Ucieczka

1
Kalabria, 1972




Z szałasu skleconego z gałęzi i fragmentów amerykańskiego spadochronu z czasów drugiej wojny światowej widać było tylko gęste krzaki i grube pnie drzew, porastających wzgórze nad miasteczkiem Cerchiara. Wystarczyło jednak zejść kilka metrów, aby zobaczyć panoramę miasta a pod nim szerokie połacie kamienistej ziemi pokrytej dziką roślinnością śródziemnomorską. Na stokach pagórków ciągnących się aż do równiny Sibarys rosły żarnowce, ostre trawy i dziesiątki gatunków ziół, które okoliczne kobiety zbierały do wiklinowych koszy, wiązały w pęczki a potem wywieszały przy rozgrzanych słońcem ścianach. Latem kamienne zaułki miasta wypełniał ich aromat.

Perchino najbardziej lubił zapach oregano. Unosił się w rodzinnym domu jego ojca, gdzie otoczeni miłością dziadków, ciotek i kuzynów spędzali z siostrą część wakacji, w garażu starego stolarza, Pietra, u którego przesiadywał słuchając opowieści o czasach, gdy panował głód a malaria zabijała niedożywione dzieci i w pizzerii, którą niedawno otworzył tata. Czuł go, gdy przychodził do „wielkiego” domu drugiego dziadka.

Dziadek Gennaro był ważną osobą w mieście, miał aptekę i mnóstwo spraw do załatwienia, ale zawsze znajdował czas dla swoich wnucząt. Była ich cała gromadka. Siostra Perchina, Felicetta, była najstarszą z dziewczynek, on najmłodszym chłopcem, ale to właśnie z nim dziadek rozmawiał jak z dorosłym. Łączyła ich szczególna więź. Często stawali na balkonie i razem patrzyli w dal.
- Nigdy nie wstydź się kochać i podziwiać miejsca, z którego pochodzisz – mówił dziadek, zataczając ręką szeroki krąg. – Te okolice, to miasto, jego zapachy, smaki, jego tradycje i tajemnice to są dary od Boga, których powinniśmy strzec.
- Tylko my dwaj?
- Nie. Nie tylko. Wszyscy powinniśmy ich strzec, ale ty i ja umiemy robić to najlepiej.
Perchino zawsze czuł, że to co mówi dziadek jest ważne. Dlatego ilekroć wspinali się razem z Nunziem do swojej kryjówki, przystawał na skraju lasu i patrzył na zielone stoki łagodnie schodzące aż do wybrzeża. Na srebrzyste gaje oliwne, plantacje cytrusów i bezchmurne niebo, które dotykało morza, sprawiając, że dwa odcienie błękitu przenikały się nawzajem, tworząc kurtynę, oddzielającą to miejsce od reszty świata.
Nunzio był jego bratem stryjecznym i przyjacielem. Byli nierozłączni i choć dzieliła ich różnica wieku – Nunzio był starszy o rok i cztery miesiące – to razem poszli nawet do szkoły. Chodzili do tej samej klasy i zasiadali w jednej ławce.

Jednak dziś Perchino przyszedł tu sam i nie zatrzymał się nawet na chwilę. Odsunął kępę suchej trawy maskującej wejście do szałasu i zmęczony szybkim marszem rzucił się na pryczę. Leżąc na wznak starał się policzyć dziury w materiale, przez które wpadały pojedyncze promienie słońca. Nie było to proste. Obraz zamazywał się i Perchino musiał zaciskać powieki, aby powstrzymać łzy, które ciągle napływały mu do oczu. Nabierał powietrza i wypuszczał wąskim strumieniem dopiero wtedy, gdy zaczynały boleć rozdęte policzki. Otwierał oczy i liczył od nowa.

Gdy znaleźli z Nunziem spadochron, wydawał się nienaruszony, dopiero kiedy wtaszczyli go na wzgórze i rozpięli na gałęziach okazało się, że jest pełen dziur. Część z nich pozaklejali taśmami i połatali mieszanką mchu i liści, reszta wpuszczała akurat tyle światła ile było potrzeba, żeby swobodnie poruszać się po wnętrzu.
Przez kilka miesięcy udało im się zgromadzić w szałasie spory majątek. Niemal wszystko, podobnie jak spadochron, pochodziło z przepastnych piwnic „wielkiego” domu. Dziadek nie pozwalał dzieciom kręcić się po piwnicach, ale dla nich zrobił wyjątek. Pozwolił im zabrać stare wełniane koce, dwa stołki, z których jednemu ciągle brakowało nogi, kilka różnego rozmiaru noży i wielką maczetę, którą ucinali gałęzie. Potem wypatrzyli blaszane talerze i garnki i one też znalazły się w szałasie - nigdy nie wiadomo, czy kiedyś się nie przydadzą. Ale największymi skarbami była lornetka i najprawdziwsza w świecie radiostacja. Dziadek sam po nią zszedł z nimi na dół, ale nawet wtedy i nawet dla Perchina nie otworzył ciężkich, drewnianych drzwi na końcu długiego korytarza. O podziemiach „wielkiego” domu krążyły legendy. Podobno łączyły się z jaskiniami i, przez wydrążone w skale tunele, schodziły aż na nizinę. W mieście szeptano, że w czasie wojny przetrzymywano tam niemieckich jeńców schwytanych przez partyzantów. Dziadek nigdy o tym nie wspominał, a Perchino, choć ciekawość paliła go żywym ogniem, nie odważył się o to pytać. Instynkt podpowiadał mu, że są sprawy, o których nie należy rozmawiać.

Ten sam instynkt kazał mu dziś uciec z miasta. Zresztą o tym, czego dowiedział się zanim dotarł do szkoły nie mógłby powiedzieć nikomu nawet gdyby został, tylko, że wtedy ktoś w końcu zauważyłby te łzy, które ciągle pchały mu się do oczu. Od dłuższego czasu przestał już z nimi walczyć i teraz spływały mu po policzkach. Czuł się nieszczęśliwy jak małe dziecko, któremu zabrano ukochaną zabawkę, ale on nie był dzieckiem. Miał osiem lat, dziadek w zeszłym tygodniu po raz pierwszy zabrał go na polowanie, a to oznaczało, że był już dorosły i w żadnym wypadku nie powinien płakać.
Perchino wolałby być zły, wtedy zamiast mazać się jak dziewczyna mógłby rzucić kamieniem, walnąć z całej siły pięścią w cokolwiek co znalazłoby się pod ręką, albo rozpocząć bójkę z którymś z chłopaków.
- Jestem wściekły – krzyknął głośno. – Jestem kurewsko wściekły – powtórzył jeszcze głośniej, ale nawet przekleństwo nie sprawiło, że poczuł się lepiej.
Gdyby tylko, zamiast wstąpić do apteki, prosto z domu poszedł do szkoły…
Siedziałby teraz w klasie i niecierpliwie czekał na dzwonek. Potem, tak jak obiecał siostrze poszedłby z nią do pizzerii taty żeby razem upiec piękny urodzinowy tort dla mamy. Wieczorem wszyscy razem usiedliby do uroczystej kolacji w „wielkim” domu. Ale Perchino już nie mógł z nimi być. Nigdy. Nie po tym co usłyszał.

Wyszedł z domu trochę wcześniej niż zwykle, żeby pogadać z dziadkiem. Często tak robił. Wiedział, że o tej porze dziadek w aptece jest sam, ale tym razem, gdy wszedł przez otwarte drzwi do zaplecza usłyszał głos babki Luci. Nie lubił jej. Nikt jej nie lubił. Babka Lucia była matką dziadka, musiała mieć przynajmniej sto lat. Miała tak pomarszczoną skórę, że w każdej chwili mogła z niej spaść, obnażając powykrzywiane kości. Chodziła mocno opierając się na drewnianej lasce, która wydawała równie nieprzyjemny dźwięk jak jej skrzeczący głos. Perchino nie lubił jej z jeszcze jednego powodu: babka Lucia nie znosiła Felicetty.
Schował się pod ladą i czekał aż sobie pójdzie i wtedy usłyszał fragment rozmowy. Nie wszystko zrozumiał od razu, ale w końcu dotarła do niego ta straszna prawda, którą ukrywali przed nim wszyscy. Nawet dziadek. To było najgorsze, sprawiło, że poczuł się oszukany, zdradzony. Zanim dziadek go zobaczył, wybiegł z apteki i nie zatrzymał się dopóki nie dotarł na wzgórze. Tamte słowa biegły za nim i wciąż dźwięczały mu w uszach. W ciszy panującej wokół stawały się jeszcze bardziej okrutne. Nawet głośny szloch, który zaczął wstrząsać jego ciałem nie był w stanie ich zagłuszyć.
Perchino okręcił się kocem i mocno zacisnął dłonie wokół głowy.
- To nieprawda. To nieprawda – powtarzał w nieskończoność.
Dopiero kiedy odrętwiałe ręce rozluźniły uścisk, usłyszał złowrogi dźwięk, dochodzący gdzieś z oddali. Przez chwilę nasłuchiwał z uwagą, a potem zerwał się z pryczy. Wybiegł z szałasu.
Zanim jeszcze zobaczył panoramę miasta, Perchino już wiedział, że stało się coś strasznego. Pędem rzucił się w dół.
Ostatnio zmieniony wt 13 maja 2014, 19:05 przez jasna, łącznie zmieniany 4 razy.

2
Podoba mi się ten fragment. Piszesz płynnie, swobodnie, świat, jaki prezentujesz czytelnikowi, jest urozmaicony, bohaterowie zaś wydają się solidnie osadzeni i w rzeczywistości kalabryjskiego miasteczka, i w historii - zarówno rodzinnej, jak i powszechnej. Nasyciłaś tekst realiami łączącymi przeszłość z czasem, w którym rozgrywa się akcja, zręcznie dopasowując te realia do punktu widzenia małego chłopca.
Czasem jednak podajesz czytelnikowi zbyt wiele informacji, w danej chwili właściwie mało istotnych albo wręcz zbędnych. Tak jest w zdaniu rozpoczynającym tekst:
jasna pisze:Z szałasu skleconego z gałęzi i fragmentów amerykańskiego spadochronu z czasów drugiej wojny światowej widać było tylko gęste krzaki i grube pnie drzew, porastających wzgórze nad miasteczkiem Cerchiara.
Widok jest tu dla Ciebie istotny czy pochodzenie spadochronu i jego obecny stan? Gdybyś napisała: ... z gałęzi i starego amerykańskiego spadochronu, całkowicie by to wystarczyło. Później przecież i tak opisujesz dokładnie, w jaki sposób chłopcy zorganizowali swoją kryjówkę, a krajobraz bez tego wtrętu o drugiej wojnie światowej byłby bardziej klarowny.
jasna pisze:połacie kamienistej ziemi pokrytej dziką roślinnością śródziemnomorską.
To informacja prawdziwa, lecz zbędna. Patrząc na łąkę za oknem nie myślę o tym, że widzę roślinność strefy umiarkowanej.
jasna pisze:Unosił się w rodzinnym domu jego ojca, gdzie otoczeni miłością dziadków, ciotek i kuzynów spędzali z siostrą część wakacji, w garażu starego stolarza, Pietra, u którego przesiadywał słuchając opowieści o czasach, gdy panował głód a malaria zabijała niedożywione dzieci i w pizzerii, którą niedawno otworzył tata.
Znowu czegoś tu za wiele. Jedno zdanie, trzy miejsca (dom dziadków, warsztat Pietra, pizzeria ojca), różne plany czasowe (teraźniejszość, przeszłość odległa z opowieści i całkiem niedawna), a do tego multum osób. Przynajmniej to podkreślone zamieniłabym na opowieści o czasach głodu i chorób. Jeżeli malaria zabijająca niedożywione dzieci okaże się ważna w dalszej części, zawsze możesz do niej wrócić.
jasna pisze:Była ich cała gromadka. Siostra Perchina, Felicetta, była najstarszą z dziewczynek, on najmłodszym chłopcem, ale to właśnie z nim dziadek rozmawiał jak z dorosłym.
Zastanawiam się, jakie znaczenie ma podkreślona informacja. Najstarsza z dziewczynek może być równocześnie młodsza od najmłodszego z chłopców, więc to nic nie mówi o relacji pomiędzy dziećmi.
jasna pisze:Gdy znaleźli z Nunziem spadochron, wydawał się nienaruszony, dopiero kiedy wtaszczyli go na wzgórze i rozpięli na gałęziach okazało się, że jest pełen dziur. Część z nich pozaklejali taśmami i połatali mieszanką mchu i liści,
Nie bardzo wiem, jakby to się miało utrzymać, ale nie będę się upierać, że to niemożliwe. Na miejscu chłopaków poprosiłabym jednak siostry albo inne kobiety o wyłatanie. Wtedy jeszcze kobiety umiały szyć :)
I jeszcze dwa drobne lapsusy:
jasna pisze:dwa stołki, z których jednemu ciągle brakowało nogi,
Dlaczego ciągle?
jasna pisze:Miała tak pomarszczoną skórę, że w każdej chwili mogła z niej spaść, obnażając powykrzywiane kości.
Babka mogła spaść?

Już dwie tajemnice mamy w tym fragmencie: jedną prywatno-rodzinną Perchina i drugą, związaną ze złowrogim dźwiękiem. Chętnie bym się dowiedziała, co dalej.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

3
Dziękuję, Rubio, za komentarz i celne spostrzeżenia.
Faktycznie mam skłonność do zanudzania szczegółami - pracuję nad tym. Jednak, gdy w głowie mam całą historię, wiem, co i dlaczego zrobi bohater na sto pięćdziesiątej stronie, tylko muszę ubrać to w słowa, zachowując przy tym równowagę między opisami, akcją i dialogami, to zaczynają się schody i trudno zachować umiar. Każdy detal wydaje się ważny.
Spojrzenie z zewnątrz okazuje się nieocenione.
Dzięki.

A co do "spadku", no cóż miała spaść skóra z babki, a spadła technika.

PS. przepraszam za literówkę w tytule - okropnie to wygląda

4
Według mnie to bardzo dobry początek. Zaciekawiły mnie wydarzenia, postaci są barwne i oczywiście aż się proszą o dalsze rozwinięcie, ale jak na początek - jest w sam raz - otoczenie jest klimatycznie opisane... To naprawdę dobry wstęp.

Podobnie jak rubia, miejscami miałam wrażenie, że jest czegoś za dużo, że niepotrzebnie rozpychasz opis, zwłaszcza dorzucając takie informacje jak to, że rośliny są śródziemnomorskie (jakby w tak miejscu były inne, to by warto było wspomnieć, a tak lepiej postawić na naturalność, płynność opisu).
Niemniej to był chyba jedyne elementy, które mi przeszkadzały i do łapanki nie mam specjalnie czego dołożyć.
jasna pisze:Była ich cała gromadka. Siostra Perchina, Felicetta, była najstarszą z dziewczynek, on najmłodszym chłopcem,
Tutaj tylko mi zazgrzytało na trochę innej płaszczyźnie niż Rubii. Piszesz "gromadka", potem padają dwa imiona i dość enigmatyczne informacje - tak właściwie, że była najstarsza dziewczynka i najmłodszy chłopiec. Jakoś to zdanie wydało mi się nic nie wnosić istotnego informacyjnie (jak zauważyła rubia - to i tak wiele o wieku nie mówi) i jakoś tak słabo korespondującego z wcześniejszym zdaniem (spodziewałabym się jakiegoś oszacowania na liczbę wnucząt - czy tutaj "trzy to już tłum", czy jednak bardziej trzynaście ;)).

Piszesz płynnie, opisy i sceny są plastyczne.
Chętnie poznałabym ciąg dalszy, bo obie "tajemnice" są dobrze wprowadzone i ciekawią. No, mnie zwłaszcza ta rodzinna.

Pozdrawiam,
Ada
Powiadają, że taki nie nazwany świat z morzem zamiast nieba nie może istnieć. Jakże się mylą ci, którzy tak gadają. Niechaj tylko wyobrażą sobie nieskończoność, a reszta będzie prosta.
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"


Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”