują materiał, podnoszą stopkę, przyglądaj się rządkowi ząbków.
Pamiętam, jak wepchnął mi parę pięknych, miękkich garsonek. Zaraz potem następną i następną, jedną ładniejszą od drugiej. Miały być dla Hanny, gdy tylko podrośnie. Lucy nie chodziła w podobnych. Wolała kurtki z frędzlami.
Jednak teraz ten zdolny, starszy mężczyzna traci cały, wcześniej nabyty urok. Widzę, jak niewielka postać, pochłonięta całkowicie przez mrok sklepiku, wybrzusza się. Jakby czerń pozwalała wyjść prawdziwej naturze człowieka w postaci karykaturalnych macek. Nasze miastowe, ludzkie cthulhu.
- Proszę się zastanowić. – Teatralnym ruchem, niby przypadkiem, odsłaniam kabur z obrzynem.
Cisza.
- Sto pięćdziesiąt miesięcznie. Chyba ma pan tyle?
Cisza.
- Dobrze. Będę w poniedziałek, proszę nie zapomnieć, bardzo ważne. To do widzenia panu - dodaję głośniej, wychodząc na ulice. Nie myślę, że popełniam grzech. Bóg dawno przestał się mną interesować. A ja Nim, jesteśmy kwita.


*

Łóżko:

Cisza.
Bardzo mocno chcę, żeby Ann była przy mnie. Może zająć największą część łóżka. Niech weźmie najmiększą z poduszek, najcieplejsze z kapci. Byleby znowu zagrała. Dźwięk saksofonu, piękny i delikatny. Taki jak Ona.
Wdech, wydech. Góra, dół. Czas na kolejną drzemkę.
Próbuję wygodnie się ułożyć.
a)Czy warto miłować? A zabijać? Czy zło rodzi zło? A może dobro?
b) Dlaczego kupuję cięgle tę samą herbatę? Czy to skutek wcześniejszych działań? Dlaczego nie lubię Coca Coli? Czy to ma znaczenie?
c) Kiedy stwierdzę, że czas zamknąć oczy? I czy w ogóle jest jeszcze sens?


*

21.czerwiec.1969r.
czwartek


Siedzą na jednej z czerwonych, barowych kanap.
Hanna śmieje się i zadaje pytania matce, bardzo głośno, ale jeszcze nie na tyle wyraźnie, bym cokolwiek zrozumiał. Macham małej i podchodzę bliżej.
- Hej.
Lucy nie odpowiada, nie patrzy na mnie. Wstaje powoli zbierając rzeczy, i składa sztućce na papierowe talerzyki, tak, jak nauczali w klinice.
- Zamówię coś. Jadłyście? – pytam nieco bezmyślnie.
- Jakieś kiełbasy. Całkiem spoko – odzywa się w końcu. Nadal jednak udaje, że mnie nie widzi.
- Okej, chcecie coli?
- Yhym – odpowiada córeczka.
- Nie, dzięki.
Podchodzę do lady i zamawiam to samo, co żona. Wspominam kobiecie z baru o dodatkowych napojach dla mnie i Hanny.
- Jak tam? – pytam, siedząc z nimi.
- Spoko.
- Do wesołego miasteczka! – piszczy dziewczynka, w ostatniej chwili przegryzając dolną wargę. Lucy spogląda na Hanne gniewnym wzrokiem. Pewnie kazała milczeć o dzisiejszym wypadzie. Nie mogła znieść tego, że zabieram małą, fundując całą wycieczkę. Bała się, że córka za bardzo pokocha złego ojca, kiedyś puszczającego się na lewo i prawo. Ignoranta, chama, prostaka.
Matka-ćpunka to zupełnie inna sprawa. Wyjątek. Stale powtarzające się sytuacje: zamykanie w łazience, gdy zasiadamy do wigilijnego stołu, jakieś nerwowe telefony, butelka mineralnej pod umywalką i dziwni, roznegliżowani goście.
Na szczęście wiem, że dzieci nie kojarzą faktów i nie łączą ich tak, jak powinny. Choć z drugiej strony… Mała ostatnio zrobiła się bardzo agresywna. Może nie jest taka ciemna. Podobno dzieci wiedzą więcej, niż sądzą dorośli.
Lucy wspominała, może z miesiąc temu, o niemiłej sytuacji. Przedszkolanki widziały, jak Hanna bije kolegę małą kopaczką. Normalnie, nie zaniepokoiłbym się. Wiele razy robiłem gorsze rzeczy, mając na karku pięć lat. Jednak córeczka krzyczała, że jest na haju, że chłopak musi oddać działkę, że inaczej umrze.
Szczerze - mam to w nosie. To żona wychowuje małą. Teraz tylko widzę, jak dziewczynka cieszy się, że tatko jest idealny. I wszystko styka.
- A jak w robocie?
- Spoko.
- Nie wyzyskują cię?
- Nie.
- I nie masz żadnych problemów z klientami? – pytam z ironią. – Kompletnie żadnych? A jak tam szef? Zadowolony z pracownicy? – syczę, już nieco bardziej złośliwie.
- Nie teraz – odpowiada szorstko.
Cisza.
- Chcę podwyższenia alimentów – wypala w końcu.
- Podwyższenie? I tak są wysokie.
- Niewystarczająco.
- Ta, niewystarczająco… Chcesz na leki? Skończyły się? – Uśmiecham się, jakbym połknął cytrynę.
Głupia dupa. Ciekawe, czy Hanna ma, w czym chodzić. Wszystko przeznacza na narkotyczne potrzeby. Na stole pojawiają się trzy puste szklanki i dwie butelki coli.
- Daj – zwraca się do córeczki, zabierając otwieracz. Już po chwili nalewa napój. – Po prostu nam nie starcza. Zresztą, niedawno Hanna zaczęła brać lekcje malarstwa. Rodzice płacą jak na razie, ale nie wiem na jak długo. Nie chcę tak ich wykorzystywać, no… Sami mają mało. – Złagodniała, jakby dopiero teraz przypomniała sobie, że kiedyś żyliśmy w wspólnym mieszkaniu. Gotowaliśmy dla siebie, witaliśmy się i żegnaliśmy w kuchni, piliśmy z tych samych naczyń. A może zwyczajnie wie, że w sądzie nie ma szans, na ugranie większej stawki?
Gulp, gulp, córeczka dorwała się do pierwszej butelki.
- Taa.
- Potrzebuje pędzli, farbek, fartuszka, jakiś szmatek. Mat, to kosztuje.
- Wiem. – Połykam kęs chleba i popijam wszystko smaczną, schłodzoną colą. – Może. –
Z drugiej strony, naprawdę chcę, żeby lepiej żyły… Niech będzie. Dam więcej. Tylko niech nie pieprzy, że na farby.
- Poważnie?
- Ta, zastanowię się – seplenię z pełnymi ustami.
- Dzięki.
Pierwszy raz od dłuższego czasu widzę, jak się uśmiecha. Blado i niewyraźnie. Jakby oczy straciły to, czym zachwycałem się jeszcze przed rozwodem. Kiedyś, małe iskierki dawały chęć do życia i skończenia z pracą. Teraz, mam ochotę wstać i wyjść. Na samo wspomnienie aktualnych, młodych, zbiera mi się na śmiech.
Postarzała się. Wygląda jak blada, wyschnięta śliwka. Jednak muszę przyznać, że nadal pociąga facetów, tak sądzę. Nikt jednak nie interesuje się dzieciatymi rozwódkami. Szkoda.
- Hanna! – denerwuje się. Córeczka wylała właśnie na spodenki cały lepki napój. Czuję, jak naród wstrzymuje oddech. Słyszę, jak płaczą wszystkie dzieci Stanów. Tatkowie zamykają gazety. W dzisiejszych czasach płyn jest na wagę złota. Bóg, honor… i Coca Cola.


*

28.czerwiec.1969r.
środa

Dada czeka w gabinecie.
Wyszykowałem się. Założyłem jakiś stary garnitur. Niestety bez krawata, ten zapodział się gdzieś przy wyprowadzce, trudno. Powinien przymknąć oko.
- Wchodź – wita mnie w drzwiach. – Zalecę do skarbka i zaraz wracam - dokańcza i szybkim krokiem kieruje się w stronę schodów, pewnie na niższe piętro, gdzie znajduje się sekretariat.
Wuj zawsze lubił Margarett, jedną ze starszych pracownic, inaczej skarbka. Kiedyś plotkowano, że wykorzystuje swoje wysokie stanowisko, by wieczorami, gdy tylko zamykano budynek, spotykać się z kobietą sam na sam, i „podyskutować” na służbowe tematy. Nigdy nie wierzyłem w podobne pierdoły. Wujek to dobry człowiek. I co najważniejsze, dorosły.
- Już. – Wrócił, zadyszany. – O, ładna marynarka. – Wymagał od pracowników pięknego wyglądu oraz dobrej prezentacji. Mówiono, że nawet przemytnicy posiadają godny styl, dzięki silnym namową szefa. Słyszałem o jednym takim, który zginął w napadzie terrorystycznym, w tym samym dniu, gdy założył kalesony i sweter. Afera na wszystkie Stany. Sam wuj, nosił się całkiem zwyczajnie.
- Co z Polakiem? Płaci?
- Jutro mam pójść do niego. Jak nie zapłaci, sam go sprzątnę, słowo daję.
- Dobrze. - Kręci się na moment po pokoju, szukając czegoś w szufladach. Napoczęty papieros tli się w popielniczce. Ktoś spuścił rolety, nim tu przybyłem. Zdjęcie pradziadka wisi nad jednym z klaserów. Widzę, jak wielka gęba starucha łypie z nad wyczyszczonej szybki. Nienawidzę dziada.
- Słuchaj… - zaczyna. - Carl coś kombinuje w kasynie, zaleć do niego. Słyszałem, że bierze więcej niż ustaliliśmy. Nawet do dwustu.
Cisza.
- Coś marnie nam idzie z tym interesem, nie sądzisz? – pyta, przeglądając jakieś pliki. - Co chwila jakieś alarmy, że nasi ludzie niewypłacalni, biedni, styrani. Cholera, muszę ich zwalniać i wlepiać kosy, zero zysku. Nie wiem, co robić, żeby znaleźć idealnych pracowników, rodziny za mało. Hanna, Lucy… Zasrane kobiety. Bianka chciała zasilić nasze szeregi, i bardzo dobrze sobie radzi. No, i zarabia… A, właśnie. Co tam u Lucy?
- Dobrze.
- Teraz masz tę małolatę, Ann?
- Małolatę? Ona ma dwadzieścia trzy lata. Tak, Ann, Ann.
- I? Jakby nie patrzeć, nadal małolata. - Nie odpowiadam. Zapadam się głębiej w fotelu i spuszczam głowę. – Zachciało ci się romansików. A co z Lucy? - Momentalnie sztywnieję.
- Lucy? To zwyczajna ćpunka. Sprzedałaby Hannę, żeby mieć na kwasy. Jakoś nam się nie układało.
- Oj tam, wyszła z tego. Dobra z niej matka. Troszczy się o nią. Kocha Hanne jak nikt inny.
Słychać skrzypnie otwieranej komody.
- A wiesz, że odwiedziłem ją niedawno, podała pyszną kawę i poczęstowała ciastkami, bardzo dobra kobieta, bardzo – kontynuował. - No i ładna.
Wiem, że nie należy do brzydkich, ale to, co z nią przeżyłem, przechodzi ludzkie pojęcie. I ona ze mną.
- A właściwie, wujku, po co u niej byłeś, jeśli można spytać? Chyba nie sprzedajesz…
- A czemu nie? Zyski to zyski. Pracuję, żebyś mógł chodzić w takich ładnych marynarkach.
Śmieje się.
Cisza.
- To już przesada. Nie można tak – cedzę.
- Boże, wszystko można. To napędza interesy. Jak coś zostaje, to podpylam do niej i problem z głowy. Przynajmniej nie będziemy na minusie. Wiesz Mat, trzeba sprzedawać ludziom, którzy będą mieć szmal, żeby zapłacić za towar. Nie takim pierwszym, lepszym obdarciuchom z ulicy. Nic nam nie dają. A ona zawsze ma przy sobie trochę drobniaków, pomoże. Mogę jej dać…
- Ann, Ann jest lepsza. – Zmieniam temat. Próbuję zapomnieć o Lucy.
- Ann jest… Nie pasuje do ciebie. – Przechodzi do drugiej szuflady. – Jest za dobra. Taka… - Widzę, że szuka odpowiedniego słowa. - Czysta.
Zgadzam się. Jest czysta. Ale kurna, ktoś w związku musi być czysty. A ona. Ona jest wspaniała.
- Mam! – Wyciąga jakąś kopertę i otwiera, szeleszcząc kartkami. – Właśnie. - Zajmuje miejsce przy biurku. – Niedawno zarejestrowano nową nieruchomość na Grand Ave, przy rzece Branch. Kojarzysz? Podobno niedaleko tej dobrej piekarni, Lolly Hill? Mniam, najlepsze obwarzanki w całym Stanie Illinois! Numer pięćdziesiąt trzy.
- No, no. Wiem gdzie.
- Porozmawiaj z nim. Tym właścicielem. Musi płacić haracz. Postaraj się, coraz rzadziej płacą, a wiesz, jak nie lubię zlecać…
- Pewnie. I to tyle?
- Tak, w sumie tyle. A, nie. Wysyłałem już kilku naszych. Kiepsko poszło.
- To znaczy?
- I jeszcze nie wrócili.
Chwila ciszy.
- Jak to nie wrócili?
- No…
- A o której wyszli?
- Nie, Mat, nie o to chodzi. Pierwszego posłałem jakiś tydzień temu. Ostatniego dwa dni temu. Z nikim nie mogę się skontaktować.
- Nawet z Bobem?
- Nawet z Bobem. Ale posłucha, to najlepsze. Nie możemy się skontaktować z rodzinami. W ogóle!
- Jak to?
Kolejna cisza.
- Nie wiem, ty mi powiedz.
Nie odpowiadam.
- Mat, przeciąg.
- Ale że niby co? Mam połazić do ich domów?
- No, najlepiej by było.
- Eeee. Okey.
Zamyka drzwi. Wychodzę z budynku. Sranie, nie wrócili. Po prostu uciekli. Nikt nie wytrzymuje pracy z wujem. A ten sklepikarz? Pewnie murzyn jakiś, albo białas. Na Azjatę nie liczę. Łatwo pójdzie.
Ze zmuszeniem Lucy do kolejnego odwyku, zdecydowanie trudniej.


*

Łóżko:

Znowu czerń. Tym razem płynę, ktoś cięgnie mnie za nogę. Mocno i nerwowo. Wynurza się z tafli wody. Ona, Ann. Śmieje się słodko, marszcząc piegowaty nosek. Cała mokra i zupełnie naga. Wakacje na Majami. Rok tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty piąty. Sierpień.
Budzę się. Łykam zimną herbatę, tę samą, co zawsze. Marzę o Coca Coli i krótkiej drzemce. Układam się na łóżku. Nie słyszę saksofonu, tylko wdech i wydech. Dół i góra. Czas na rozmyślenia:
a) Jak jest pogoda na plaży? Czy to zależy ode mnie i od mojego nastawienia? Czy jeśli pomyślę: ”Jest słonecznie”, to sprawię, że znikną chmury? A może będzie odwrotnie, Boską zasadą?
b) Jak długo trwa podróż z materaca, na brzeg oceanu? I na jakie etapy będzie można podzielić tę podróż?
c) Kiedy stwierdzę, że czas zamknąć oczy? I czy w ogóle jest jeszcze sens?




*

30.czerwiem.1969r.
piątek


Muszę iść do kasyna. Odwalić robotę i jak najszybciej zapomnieć. Lubiłem Carla. Nie chciałbym żadnych komplikacji. Nie mam teraz głowy do tego wszystkiego. Wrócę, zmienię ubranie na nieco mniej wyjściowe, i wezmę prysznic. Tak, to dobrze mi zrobi. Może uda się pogadać z Ann w przerwie między studiami.
Idę parkiem Oz.
Jakaś grupka hippisów śmieje się wniebogłosy. Zaparkowali wielkim, kolorowym Flower-Power busem na nielegalnym miejscu. Widocznie, mają to w nosie, bo siedzą koło auta i palą papierosy. Może skręty. Obserwuję kontem oka, jak podchodzą milicjanci i zaczynają coś gadać z minami znudzonych rodziców. Już wszystkich nie dziwią podobne sytuacje. Podobno Wietnam jeszcze się trzyma.
Ann nie było w mieszkaniu.
Saksofonu także, pewnie zabrała instrument na studencki koncert. Miałem pójść, posłuchać, jak gra. Patrzę na zegar w saloniku. Piętnasta czterdzieści osiem. Czyli jeszcze cztery godziny. Widzę, że się spieszyła. Napoczęta kanapka leżała w kuchni i czekała na powrót właścicielki. Aż wgryzą się w nią równe ząbki.
Muszę załatwić sprawę i z kasynem, i z dostawcą, w tym samym dniu. Ten ma być o szesnastej trzydzieści w Las Vegas. Stamtąd do Carla niedaleko. E, no tak. I zahaczyć o te rodziny.
Rozbieram się i kładę ubranie na krześle. Stanik i podkoszulek Ann leżą na podłodze. Uśmiecham się i podnoszę części garderoby. Nie wącham, po prostu, nie mam już na to czasu. Zawsze lubiłem zapach jej skóry.

*

Podróż nie trwała długo.
To dzięki udoskonaleniom łączności Dady. Załatwiał samoloty i obstawę. Zabrałem Berrego i Mike, barczystych kuzynów z Włoch, a pieniądze schowałem do czarnej walizki.
Wszystko poszło szczególnie sprawnie:
- Macie? – pyta niski, ciemnoskóry Francuz.
- Tak.
- Sprawdzę. – Sięga pod spód i spokojnie liczy pliki banknotów. – Okey, zgadza się.
- Jakiej klasy? – pytam, na widok przeładowywanych skrzynek dobrze ukrytego haszyszu.
- Zero. Pasuje? – pyta, chowając pieniądze.
- Tak. Pan Dada jeszcze się z wami skontaktuje.
- Mam nadzieję.
Berry poprawia pasek u spodni i popycha Mika. Jak zawsze, po dobrze wykonanej robocie. Wracamy.


*

- Halo? Pani Grington?
- To pomyłka – Słyszę niski, męski głos.
- Nie dodzwoniłem się do państwa Grington?
- Nie, mówię, że pomyłka.
- Aha, to przepraszam – Odkładam słuchawkę. Spoglądam na kartkę, którą dostałem od wuja. Nie, wszystko się zgadza. Na wszelki wypadek wykręcam numer bardzo dokładnie, z wielkim skupieniem. Słychać znajomy chrzęst.
- Tak, słucham?
- Pani Grington?
- Pomyłka!
- O, to znowu pan? Przepraszam, ale na pewno wstukałem dobry numer. Czy słyszał pan, co się stało z rodziną Gringstonów? Bob ostatnio, jakieś dwa tygodnie temu, nie wiem czy coś pan wie…
Rozłączył się.
Dobra, na razie mam to w nosie. Idę na koncert.


W końcu siedzę tam, gdzie powinienem.
Piwnica młodych studentów jest długa, i nieco zatęchła. Nie było ich stać na miejscówkę z prawdziwego zdarzenia. Chyba powinienem załatwić jakieś nowe lokum, a przynajmniej poszukać. Ann nie może marnować się w takiej ruderze.
Widzę jak dwóch młodych szykuje sprzęty. Pochylają się, zarzucając przydługimi włosami. Jak to nie przeszkadza, sam się dziwię. Nigdy nie miałem ochoty na zapuszczanie szkuci, nawet wtedy, kiedy przekonywała mnie do tego Lucy. Nie, i koniec. To bardzo niewygodne. Już widzę jak wuj Dada reaguje na nową fryzurę. Bałbym się nie tylko o siebie, ale także o biedną Ann.
Do chłodnego pomieszczenia wchodzą coraz to nowi ludzie. W środku można palić, więc po chwili całą piwnice wypełnił duszący, biały dym. Czuję, że jarają różne rzeczy. Nie koniecznie dozwolone. Moja ukochana dawno wciągnęła się w nałóg. Prawie tak samo, jak Lucy, gdy zaczynała eksperymentować z nowymi specyfikami. Z tą jednak różnicą, że jeden pet dziewczynie w zupełności wystarcza, i to tylko od czasu, do czasu.
Nie dziwią się, że tu przychodzę. Już poznali starszego chłopaka koleżanki, niejakiego Dannego. Nie podawałem prawdziwego imienia. W tym środowisku znała je tylko Ann.
Widzę, jak idzie w moją stronę. Nie uśmiecha się.
- I jak? – pytam, gdy się obejmujemy.
- Do dupy – mruczy. – Wyobraź sobie, że Rebeka nie może wystąpić.
- Dlaczego?
- Jest w areszcie. Matka kazała jej rzucić studia. Zakazała chodzić na naszą grupę. Rozumiesz? Jebana suka!
- Barbra Hillson?
- Ta.
- Wiem. Mieszka obok mojej ciotki. Snoby, jakich mało. Nie przejmuj się, coś wykombinuję.
Zawsze chciałem poczuć, jak to jest, gdy się zabija osobę bez większego sensu i celu.
- Teraz nie wiem, co zrobić. Była wokalem, bez niej ani rusz.
- A Helga?
- Nie ma głosu - smutnieje, spuszczając wzrok. Nienawidzę tego. Miałem ochotę rozwalić wszystkich, którzy sprawiają, że Ann szarzeje.
- A może wystąpicie bez niej? Ty, Helga i Borys?
- No, chyba będziemy musieli.
- Zaczynamy, Ann, Aaaannn! – wtrąca się jej przyjaciel, perkusista.
- Będzie dobrze. Musi być. Zaaaarraaaz! – Uśmiecha się w końcu.
To był piękny koncert. Nawet bez przejmującego wokalu Rebeki. Nic jednak nie dorównuje osobistym, łóżkowym koncertom, jakim co noc obdarza mnie Ann.

*

30.czerwiec.1968r.
piątek

Ktoś dzwoni. Budzę się, gramolę spod kołdry i wyplatam z objęć Ann.
- Mat – odzywa się głos w słuchawce.
- Słucham.
- Proszę odebrać kurtkę.
Cisza.
- Co? Kto mówi?
- Zawieś jutro Hannę do przedszkola. Nie zapomnij kupić coś teściowym, no wiesz, żeby tak z pustymi rękami nie iść. Musisz do nich pojechać.
- C-co? Ale jak?
- Hanna i Lucy śpią u mnie. Przyjedź jutro.
- Kto dzwoni?! Halo?
- Grand Ave, pięćdziesiąt trzy. Jutro, pamiętaj, kup coś teściowym.


*

Łóżko:
Wdech i wydech. Nic, czerń, ale nie śpię. Nozdrza pracują. Oczy pulsują od natłoku wspomnień.
a) Kiedy stwierdzę, że czas zamknąć oczy? I czy w ogóle jest jeszcze sens?

*

01.lipiec.1969
sobota

Szyld sklepiku na Grand Ave wyraźnie informuje, jakiego to rodzaju działalność. Niebieskie, wysokie litery, wręcz kaligrafowane, układają się na czarnym tle: „Magic books, cases and other occult knick-knacks”.
Wyciągam papierosa i siadam obok, na brudnych schodach jakiegoś butiku. Próbuję zebrać myśli. Nie chcę na razie iść. Mam kawę do wypicia, trochę czasu, i ogromną chęć na rzucenie roboty. Pieprzony typ z słuchawki. Jaki tam dobry człowiek… Zwyczajny śmieć. Tak jak ja czy Carl.
- Proszę tutaj nie siedzieć – skrzeczy jakaś gruba baba.
Wstaję z lekką irytacją. Nawet siedzieć nie można. W przypływie chwili, rzucam prawie całego peta na chodnik i ze złością ciskam kubeczkiem do kosza.
- Ja pierdolę…
Poprawiam kapelusz i nie przejmuję się, że ktoś mnie zobaczy, po postu sprawdzam, czy nie zapomniałem obrzyna z mieszkania. Jest mi obojętne.
Dziwne, że pomimo tego, że Lucy wydawała się być mi obojętna, przeżywam. Jak jebany chłoptaś. To tylko głupia kobieta! Sama chciała rozwodu.

„- Jeeeej, i zestarzejemy się razem. Będziemy się bawić z wnuczkaaami, bujać na hamaaaczku, plewić ogróóódek… Ej, a będziesz mnie jeszcze kochał? Taką pomarszczoną i brzydką? Jak kiszony ogórek? Będę jak ogóóórek! A ty jak rodzynek. Mój rodzynuś!”


I ten typ w słuchawce.
Nie ma wyjścia, idę.
Dzwoneczek u drzwi daje znak sprzedawcy, mnie tylko irytuje.
Pomieszczenie jest nieduże, bez żadnych okien. Jakby ktoś nie przewidział, że klientela może narzekać na brak światła, albo zwyczajnie posiadać klaustrofobię. Na szczęście nie ja. Uwielbiam zamknięte przestrzenie.
- Tak, słucham?
- Dzień dobry.
- W czym mogę pomóc?
- Zdzwonił pan…
Wysoki mężczyzna stoi i milczy. W otoczeniu dużej ilości bibelotów, szkatuł i ksiąg wygląda jak kolejna, woskowa atrapa. Mam wrażenie, jakby w ogóle nie oddychał.
Podłużna, niezwykle blada twarz jegomościa drgnęła nagle.
- Chce pan kurtkę?
- Kurtkę? – Nie odpowiada. – Kim pan w ogóle jest? Gdzie Hanna?
Nie potrafię dostrzec oczu sprzedawcy, tylko dwie, wielkie plamy czerni. Światło świec i małej, lichej lampki splata się ze sobą, tańcząc na wystających obojczykach. Pogłębia zapadnięte policzki i wysokie, gładkie czoło. Wydaje się, jakby dotykał szpiczastej brody czubkiem zakrzywionego, orlego nosa.
Sięga pod ladę. Przez moment widzę, że postać mężczyzny nie zgina się w pół tak, jak całe jego ciało. Boże. Czuję wyraźny niepokój od początku, gdy przekroczyłem próg i usłyszałem piekielny dzwoneczek.
I nagle nieruchomieję.
W dłoniach trzyma skórzaną kurtkę. Z tyłu zwisają długie, charakterystyczne frędzle.
- Hanna mi dała.
Zielony, koślawy napis: „For the best mummy ever” i u dołu: niewyraźne odbicie dziecięcej łapki, sprane i pobrudzone.
- Skąd pan to ma? Hanna dała… Co, co?! – pytam. Krew zaczyna mocniej pulsować w skroni. Serce przyśpiesza.
- Proszę to wziąć.
Chwytam w dłonie. Trzęsącymi się rękoma przewracam na drugą stronę. Spoglądam na metkę: ’Legnicky`s saddlery”
Kręci mi się w głowie.
- Pytam! Skąd pan to ma?!
Nie opowiada. Przygląda się.
- Hanna mi dała.
- Ja pierdole! - Wyciągam broń i wymierzam w przydługą, ciemną postać. – Kim pan jest?! Co z Lucy? Hana. Gdzie Hana?!
Boję się. Pamiętam, jak Lucy pierwszy raz zabrała córkę na rajdy do Toronto. Mała miała wtedy dokładnie cztery latka, i ogromną chęć na podziękowanie mamusi za spontaniczną wycieczkę. Żona nigdy nie zabierała dziecka na spotkania. Córka wyprosiła to, przylepiając się do nóg kobiety dokładnie przed wyjściem. Musiałem lecieć wtedy do Adrewa po nową kurtkę. Prezent spodobał się mamie.
- Niech się pan uspokoi – ciągnie bezbarwnie. – Rzeczy mają to do tego, że zostają. Nawet wtedy, gdy umiera człowiek. W tej materii zawsze były lepsze od was.
Nadal się nie porusza. Stoi i gapi się.
Zimno. Ten wzrok.
- Lucy czeka na dole, Ann też. A może chce pan kupić jakąś Coca Colę?
- Gdzie na dole?!
Nie odpowiada. No kurwa!
Popycham drzwi koło niego, biegam jakimiś schodami. Nic nie widzę. Jest coraz zimniej. Kurczowo trzymam obrzyna, możliwe, że jedynego ratunku.
Stopnie kończą się.
Zatrzymuję się.
Oddycham szybciej.
Dół, góra.
- Lucy czeka na dole, Ann też. A może chce pan kupić jakąś Coca Colę?.
Gulp, gulp.
- Hana!
- Teraz nie wiem, co zrobić. Była wokalem, bez niej ani rusz.
- O, to znowu pan? Przepraszam, ale na pewno wstukałem dobry numer.
- Pozbijacie okna, wypędzicie klientów, dobre mi. Nie ma sprawy, ale szmalu nie dam.
- Proszę odebrać kurtkę.

Nie zdążam nacisnąć spustu.
Ogarnia mnie śmierć, czyli to, czym był.
A po części, czym byliśmy i jesteśmy my: ja, Hana, Lucy i całe Illinois.

*

Łóżko:

W końcu dostrzegam ukochaną. Mglistą, ale wyglądającą bardzo żywo.
- Ann?
- Hmm?
- Kochasz mnie?
- Yhym – mruczy do najmiększej z poduszek.
- To fajnie. – Uśmiecham się do siebie i obracam w łóżku.
Wdech, wydech. Góra, dół.
- Hanna?
- Tak tatuś?
- Kochasz mnie?
- Bardzo. – Uśmiecham się i zmieniam stronę. Widzę zimne, twarde plecy. Przypominam sobie, że nie kupiłem herbaty i nie mam, czym popić przed drzemką. Zdaję się, że mam jakąś Coca Colę w lodówce.
- Lucy? Kochasz mnie?
- No, chyba – odpowiada.
Wdech, wydech. Góra, dół.
Czas na drzemkę.

[ Dodano: Nie 02 Cze, 2013 ]
Eeee, mam nadzieję, że mogę wkleić nowy tekst, nieco bardziej poprawiony?

2004r.
Krawędź łóżka:

Wiele razy myślałem o życiu.
I za każdym razem przybierało inną formę. Zgeometryzowaną, w kształcie walca lub podłużną i nieregularną. Bezbarwną, mieniącą się po brzegi fluorescencyjnymi kolorami.
Siadywałem wtedy w fotelu. Ja, Matthew Herrington. Trzydziestodwuletni, przykładny Amerykanin. Wielki mafiozo, alfa i omega. Siostrzeniec znanego Dady. Nieposkromiony morderca…
W porze wieczornych drzemek, przychodzi czas na refleksje:
a) Czy, jeśli uciekłbym z domu, jak zarzekałem się wiele lat temu, nie widziałbym mordy pradziadka, wielkiej łysiny wuja, i dużego biustu Lucy? No i co wtedy? Czy byłbym tym, kim jestem teraz?
b) Jakie wpływy mają owe piersi? A gdyby były, dajmy na to, małe?
b) Dlaczego kurtki robiono ze skóry? I dlaczego z frędzlami?
c) Czy długo będę rozważał? Kiedy stwierdzę, że czas zamknąć oczy? I czy w ogóle jest jeszcze sens?
Podnoszę kubek do ust. Ciepły płyn wypełnia buzie. Skapuje dalej. Język. Słodycz. Przełyk. Żołądek, u celu. Unoszę klatkę piersiową. Góra, dół, wdech, góra, dół, wdech.
W ciemności widzę, jak leżę z moją Saksofonistką. Patrzę, jak śmiga palcami po błyszczących przyciskach instrumentu. Pochyla głowę, zasłaniając twarz kaskadą włosów. Leżę tylko, patrzę i słucham. Gra jedną z najsubtelniejszych, jazzowych piosenek.


*

20 czerwiec 1969r.
środa

Dzisiaj w Chicago jest szczególnie duszno.
Czuję jak słońce, pomimo tego, że skryte za ciężkimi chmurami, czerwieni policzki i nieznośnie wpija się w ciemne spodnie.
Przechodniów jest niewielu. Większość siedzi przed domami. Leżą na równo przystrzyżonych, odpowiednio zielonych trawnikach, z odpowiednio zimną colą w dłoniach i z odpowiednio długą rurką wetkniętą w szklankę. Synkowie grają w baseball, córki udają rodzinę, mamy gotują obiady, ojcowie czytają gazety.
Będzie burza, tak czuję.
Jakaś niska kobieta przechodząc obok mnie wzdycha. Atmosfera udziela się nam wszystkim.
Nie widzę żadnego dziecka biegającego po mieście. Ciekawe, czy Hanna też siedzi w domu. Minęły czasy, kiedy szło się z przedszkola prosto na podwórko, z głową pełną planów: w co się pogra, z kim się pogra, i jak zaczepi się najsilniejszą dziewczynę z bandy. Czasami chojrackim tekstem, czasami mocniejszym rzutem piłki. Wszystko działało.
Wchodzę do sklepiku. Muszę odwalić robotę. Nie ma innej rady.
- Pomóc w czymś? - słyszę z kąta.
- Pan Legnicky? - Przez moment nie odpowiada. Po chwili cedzi z wyraźną szorstkością:
- A o co chodzi?
Błądzę wzrokiem po skórzanych paskach, torebkach i kurtach, w nadziei, że zobaczę, skąd dobiegło pytanie. Bardzo dobrze kojarzę wszystkie z przedmiotów. Na przykład tę parę fikuśnych, zdobionych kowbojek. O, albo ten stary, przetarty abażur.
- Dzień dobry – zaczynam niepewnie. – Słyszałem, że nie zgadza się pan na nasze warunki.
- Czego? - Struga głupka. – Jakie?
Już dawno minął okres, kiedy podchodziłem do wszystkiego z emocjami. Chyba nie mam cierpliwości. „Trening czyni mistrza, chopie.” – mawiał kuzyn, wykręcając z samochodu nowe, niedawno zakupione przez sąsiada radio.
Teraz czuję się jak ono. Urządzenie do zabawiania ludzi. Facet majstruje przy przewodach. Zastanawia się, które z kabelków przeciąć, by wyprowadzić z równowagi spokojnego człowieka.
- Naszej pomocy przede wszystkim, ale pan musi płacić, wie pan. No, bezwzględnie.
- Pomocy? Sam sobie bardzo dobrze radzę. A już na pewno nie chcę jej od bandy kryminalistów! A teraz, pan pozwoli, proszę wyjść, i tak zwijałem się do domu. Do widzenia. - Powstaje nagle, podkreślając wypowiedziane zdanie.
- Panie Legnicky – zaczynam nieco ostrzej. – Nie chcę kłopotów. Jeśli pan nie posłucha, będę zmuszony posunąć się do...
- No proszę, do czego? Pozbijacie okna, wypędzicie klientów, dobre mi. Nie ma sprawy, ale szmalu nie dam.
Wzdycham.
Pana Andrew znam od dobrych, piętnastu lat. Jako dwudziestolatek nie byłem pewny, czy chcę poświęcić się rodzinnym interesom. To wtedy, ten pomarszczony, zgrzybiały staruszek, o niezwykłym sprycie i sprawnych rękach, pomógł mi najbardziej. Zaczarował mnie. Co chwila kupowałem najdoskonalsze z rymarskich wyrobów, zapominając o piętrzących się na sumieniu trupach. Nie raz widziałem, gdy wchodziłem po nowy prezent dla Lucy, jak siedzi zgarbiony nad jednym ze swoich cudeniek. Szybko i bardzo dokładnie wykańczał byczkową skórę równiutkim ściegiem.
Ma słabe oczy. Za dużo przesiedział w zapyziałej, ciasnej pracowni. Bez dobrego oświetlenia, ze zdecydowanie za dużą ilością zamówień na kolejne popołudnia.
Wykonywał przeróżne rzeczy. Był krawcem, złotkiem i zegarmistrzem w jednej osobie. Nie potrafię sobie wyobrazić, jak naprawia usterkę. Jednak z łatwością, jak sunie na maszynie: stopka popiskuje, igła wkłuwa się z zawrotną prędkością, zniszczone ręce podtrzymują materiał, podnoszą stopkę, przyglądaj się rządkowi ząbków.
Pamiętam, jak wepchnął mi parę pięknych, miękkich garsonek. Zaraz potem następną i następną, jedną ładniejszą od drugiej. Miały być dla Hanny, gdy tylko podrośnie. Lucy nie chodziła w podobnych. Wolała kurtki z frędzlami.
Jednak teraz ten zdolny, starszy mężczyzna traci cały, wcześniej nabyty urok. Widzę, jak niewielka postać pochłonięta całkowicie przez mrok sklepiku, wybrzusza się. Jakby czerń pozwalała wyjść prawdziwej naturze człowieka w postaci karykaturalnych macek. Nasze miastowe, ludzkie cthulhu.
- Proszę się zastanowić. – Teatralnym ruchem, niby przypadkiem, odsłaniam przyczepionego obrzyna.
Cisza.
- Sto pięćdziesiąt miesięcznie. Chyba ma pan tyle?
Cisza.
- Dobrze. Będę w poniedziałek, proszę nie zapomnieć, to bardzo ważne. Do widzenia panu - dodaję głośniej, wychodząc na ulice. Nie myślę, że popełniam grzech. Bóg dawno przestał się mną interesować. A ja Nim, jesteśmy kwita.


*


Środek łóżka:
2006r.

Cisza.
Bardzo mocno chcę, żeby Ann była przy mnie. Może zająć największą część łóżka. Niech weźmie najmiększą z poduszek, najcieplejsze z kapci, byleby znowu zagrała. Dźwięk saksofonu, piękny i delikatny. Taki jak Ona.
Wdech, wydech. Góra, dół. Czas na kolejną drzemkę.
Próbuję wygodnie się ułożyć.
a)Czy warto miłować? A zabijać? Czy zło rodzi zło? A może dobro?
b) Dlaczego kupuję ciągle tę samą herbatę? Czy to skutek wcześniejszych działań? Dlaczego nie lubię Coca Coli? Czy to ma znaczenie?
c) Kiedy stwierdzę, że czas zamknąć oczy? I czy w ogóle jest jeszcze sens?


*

21 czerwiec 1969r.
czwartek

Siedzą na jednej z czerwonych, barowych kanap.
Hanna śmieje się i zadaje pytania matce, bardzo głośno, ale jeszcze nie na tyle wyraźnie, bym cokolwiek zrozumiał. Macham małej i podchodzę bliżej.
- Hej.
Lucy nie odpowiada, nie patrzy na mnie. Wstaje powoli zbierając rzeczy, i składa sztućce na papierowe talerzyki, tak, jak nauczali w klinice.
- Zamówię coś. Jadłyście? – pytam nieco bezmyślnie.
- Jakieś kiełbasy. Całkiem spoko – odzywa się w końcu. Nadal jednak udaje, że mnie nie widzi.
- Okej, chcecie coli?
- Yhym – odpowiada córeczka.
- Nie, dzięki.
Podchodzę do lady i zamawiam to samo, co żona. Wspominam kobiecie z baru o dodatkowych napojach dla mnie i Hanny.
- Jak tam? – pytam, siedząc z nimi.
- Spoko.
- Do wesołego miasteczka! – piszczy dziewczynka, w ostatniej chwili przegryzając dolną wargę. Lucy spogląda na Hannę gniewnym wzrokiem. Pewnie kazała milczeć o dzisiejszym wypadzie. Nie mogła znieść tego, że zabieram małą, fundując całą wycieczkę. Bała się, że córka za bardzo pokocha złego ojca, kiedyś puszczającego się na lewo i prawo. Ignoranta, chama, prostaka.
Żona-ćpunka to zupełnie inna sprawa. Wyjątek. Stale powtarzające się sytuacje: zamykanie w łazience, gdy zasiadamy do wigilijnego stołu, jakieś nerwowe telefony, butelka mineralnej pod umywalką i dziwni, roznegliżowani goście.
Na szczęście wiem, że dzieci nie kojarzą faktów i nie łączą ich tak, jak powinny. Choć z drugiej strony… Mała ostatnio zrobiła się bardzo agresywna. Może nie jest taka ciemna. Podobno dzieci wiedzą i czują więcej, niż sądzą dorośli.
Lucy wspominała, może z miesiąc temu, o niemiłej sytuacji. Przedszkolanki widziały, jak Hanna bije kolegę małą kopaczką. Normalnie, nie zaniepokoiłbym się. Wiele razy robiłem gorsze rzeczy, mając na karku pięć lat. Jednak córeczka krzyczała, że jest na haju, że chłopak musi oddać działkę, że inaczej umrze.
Szczerze - mam to w nosie. To żona wychowuje małą. Teraz tylko widzę, jak dziewczynka cieszy się, że tatko jest idealny. I wszystko styka.
- A jak w robocie?
- Spoko.
- Nie wyzyskują cię?
- Nie.
- I nie masz żadnych problemów z klientami? – pytam z ironią. – Kompletnie żadnych? A jak tam szef? Zadowolony z pracownicy? – syczę, już nieco bardziej złośliwie.
- Nie teraz – odpowiada szorstko.
Cisza.
- Chcę podwyższenia alimentów – wypala w końcu.
- Podwyższenia? I tak są wysokie.
- Niewystarczająco.
- Ta, niewystarczająco… Chcesz na leki? Skończyły się? – Uśmiecham się, jakbym połknął cytrynę.
Głupia dupa. Ciekawe, czy Hanna ma w czym chodzić. Wszystko przeznacza na narkotyczne potrzeby. Na stole pojawiają się trzy puste szklanki i dwie butelki coli.
- Daj – zwraca się do córeczki, zabierając otwieracz. Już po chwili nalewa napój. – Po prostu nam nie starcza. Zresztą, niedawno Hanna zaczęła brać lekcje malarstwa. Rodzice płacą jak na razie, ale nie wiem na jak długo. Nie chcę tak ich wykorzystywać, no… Sami mają mało. – Złagodniała, jakby dopiero teraz przypomniała sobie, że kiedyś żyliśmy we wspólnym mieszkaniu. Gotowaliśmy dla siebie, witaliśmy i żegnaliśmy się w kuchni, piliśmy z tych samych kubków. A może zwyczajnie wie, że w sądzie nie ma szans na ugranie większej stawki?
Gulp, gulp, córeczka dorwała się do pierwszej butelki.
- Taa.
- Potrzebuje pędzli, farbek, fartuszka, jakiś szmatek. Matt, to kosztuje.
- Wiem. – Połykam kęs chleba i popijam wszystko smaczną, schłodzoną colą. – Może. –
Z drugiej strony, naprawdę chcę, żeby lepiej żyły… Niech będzie. Dam więcej. Tylko niech nie pieprzy, że na farby.
- Poważnie?
- Ta, zastanowię się – seplenię z pełnymi ustami.
- Dzięki.
Pierwszy raz od dłuższego czasu widzę, jak się uśmiecha. Blado i niewyraźnie. Jakby oczy straciły to, czym zachwycałem się jeszcze przed rozwodem. Kiedyś, małe iskierki dawały chęć do życia i skończenia z pracą. Teraz, mam ochotę wstać i wyjść. Na samo wspomnienie zbiera mi się na śmiech.
Postarzała się. Wygląda jak blada, wyschnięta śliwka. Jednak muszę przyznać, że nadal pociąga facetów - tak sądzę. Jednak nikt nie interesuje się dzieciatymi rozwódkami, a szkoda.
- Hanna! – Denerwuje się. Córeczka wylała właśnie na spodenki cały lepki napój. Czuję, że naród wstrzymuje oddech. Słyszę, jak płaczą wszystkie dzieci Stanów. Ojcowie zamykają gazety. W dzisiejszych czasach płyn jest na wagę złota. Bóg, honor… i Coca Cola.


*

28 czerwiec 1969r.
środa

Dada czeka w gabinecie.
Wyszykowałem się. Założyłem jakiś stary garnitur. Niestety bez krawata, ten zapodział się gdzieś przy wyprowadzce, trudno. Powinien przymknąć oko.
- Wchodź – wita mnie w drzwiach. – Zalecę do skarbka i zaraz wracam - dokańcza i szybkim krokiem kieruje się w stronę schodów, pewnie na niższe piętro, gdzie znajduje się sekretariat.
Wuj zawsze lubił Margarett, jedną ze starszych pracownic, inaczej skarbka. Kiedyś plotkowano, że wykorzystuje swoje wysokie stanowisko, by wieczorami, gdy tylko zamykano budynek, spotykać się z kobietą sam na sam, i „podyskutować” na służbowe tematy. Nigdy nie wierzyłem w podobne pierdoły. Wujek to dobry człowiek. I co najważniejsze, dorosły.
- Już. – Wrócił, zadyszany. – O, ładna marynarka. – Wymagał od pracowników pięknego wyglądu oraz dobrej prezentacji. Mówiono, że nawet przemytnicy posiadają godny styl, dzięki silnym namową szefa. Słyszałem o jednym takim, który zginął w napadzie terrorystycznym, w tym samym dniu, gdy założył kalesony i sweter. Sam wuj nosił się całkiem zwyczajnie.
- Co z Polakiem? Płaci?
- Jutro mam pójść do niego. Jak nie zapłaci, sam go sprzątnę, słowo daję.
- Dobrze. - Kręci się na moment po pokoju, szukając czegoś w szufladach. Napoczęty papieros tli się w popielniczce. Ktoś spuścił rolety, nim tu przybyłem. Zdjęcie pradziadka wisi nad jednym z klaserów. Widzę, jak wielka gęba starucha łypie z nad wyczyszczonej szybki. Nienawidzę dziada.
- Słuchaj… - zaczyna. - Carl coś kombinuje w kasynie, zaleć do niego. Słyszałem, że bierze więcej niż ustaliliśmy. Nawet do dwustu.
Cisza.
- Coś marnie nam idzie z tym interesem, nie sądzisz? – pyta, przeglądając jakieś pliki. - Co chwila jakieś alarmy, że nasi ludzie niewypłacalni, biedni, styrani. Cholera, muszę ich zwalniać i wlepiać kosy, zero zysku. Nie wiem, co robić, żeby znaleźć idealnych pracowników, rodziny za mało. Hanna, Lucy… Sam nie wiem, nie pasują do tej roboty. Bianka chciała zasilić nasze szeregi, i sobie bardzo dobrze radzi. No, i zarabia… A, właśnie. Co tam u Lucy?
- Dobrze.
- Teraz masz tę małolatę, Ann?
- Małolatę? Ona ma dwadzieścia trzy lata. Tak, Ann, Ann.
- I? Jakby nie patrzeć, nadal małolata. - Nie odpowiadam. Zapadam się głębiej w fotelu i spuszczam głowę. – Zachciało ci się romansików. A co z Lucy? - Momentalnie sztywnieję.
- Lucy? To zwyczajna ćpunka. Sprzedałaby Hannę, żeby mieć na kwasy. Po prostu, jakoś się nie układała.
- Oj tam, wyszła z tego. Dobra z niej matka. Troszczy się o nią. Kocha Hannę jak nikt inny.
Słychać skrzypienie otwieranej komody.
- A wiesz, że odwiedziłem ją niedawno, podała pyszną kawę i poczęstowała ciastkami, bardzo dobra kobieta, bardzo – kontynuował. - No i ładna.
- A właściwie, wujku, po co u niej byłeś, jeśli można spytać? Chyba nie sprzedajesz…
- A czemu nie? Zyski to zyski. Pracuję, żebyś mógł chodzić w takich ładnych marynarkach.
Śmieje się.
Cisza.
- To już przesada. Nie można tak – cedzę.
- Boże, wszystko można. To napędza interesy. Jak coś zostaje, to podpylam do niej i problem z głowy. Przynajmniej nie będziemy na minusie. Wiesz Matt, trzeba sprzedawać ludziom, którzy będą mieć szmal, żeby zapłacić za towar. Nie takim pierwszym, lepszym obdarciuchom z ulicy. Nic nam nie dają. A ona zawsze ma przy sobie trochę drobniaków, pomoże. Mogę jej dać…
- Ann, Ann jest lepsza. – Zmieniam temat. Próbuję zapomnieć o Lucy.
- Ann jest… Nie pasuje do ciebie. – Przechodzi do drugiej szuflady. – Jest za dobra. Taka… - Widzę, że szuka odpowiedniego słowa. - Czysta.
Zgadzam się. Jest czysta. Ale kurna, ktoś w związku musi być czysty. A ona. Ona jest wspaniała.
- Mam! – Wyciąga jakąś kopertę i otwiera, szeleszcząc kartkami. – Właśnie. - Zajmuje miejsce przy biurku. – Niedawno zarejestrowano nową nieruchomość na Grand Ave, przy rzece Branch. Kojarzysz? Podobno niedaleko tej dobrej piekarni, Lolly Hill? Mniam, najlepsze obwarzanki w całym Illinois. Numer pięćdziesiąt trzy.
- No, no. Wiem gdzie.
- Porozmawiaj z nim. Tym właścicielem. Musi płacić haracz. Postaraj się, coraz rzadziej płacą, a wiesz, jak nie lubię zlecać komuś odwalenia brudnej roboty.
- Pewnie. I to tyle?
- Tak, w sumie tyle. A, nie. Wysyłałem już kilku naszych. Kiepsko poszło.
- To znaczy?
- Jeszcze nie wrócili.
Chwila ciszy.
- Jak to nie wrócili?
- No…
- A o której wyszli?
- Nie, Matt, nie o to chodzi. Pierwszego posłałem jakiś tydzień temu. Ostatniego dwa dni temu. Z nikim nie mogę się skontaktować.
- Nawet z Bobem?
- Nawet z Bobem. Ale posłuchaj, to najlepsze. Nie możemy się skontaktować z rodzinami. W ogóle!
- Jak to?
Kolejna cisza.
- Nie wiem, ty mi powiedz.
Nie odpowiadam.
- Matt, przeciąg.
- Ale że niby co? Mam połazić do ich domów?
- No, najlepiej by było.
- Eeee. Okej.
Zamyka drzwi. Wychodzę z budynku. Sranie, nie wrócili. Po prostu uciekli. Nikt nie wytrzymuje pracy z wujem. A ten sklepikarz? Pewnie murzyn jakiś, albo białas. Na Azjatę nie liczę. Łatwo pójdzie.
Ze zmuszeniem Lucy do kolejnego odwyku, zdecydowanie trudniej.


*

Pod łóżkiem:
2010r.

Znowu czerń. Tym razem płynę, ktoś cięgnie mnie za nogę. Mocno i nerwowo. Wynurza się z tafli wody. Ona, Ann. Śmieje się słodko, marszcząc piegowaty nosek. Cała mokra i zupełnie naga. Wakacje na Miami. Rok tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty piąty. Sierpień.
Budzę się. Łykam zimną herbatę, tę samą, co zawsze. Marzę o Coca Coli i krótkiej drzemce. Układam się na łóżku. Nie słyszę saksofonu, tylko wdech i wydech. Dół i góra. Czas na rozmyślenia:
a) Jak jest pogoda na plaży? Czy to zależy ode mnie i od mojego nastawienia? Czy jeśli pomyślę: ”Jest słonecznie”, to sprawię, że znikną chmury? A może będzie odwrotnie, Boską zasadą?
b) Jak długo trwa podróż z materaca, na brzeg oceanu? I na jakie etapy będzie można podzielić tę podróż?
c) Kiedy stwierdzę, że czas zamknąć oczy? I czy w ogóle jest jeszcze sens?




*

30 czerwiem 1969r.
piątek


Muszę iść do kasyna. Odwalić robotę i jak najszybciej zapomnieć. Lubiłem Carla. Nie chciałbym żadnych komplikacji. Nie mam teraz głowy do tego wszystkiego. Wrócę, zmienię ubranie na nieco mniej wyjściowe, i wezmę prysznic. Tak, to mi dobrze zrobi. Może uda się pogadać z Ann w przerwie między studiami.
Idę parkiem Oz.
Jakaś grupka hippisów śmieje się wniebogłosy. Zaparkowali wielkim, kolorowym Flower-Power busem na zastrzeżonym miejscu. Widocznie, mają to w nosie, bo siedzą koło auta i palą szlugi. Może trawkę. Obserwuję kątem oka, jak podchodzą policjanci i zaczynają coś gadać z minami znudzonych rodziców. Już nikogo nie dziwią podobne sytuacje. Podobno Wietnam jeszcze się trzyma.
Ann nie było w mieszkaniu.
Saksofonu też, pewnie zabrała instrument na studencki koncert. Miałem pójść, posłuchać jak gra. Patrzę na zegar w saloniku. Piętnasta czterdzieści osiem. Czyli jeszcze cztery godziny. Widzę, że się spieszyła. Napoczęta kanapka leżały w kuchni i czeka na powrót właścicielki. Aż wgryzą się w nią równe ząbki.
Muszę załatwić sprawę i z kasynem, i z dostawcą, w tym samym dniu. Ten ma być o szesnastej trzydzieści w Las Vegas. Stamtąd do Carla niedaleko. E, no tak. I zahaczyć o te rodziny.
Rozbieram się i kładę ubranie na krześle. Stanik i podkoszulek Ann leżą na podłodze. Uśmiecham się i podnoszę części garderoby. Nie wącham, po prostu, nie mam już na to czasu. Zawsze lubiłem zapach jej skóry.

*

Podróż nie trwała długo.
To dzięki udoskonaleniom łączności Dady. Załatwiał samoloty i obstawę. Zabrałem Berrego i Mike'a, barczystych kuzynów z Włoch, a pieniądze schowałem do czarnej walizki.
Wszystko poszło szczególnie sprawnie:
- Macie? – pyta niski, ciemnoskóry Francuz.
- Tak.
- Sprawdzę. – Sięga pod spód i spokojnie liczy pliki banknotów. – Okej, zgadza się.
- Jakiej klasy? – pytam, na widok przeładowywanych skrzynek dobrze ukrytego haszyszu.
- Zero. Pasuje? – pyta, chowając pieniądze.
- Tak. Pan Dada jeszcze się z wami skontaktuje.
- Mam nadzieję.
Berry poprawia pasek u spodni i popycha Mike'a. Jak zawsze, po dobrze wykonanej robocie. Wracamy.


*

- Halo? Pani Thompson?
- To pomyłka. – Słyszę niski, męski głos.
- Nie dodzwoniłem się do państwa Thompson?
- Nie, mówię, że pomyłka.
- Aha, to przepraszam. – Odkładam słuchawkę. Spoglądam na kartkę, którą dostałem od wuja. Nie, wszystko się zgadza. Na wszelki wypadek wykręcam numer bardzo dokładnie, z wielkim skupieniem. Słychać znajomy chrzęst.
- Tak, słucham?
- Pani Thompson?
- Pomyłka!
- O, to znowu pan? Przepraszam, ale na pewno wstukałem dobry numer. Czy słyszał pan, co się stało z rodziną Thompsonów? Bob ostatnio, jakieś dwa tygodnie temu, zniknął, czy wie pan coś na ten…
Rozłączył się.
Dobra, na razie mam to w nosie. Idę na koncert.


W końcu siedzę tam, gdzie powinienem.
Piwnica młodych studentów jest długa, i nieco zatęchła. Nie było ich stać na miejscówkę z prawdziwego zdarzenia. Chyba powinienem załatwić jakieś nowe lokum, a przynajmniej poszukać. Ann nie może marnować się w takiej ruderze.
Widzę jak dwóch młodych szykuje sprzęty. Pochylają się, zarzucając przydługimi włosami. Jak to nie przeszkadza, sam się dziwię. Nigdy nie miałem ochoty na zapuszczanie, nawet wtedy, kiedy przekonywała mnie do tego Lucy. Nie, i koniec. To bardzo niewygodne. Już widzę jak wuj Dada reaguje na nową fryzurę. Bałbym się nie tylko o siebie, ale także o biedną Ann.
Do chłodnego pomieszczenia wchodzą coraz to nowi ludzie. W środku można palić, więc po chwili całą piwnice wypełnił duszący, biały dym. Czuję, że jarają różne rzeczy. Nie koniecznie dozwolone. Moja ukochana dawno wciągnęła się w nałóg. Prawie tak samo, jak Lucy, gdy zaczynała eksperymentować z nowymi specyfikami. Z tą jednak różnicą, że jeden pet dziewczynie w zupełności wystarcza, i to tylko od czasu, do czasu.
Nie dziwią się, że tu przychodzę. Już poznali starszego chłopaka koleżanki, niejakiego Danny'ego. Nie podawałem prawdziwego imienia.
Widzę Ann, jak idzie w moją stronę. Nie uśmiecha się.
- I jak? – pytam, gdy się obejmujemy.
- Do dupy – mruczy. – Wyobraź sobie, że Rebecka nie może wystąpić.
- Dlaczego?
- Jest w areszcie. Matka kazała jej rzucić studia. Zakazała chodzić na naszą grupę. Rozumiesz? Jebana suka!
- Barbara Hillson?
- Ta.
- Wiem. Mieszka obok mojej ciotki. Snoby, jakich mało. Nie przejmuj się, coś wykombinuję.
Zawsze chciałem poczuć, jak to jest, gdy się zabija osobę bez większego sensu i celu.
- Teraz nie wiem, co zrobić. Była wokalem, bez niej ani rusz.
- A Helga?
- Nie ma głosu - smutnieje, spuszczając wzrok. Nienawidzę tego. Miałem ochotę rozwalić wszystkich, którzy sprawiają, że Ann szarzeje.
- A może wystąpicie bez niej? Ty, Helga i Borys?
- No, chyba będziemy musieli.
- Zaczynamy, Ann, Aaaannn! – wtrąca się jej przyjaciel, perkusista.
- Będzie dobrze. Musi być. Zaaaarraaaz! – Uśmiecha się w końcu.
To był piękny koncert. Nawet bez przejmującego wokalu Rebecki. Nic jednak nie dorównuje osobistym, łóżkowym koncertom, jakimi co noc obdarza mnie Ann.

*

30 czerwiec 1969r.
piątek

Ktoś dzwoni. Budzę się, gramolę spod kołdry i wyplatam z objęć Ann.
- Matt – odzywa się głos w słuchawce.
- Słucham.
- Proszę odebrać kurtkę.
Cisza.
- Co? Kto mówi?
- Zawieź jutro Hannę do przedszkola. Nie zapomnij kupić coś teściom, no wiesz, żeby tak z pustymi rękami nie iść. Musisz do nich pojechać.
- C-co? Ale jak?
- Hanna i Lucy śpią u mnie. Przyjedź jutro.
- Kto dzwoni?! Halo?
- Grand Ave, pięćdziesiąt trzy. Jutro, pamiętaj, kup coś teściom.


*

Ściana koło łóżka:
2017r.

Wdech i wydech. Nic, czerń, ale nie śpię. Nozdrza pracują. Oczy pulsują od natłoku wspomnień.
a) Kiedy stwierdzę, że czas zamknąć oczy? I czy w ogóle jest jeszcze sens?

*

01 lipiec 1969r.
sobota

Szyld sklepiku na Grand Ave wyraźnie informuje, jakiego to rodzaju działalność. Niebieskie, wysokie litery, wręcz kaligrafowane, układają się na czarnym tle: „Magic books, cases and other occult knick-knacks”.
Wyciągam papierosa i siadam obok, na brudnych schodach jakiegoś butiku. Próbuję zebrać myśli. Nie chcę na razie iść. Mam kawę do wypicia, trochę czasu, i ogromną chęć na rzucenie roboty. Pieprzony typ ze słuchawki. Jaki tam dobry człowiek… Zwyczajny śmieć. Tak jak ja czy Carl.
- Proszę tutaj nie siedzieć – skrzeczy jakaś gruba baba.
Wstaję z lekką irytacją. Nawet siedzieć nie można! W przypływie chwili, rzucam prawie całego peta na chodnik i ze złością ciskam kubeczkiem do kosza.
- Ja pierdolę…
Poprawiam kapelusz i nie przejmuję się, że ktoś mnie zobaczy, po postu sprawdzam, czy nie zapomniałem obrzyna z mieszkania. Jest mi obojętne.

„- Jeeeej, i zestarzejemy się razem. Będziemy się bawić z wnuczkaaami, bujać na hamaaaczku, plewić ogródeeek… Ej, a będziesz mnie jeszcze kochał? Taką pomarszczoną i brzydką? Jak kiszony ogórek? Będę jak ogóreeek! A ty jak rodzynek. Mój rodzynuś!”

Nie ma wyjścia, idę.
Dzwoneczek u drzwi daje znak sprzedawcy, mnie tylko irytuje.
Pomieszczenie jest nieduże, bez żadnych okien. Jakby ktoś nie przewidział, że klientela może narzekać na brak światła, albo zwyczajnie posiadać klaustrofobię. Na szczęście nie ja. Uwielbiam zamknięte przestrzenie.
- Tak, słucham?
- Dzień dobry.
- W czym mogę pomóc?
- Zadzwonił pan…
Wysoki mężczyzna stoi i milczy. W otoczeniu dużej ilości bibelotów, szkatuł i ksiąg wygląda jak kolejna, woskowa atrapa. Mam wrażenie, jakby w ogóle nie oddychał.
Podłużna, niezwykle blada twarz jegomościa drgnęła nagle.
- Chce pan kurtkę?
- Kurtkę? – Nie odpowiada. – Kim pan w ogóle jest? Gdzie Hanna?
Nie potrafię dostrzec oczu sprzedawcy, tylko dwie, wielkie plamy czerni. Światło świec i małej, lichej lampki splata się ze sobą, tańcząc na wystających obojczykach. Pogłębia zapadnięte policzki i wysokie, gładkie czoło. Wydaje się, jakby dotykał szpiczastej brody czubkiem zakrzywionego, orlego nosa.
Sięga pod ladę. Przez moment widzę, że ciało mężczyzny nie zgina się w pół tak, jak powinno. Boże. Czuję wyraźny niepokój od początku, gdy przekroczyłem próg i usłyszałem piekielny dzwoneczek.
I nagle nieruchomieję.
W dłoniach trzyma skórzaną kurtkę. Z tyłu zwisają długie, charakterystyczne frędzle.
- Hanna mi dała.
Zielony, koślawy napis: „For the best mummy ever” i u dołu: niewyraźne odbicie dziecięcej łapki, sprane i pobrudzone.
- Skąd pan to ma? Hanna dała… Co, co?! – pytam. Krew zaczyna mocniej pulsować w skroni. Serce przyśpiesza.
- Proszę to wziąć.
Chwytam w dłonie. Trzęsącymi się rękoma przewracam na drugą stronę. Spoglądam na metkę: ’Legnicky`s saddlery”
Kręci mi się w głowie.
- Pytam! Skąd pan to ma?!
Nie opowiada. Przygląda się.
- Hanna mi dała.
- Ja pierdolę! - Wyciągam broń i wymierzam w przydługą, ciemną postać. – Kim pan jest?! Co z Lucy? Hanna. Gdzie Hanna?!
Boję się. Pamiętam, jak Lucy pierwszy raz zabrała córkę na rajdy do Toronto. Mała miała wtedy dokładnie cztery latka. Mama nigdy nie zabierała dziecka na spotkania. Córka wyprosiła to, przylepiając się do nóg kobiety dokładnie przed wyjściem. Musiałem lecieć wtedy do Adrewa po nową kurtkę. Żona była zadowolona z prezentu.
- Niech się pan uspokoi. – ciągnie bezbarwnie. – Rzeczy mają to do siebie, że zostają. Nawet wtedy, gdy umiera człowiek. W tej materii zawsze były lepsze od was.
Nadal się nie porusza. Stoi i się gapi.
Zimno. Ten wzrok.
- Lucy czeka na dole, Ann też. A może chce pan kupić jakąś Coca Colę?
- Gdzie na dole?!
Nie odpowiada. No kurwa!
Popycham drzwi koło niego, biegam jakimiś schodami. Nic nie widzę. Jest coraz zimniej. Kurczowo trzymam obrzyna, możliwe, że jedynego ratunku.
Stopnie kończą się.
Zatrzymuję się.
Oddycham szybciej.
Dół, góra.
- Lucy czeka na dole, Ann też. A może chce pan kupić jakąś Coca Colę?.
Gulp, gulp.
- Hana!
- Teraz nie wiem, co zrobić. Była wokalem, bez niej ani rusz.
- O, to znowu pan? Przepraszam, ale na pewno wstukałem dobry numer.
- Pozbijacie okna, wypędzicie klientów, dobre mi. Nie ma sprawy, ale szmalu nie dam.
- Proszę odebrać kurtkę.
Nie zdążam nacisnąć spustu.
Widzę, jak stoją w kącie piwniczki: córeczka, była żona i Ann. Jakieś wielkie urządzenie za kobiecymi plecami wytwarza nieprzyjemne wibracje, niczym mechaniczny potwór na baterię. Przez wąski otwór projektora wychodzi jasny, kolorowy strumień światła. Faluje, układając w przeróżne kształty. Ściana, teraz oświetlona rzutnikiem, przybiera formę niekończących się filmów, urywków. Ja przed umywalką, ja z bronią w ręce. Ja z dziewczynami, ja z gazetą, ja na równie przystrzyżonym trawniku. Ja z niebieskooką blondynką w plisowanej spódnicy, ja z trupem sprzedawcy. Ja z Lucy, i ja z saksofonistką. Ja z wszystkimi.
Czuję, przez nozdrza zapach krwi i skóry.
To pewnie ta kurtka z frędzlami.

*

Łóżko wielokątne:
2034r.

W końcu dostrzegam ukochaną. Mglistą, ale wyglądającą bardzo żywo.
- Ann?
- Hmm?
- Kochasz mnie?
- Yhym – mruczy do najmiększej z poduszek.
- To fajnie. – Uśmiecham się do siebie i obracam w łóżku.
Wdech, wydech. Góra, dół.
- Hanna?
- Tak, tatuś?
- Kochasz mnie?
- Nioo. – Uśmiecham się i zmieniam stronę. Widzę zimne, twarde plecy. Przypominam sobie, że nie kupiłem herbaty i nie mam, czym popić przed drzemką. Zdaję się, że mam jakąś Coca Colę w lodówce, ale to już nie to samo, co kiedyś.
- Lucy? Kochasz mnie?
- No, chyba – odpowiada.
Wdech, wydech. Góra, dół.
Czas na drzemkę i kolejną stronę. Może teraz będzie w kształcie stożka? A może w ogóle jej nie będzie?
Ostatnio zmieniony wt 13 maja 2014, 18:50 przez Krzywawieża, łącznie zmieniany 4 razy.

2
Jaki wielki kubeł coli! Nie sądzę, bym dała mu radę.
Krzywawieża pisze:Wielki mafioza, alfa i omega.
http://poradnia.pwn.pl/lista.php?szukaj=mafioso&kat=18

Więc raczej: wielki mafioso
Krzywawieża pisze:Czy, jeśli uciekłbym z domu, jak zarzekałem się wiele lat temu, nie widziałbym mordy pradziadka, wielkiej łysiny wuja, i dużego biustu Lucy?
Nie do końca ogarniam ideę przecinków po czy i wuju. Dasz jakąś wskazówkę?
Krzywawieża pisze:Ciepły płyn wypełnia buzie. Skapuje dalej. Język. Słodycz. Przełyk. Żołądek, u celu.
buzię
Dziwaczna idea skapywania płynu z buzi (Ha, mafioso ma buzię! Jednak jest w nim coś z dziecka.) do przełyku po języku. Jak niby to by miało się odbywać?
Krzywawieża pisze:Unoszę klatkę piersiową.
Moja chora wyobraźnia ukazała mi mafiosa w tych dziwacznych butkach i kapeluszu z wielką klatką piersiową uniesioną ponad tułów. W dole krwawo lśnią flaki, bije serducho. Mafioso zagląda pod klatę, kiwa głową i zadowolony, odkłada ją na miejsce. :D
Krzywawieża pisze:Pana Andrewa znam od dobrych, piętnastu lat. Jako dwudziestolatek nie byłem pewny, czy aby na pewno chcę pościcie się rodzinnym interesom. To wtedy, ten pomarszczony, zgrzybiały staruszek, o niezwykle sprytnej głowie i sprawnych rękach, pomógł mi najbardziej. Zaczarował mnie. Co chwila kupowałem najdoskonalsze z rymarskich wyrobów, zapominając o piętrzących się na sumieniu trupach. Nie raz widziałem, gdy wchodziłem po nowy prezent dla Lucy, jak siedzi zgarbiony nad jednym ze swoich cudeniek. Szybko i bardzo dokładnie wykańczał byczkową skórę równiutkim ściekiem.
Parę zdań, a jakaż różnorodność...
1.pana Andrewa - Andrew, imię jak myślę, na polski by było Andrzej vel Jędruś, a skoro już po angielsku, to może nie odmieniaj, co? http://poradnia.pwn.pl/lista.php?id=2009

2. Panna Interpunkcja chichocze.
od dobrych piętnastu lat - czyli od ponad piętnastu lat;
od dobrych, piętnastu lat - znaczyłoby że lat było piętnaście i że były dobre, ale na pewno nie o to Ci chodziło.
to wtedy, ten pomarszczony / zgrzybiały staruszek, o niezwykle - z jakiego powodu tkwią tam przecinki?

3. pościcie - Dzisiaj nie, opijamy się colą i zjadamy powolnomyślicieli.

4. piętrzące się na sumieniu trupy - Sama nie wiem, dziwnie to brzmi. Trupy mogą się piętrzyć, ale na sumieniu? Na sumieniu to można coś/kogoś mieć, ale żeby się tam coś piętrzyło?

5. nieraz - czasem, często
nie raz, nie dwa

6.wykańczał byczkową skórę równiutkim ściekiem - Cóż, jeśli ściekiem, to wykańczał ją na amen. Jeśli ściegiem, to ładne mogło być.
byczkowa skóra?
Krzywawieża pisze:odsłaniam kabur z obrzynem

ta kabura, nie ten kabur, czyli odsłaniam kaburę z obrzynem
Krzywawieża pisze:Wykonywał przeróżne rzeczy. Był krawcem, złotkiem i zegarmistrzem w jednej osobie. Nie potrafię sobie wyobrazić, jak naprawia usterkę. Jednak z łatwością, jak sunie na maszynie: stopka popiskuje,
Kto, co sunie po maszynie? Pan Andrew?
Krzywawieża pisze:najmiększa
miękki, miększy, najmiększy - NIE to się tak nie stopniuje!
Matko i córko! Krzywawieżo! A idźże ty! Po słownik, rozum do głowy i korektę.
"Natchnienie jest dla amatorów, ten kto na nie bezczynnie czeka, nigdy nic nie stworzy" Chuck Close, fotograf

3
"Teraz, mam ochotę wstać i wyjść".

Przepraszam, ale nie jest najlepiej. Nie wiem nawet, od czego zacząć. Cała historia, która miała być opowiedziana (bo wydaje mi się, że jakaś miała być), została boleśnie rozmyta i rozsmarowana przez język tekstu. Momentami czyta się to wręcz boleśnie, momentami przebija się jakiś sens, ale chyba jest bezradny.

Błędów tutaj co niemiara, szczególnie interpunkcja gryzie. Chyba że ten "mafioza" tak często musi robić przerwy w "myśleniu".

Jeśli mogę Ci coś doradzić, to chciałbym powiedzieć, byś następny tekst zostawiła na jakiś tydzień. Niechaj sobie poleży, później go przeczytaj i przemyśl. Może by co z tego było, ale ciężko, ciężko się to czyto.
I tak muszę czekać 30 dni, co jest okrutne ze strony administratorów. Gdyby ktoś jednak był niecierpliwy albo ciekawy, może wejść na pewnego bloga:

www.witaliskita.blog.pl

Znaleźć można mnie też na pewnym portalu społecznościowym, ale to ostateczność. Tam będę hasał, gdy sława weźmie mnie w obroty.

4
witalis_kita pisze: następny tekst zostawiła na jakiś tydzień
A ja sugerowałbym nawet dłużej, na dwa tygodnie - większe prawdopodobieństwo, że zapomni się, jak tekst wygląda - tak rzecze Feliks W. Kres oraz kilku innych autorów, których rady czytałem.
„Przekupić można każdego. Tyle, że jedni cenią się bardziej, drudzy zaś mniej.”

5
Heh, dzięki:)
Tekst leżał dobry miesiąc - tak swoją drogą, ale wiem, o co Wam chodzi. Tutaj wysyłam poprawioną wersje: http://www.fantastyka.pl/4,56842410.html

Sama wahałam się, czy komukolwiek to pokazać. Nie dość, że nie mam do niego odpowiedniego dystansu, bo jest dla mnie naprawdę osobisty, to jeszcze jest po prostu za mało "mięsisty". Nie będę Was zamęczać podobnymi. Nie i koniec:)
Dzięki za komentarze i w ogóle. Pozdrawiam!

6
Bardzo nieociosany jest ten tekst. Często mam wrażenie, że chcesz wyrzeźbić ładny kształt, ale brakuje Ci jeszcze umiejętności, by go osiągnąć. Podoba mi się np. moment, kiedy Hanna wylewa colę i "płaczą wszystkie dzieci Stanów" - bardzo to ładne, pomysłowe, amerykańskie, nietypowe. Powinnaś upychać jak najwięcej takich wisienek, takich rozruszników wyobraźni, narracyjnych elektrowstrząsów. To one wzbogacają tekst - i estetycznie, i merytorycznie.

Coś ładnego błyska też w scenie, kiedy Mat grozi Legnickiemu, chodzi o te momenty, kiedy zagląda w przeszłość. Wytwarza się taki ciekawy kontrast: z jednej strony grozi mu jak byle komu, a z drugiej rozmyśla o tym, że zna kolesia piętnaście lat. Można wiele wydobyć z tej sceny, głównie o Macie, jest w tym fajny, psychologiczny potencjał.

Tylko widzisz, owszem, zdarzają się tutaj jakieś błyśnięcia, widać jakieś ładne kształty, ale ogółem każdy pozytyw szybko szlachtowany jest przez negatyw. Nieporadny jest przede wszystkim ten język, zbyt szybki, zbyt nieczuły na detal, zbyt niechlujny. Czytam i wielokrotnie widzę, że tekst nie był dokładnie przeczytany po napisaniu. Spektrum potknięć i błędów rozciąga się od takich oczywistych, widocznych gołym okiem do tych subtelniejszych, które wyeliminuje sumienny trening i dokładna analiza narracji.

Po przeczytaniu jakiejś połowy widzę to tak - masz zdecydowanie dryg do pisania. Tkwi w Tobie potencjał, ale musisz wypracować większe wyczucie w stopniowaniu napięcia, nakręcaniu akcji. Sądzę, że jeśli zwolnisz podczas pisania, jeśli zaczniesz siedzieć nad poszczególnymi akapitami/zdaniami/słowami, a nie historią jako taką, nauczysz się kilku nowych rzeczy, zaczniesz zauważać nowe aspekty. Czasami celnie użyte słowo lub odpowiednio zaaranżowane zdanie potrafi zbudować atmosferę całej sytuacji. Czasami jeden ciekawy detal może uruchomić w głowie czytelnika takie procesy, że wyobraźnia sama dorysuje mu całą resztę. Trzeba przysiąść do takich rzeczy, zastanowić się, co dokładnie chce się przekazać, a potem zastanowić się, jak to zrobić, a potem to zrobić, a potem to przeczytać dwadzieścia razy i poprawić, i znowu poczytać, i robić to tak długo, aż wreszcie będzie się zadowolonym. W detalach, pieczołowitości i tym samym odpowiednim prowadzeniu akcji tkwi cała siła narracji.

Aktualnie Twoje akapity wydają mi się strasznie zaniedbane - napisałaś je, może z raz rzuciłaś okiem, a potem porzuciłaś, pędząc dalej w opowieść. Czuć to. W tych scenach brakuje emocji, większej plastyczności, staranności. Czasami coś wychodzi, ale wydaje się, że bardziej przypadkiem, instynktownie, bo masz ten pisarski dryg, brakuje jednak jeszcze narzędzi, żeby to okiełznać - świadomie robić fajne rzeczy i eliminować te słabe. Jak np. tutaj:
Podnoszę kubek do ust. Ciepły płyn wypełnia buzie. Skapuje dalej. Język. Słodycz. Przełyk. Żołądek, u celu. Unoszę klatkę piersiową. Góra, dół, wdech, góra, dół, wdech.
To jest brzydkie, to jest źle napisane, to jest przekombinowane i niepotrzebne, ale chwile później piszesz:
W ciemności widzę, jak leżę z moją Saksofonistką. Patrzę, jak śmiga palcami po błyszczących przyciskach instrumentu. Pochyla głowę, zasłaniając twarz kaskadą włosów. Leżę tylko, patrzę i słucham. Gra jedną z najsubtelniejszych, jazzowych piosenek.
I to już jest ładne, lepsze, z naciskiem na ostatnie zdanie: ma klimat, działa na wyobraźnię. Takie kontrasty pokazują mi, że instynktownie piszesz historię, ale jeszcze nie jesteś świadoma, co dokładnie robią poszczególne guziki. Dlatego wciskaj jak najwięcej, sprawdzaj, co robią, ucz się, czytaj, czytaj, czytaj. Wsłuchuj się też w rozmowy, jak ludzie mówią i jak nie mówią, bo z dialogami jest podobnie: czasami błyska coś całkiem naturalnego, by za chwilę zaszlachtowała to sztywna wymiana zdań. Prowadź też sobie rozmowy bohaterów w myślach, polecam, postrzegaj sceny filmowo. Poszerzaj swoją literacką świadomość. :) Myślę, że będzie dobrze!

Pomyślności, wytrwałości i pomarańczy życzy
Patryś

PS Przepraszam, jeśli mówię niezrozumiale albo coś motam. Jest bardzo późno i chyba muszę iść spać. Pytaj, jeśli chcesz, żebym coś uściślił, dodał. ;)
"Życie jest tak dobre, jak dobrym pozwalasz mu być"
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”