Powieści I Rozdział.

1
Rozdział I. Preludium.



Odkąd sięgam pamięcią lęk stanowił uczucie dominujące w mojej cichej, nieśmiałej egzystencji. Już jako małe dziecko, w momentach szczególnie dla mnie przykrych, lubiłem chować się pod łóżkiem, aby tam, w całkowitej ciemności, ukryć się przed zewnętrznym światem, który ówcześnie jawił mi się jako potężna siła, taranująca wszystko co spotka na swej drodze. To musiało, oczywiście, przytłaczać osobę, która miała się za tak nieistotną

i pozbawioną większego znaczenia jak ja tamtymi czasy.

Co gorsza, wraz z upływem czasu owa skłonność nie zaniknęła i jeszcze przez wiele lat znajdowałem sporo radości w leżeniu pod kanapą, bądź wersalką. Muszę z niejakim wstydem wspomnieć, iż nawet teraz, u schyłku moich dni, ogarnia mnie czasem nieodparta chęć wpełźnięcia pod moją szpitalną pryczę i jeśli tego nie czynię, to tylko z powodu mego starczego, cierpiącego na niemały reumatyzm, ciała.

Nie myślcie, proszę, że był to naiwny strach przed potworami, czy jakimiś innymi imaginacjami dziecięcego umysłu – jakoś tak się po prostu złożyło, iż zawsze rzeczy realne, namacalne przerażały mnie w sposób wystarczający, toteż nigdy nie miałem już siły, by obawiać się tych urojonych, co do których miałem wątpliwości, czy w ogóle istnieją.

Wielokrotnie w ciągu mego długiego życia zastanawiałem się co wywoływało u mnie ten olbrzymi lęk, jednak do tej pory muszę zadowolić się jedynie mętnymi domysłami. Mój dawny serdeczny przyjaciel, z zawodu psycholog, twierdził, że musiałem zbyt wcześnie uzyskać świadomość swojego Ja, a co za tym idzie, naturalną reakcją przed przygniatającą mnie ówcześnie Rzeczywistością, czy też może raczej Grozą Istnienia był eskapizm, który

u mnie, dość prozaicznie, przejawiał się w leżeniu pod łóżkiem. Nigdy do końca nie zgodziłem się z jego teorią (mimo jej prawdopodobnej słuszności) i zawsze próbowałem go przekonać, że czynnik decydujący stanowiło Poczucie Nieważności, które pojawiło się

w chwili uświadomienia sobie nieprzebranego mrowia innych jednostek podobnych do mnie. Bardzo również możliwe, iż rzecz przedstawia się zgoła odmiennie, ale jak konkretnie – tego nie potrafię powiedzieć.

Myślę, że w chwili obecnej niemożliwością jest dokładnie wyjaśnić przyczyny mojego dziecięcego postępowania, wiem tylko, iż uczucie strachu zdeterminowało całe moje istnienie. Daleko mi w tym momencie do rozczulania się nad sobą - wręcz przeciwnie - pragnę powiedzieć, że nie mam do nikogo i niczego żalu, bowiem ów lęk, tak wyszydzany przez wielu, był jednak moim, bezapelacyjnie własnym lękiem, który w pewnym sensie stanowił potwierdzenie mej egzystencji. Bać się znaczyło Istnieć. To uczucie nadało memu życiu pewnego kolorytu, wzbogacając je o pewne, nieuchwytne i bardzo mgliste ze swej natury, wartości, których nawet teraz, po tylu latach, nie jestem w stanie opisać. I nawet jeśli nacechowało moje istnienie smutkiem, to był to smutek dobry, uszlachetniający, który wzbogacił mnie duchowo, co zewnętrznie widoczne jest ponoć w dostojnych rysach mego oblicza (nawet tutejsze pielęgniarki zwracają na to uwagę) – ja niestety nigdy nie jestem

w stanie tego dojrzeć - w lustrzę widzę jedynie starą, zmęczoną i pooraną zmarszczkami twarz.

W tym momencie skłonny jestem skończyć te psychologiczne dywagacje, aby przejść do tematu bardziej mnie interesującego – to jest tamtego, pamiętnego, jesiennego dnia, który do tej pory wspominam z największą czułością jako jeden z najwspanialszych momentów mego życia.















Obudziłem się o zwykłej godzinie, to jest wcześnie rano – zgodnie z dobrym zwyczajem panującym w naszej krainie. Wszystko toczyło się swoim zwyczajnym torem i nic nie zapowiadało tego, co miało przyjść. Teraz wiem, że tak właśnie musiało być, ponieważ rzeczy niezwykłe zawsze stają się bez zapowiedzi – możliwe, iż właśnie dlatego są one tak wyjątkowe. Zresztą, czasem myślę, że to co mnie spotkało nie było jakąś niesłychaną dziwnością – przynajmniej obiektywnie zapatrując się na tę kwestię, bowiem w mym odczuciu owe niedługie chwile stały się prawdziwym przełomem w moim młodzieńczym życiu i niespodziewanym zaczątkiem mego upadku.

Korzystając z powszechnego rozgardiaszu jaki zazwyczaj panował o tej porze w naszej małej społeczności, wymknąłem się z wioski i oddałem się spacerowaniu po okolicznych lasach, by móc nacieszyć się wolnością i otwartymi przestrzeniami, których mi zawsze brakowało w naszym niewielkim państwie. Owo obcowanie z Naturą spełniało ponadto funkcję terapeutyczną – pozwalało mi zapomnieć. Zapomnieć o problemach, obowiązkach, zobowiązaniach, obietnicach, osobach, rzeczach, wspomnieniach – słowem,

o wszystkim co mnie łączyło ze światem materialnym. Umożliwiało mi to również, choć na krótką chwilę, zerwanie wszelkich więzi, którymi, jako istota społeczna, byłem krępowany.

A przynajmniej dawało mi złudne przeświadczenie, że je zrywam i nawet jeśli czasem czułem, iż ulegam złudzeniu to nie protestowałem, ponieważ było mi dobrze, a cóż jest ważniejszego ponad to, by człowiek był szczęśliwy?

W każdym razie, oprócz tego wszystkiego, tamtego dnia istniał jeszcze jeden cel, dla którego wyszedłem na długą, pieszą wędrówkę po górzystej krainie, która znajdowała się

w bliskim sąsiedztwie od naszego, beznadziejnie płaskiego, kraju. Była nim roślina zwana Malpeto, a właściwie jej owoce, które to zawierają pewną psychotropową substancję

o nieznanej mi nazwie.

Nie bierzcie mnie, proszę, za osobnika zdegenerowanego - owszem, przyznaję, czasami zażywałem tego specyfiku w ilości przekraczającej zdrowy rozsądek, jednak zazwyczaj sięgałem po niego wyłącznie w chwilach największej depresji, a wiedzieć Wam trzeba, że właśnie tamtego dnia czułem się wyjątkowo podle.

Po spożyciu niewielkiej ilości owych owoców skręciłem w kierunku zachodnim, aby dojść na pewien nieodległy szczyt, z którego rozciąga się niezapomniany widok na całą naszą krainę, a nawet, przy dobrej widoczności, na Ocean.

ścieżka prowadząca na wierzchołek przebiegała przez niewielką polankę i właśnie tam, przy akompaniamencie płochliwych czuchaczy i bardziej muzykalnych od nich fastyli, ujrzałem…Ją.



Polana zajmuje niewielką powierzchnię, otoczoną z trzech stron potężnymi drzewami, a jej środek wypełniony jest kłosami późnodojrzewającego cierżu, które, jako skąpane we wczesnowieczornych promieniach słonecznych nieznacznie rozproszonych przez cienką warstwę chmur, swoją soczystą złocistością nadają całej scenerii baśniowy koloryt.

Pośród zboża stoi Ona, a ciało Jej jest śliczne i lico Jej też jest śliczne, i cała Ona jest śliczna.

- Soyhà – wyrywa mi się bezwiednie, co w języku naszego plemienia oznacza: „śliczna Pani”.

Pośród zboża stoi Ona, ciało Jej powleczone jest w białą suknię, lico Jej anielskim się zdaje, a od Niej całej promieniuje magiczne ciepło i nadnaturalny blask.

Tkwię zauroczony i nie wiem co robić. Ogarnia mnie nieziemski żar i w tej samej chwili uświadamiam sobie, że Ją kocham, a całe moje przyszłe życie będzie związane właśnie z Nią.





Zrywa się pierwszy podmuch wiatru. Zrzuca on kolorowe, wczesnojesienne liście z drzew, które, spadając pomiędzy Nią a mną, sprawiają, iż cały ten nieznaczny wycinek Rzeczywistości, w którym się znalazłem, staje się jeszcze piękniejszy.

Boję się, że ta chwila przeminie zbyt szybko, albo że Ona jest wytworem mej wyobraźni, czy też jakimś niepojętym, efemerycznym istnieniem, które gotów rozpłynąć się w Niebycie w każdym momencie i pod byle pretekstem.

Zrywa się drugi podmuch wiatru. Jest on o niebo dziwniejszy od poprzedniego. Zwiewa on bowiem nie liście, ale kolory wszelakie. Po kilku sekundach jesteśmy zawieszeni w czarno-białej rzeczywistości, w której nie ma barw, a tylko różne odcienie szarości.

I nie jest to ani lepsze, ani gorsze od normalnie postrzeganego świata.



Choć, dla mnie, w tamtych minutach, było to prawdziwsze. Zdawało mi się, że dopiero wówczas, gdy kolory zostały usunięte, można dostrzec prawdziwą naturę rzeczy. Właśnie wtedy, nigdy przedtem, ani nigdy potem, nie ujrzałem drzew jako dumnych,

a pokornie milczących w swoim pędzie ku słońcu, magicznych istot, a owe łany zboża tylko wówczas jawiły mi się jako zgromadzenie indywidualnych, różniących się od siebie

i rozumnych, kłosów.



Przed moimi oczyma rozpościera się zgoła odmienny świat, w którym toczy się nieustanna oraz subtelna gra światła i cienia.

Również Ona przedstawia się zupełnie inaczej. Rysy Jej twarzy stają się jeszcze delikatniejsze, Jej ciało zaś jeszcze bardziej zwiewne.

Nareszcie jestem w stanie dojrzeć Jej oczy, spojrzeć weń i ujrzeć w nich Głębię.

I, nieco paradoksalnie, dopiero teraz, gdy nie ma kolorów, widzę wyraźnie, że Jej oczy, Jej wesoło-smutne oczy, w których odbija się Metafizyka, są zielone i odkrycie to, na pozór błahe, staje się początkiem mojej gwałtownej i, niestety, nieodwracalnej przemiany.

Czuję bowiem, iż kończy się pewien etap w moim życiu, a zaczyna kolejny, niemniej bolesny od poprzedniego. Jednocześnie, w moim sercu, obok smutku za odchodzącą częścią mojego żywota, gości radosne oczekiwanie na to, co przytrafi mi się w ciągu tego nowego okresu, który tak niespodziewanie rozpoczął się przed chwilą.

Zrywa się trzeci podmuch wiatru. Przynosi on ze sobą Muzykę. Początkowo powoli,

a potem coraz szybciej i szybciej dookoła polany zaczynają wirować niezwykle harmonijne dźwięki, które swoim melodyjnym brzmieniem wprowadzają mnie w niespodziewanie dobry humor.

I dzieje się w tym momencie rzecz, bez wątpienia, dziwna. Czuję bowiem, jak na mojej twarzy, która zazwyczaj pozostaje bez wyrazu, pojawia się uśmiech. Początkowo nie potrafię sobie nijak wytłumaczyć tego fenomenu, jednak już po chwili, pod wpływem przepięknej Muzyki, odczuwam najzwyklejszą, dziecinną radość spowodowaną samym faktem istnienia.

Co więcej, w owym cudnym momencie mam niezłomną pewność o konieczności istnienia rzeczywistości w jej obecnej postaci. Wtedy po raz pierwszy czuję wyraźnie, że świat musi być taki jakim jest i, że niepodobnym by było, gdyby mógł istnieć w jakieś innej formie. Przepełnia mnie przekonanie, że wszystko co mnie otacza ma głęboki sens, którego, jako zwykły śmiertelnik, nie jestem w stanie dojrzeć.

Muzyka, początkowo raczej spokojna i stonowana, staje się bardziej żwawa

i energiczna, choć jednocześnie nie traci nic ze swej melodyjności.

Nagle, wbrew woli, być może pod wpływem nowych dźwięków, przestaję spoglądać na Nieznajomą Dziewczynę i zwracam wzrok ku linii lasu, rysującej się na prawo ode mnie. Czuję, że te drzewa muszą być takie jakie są, nawet w chorych jetrach, czy w bezlistnych komsach widzę jakąś niewytłumaczalną konieczność ich istnienia.

Odwracam się ku dolinie, z której przyszedłem, spoglądam w jej kierunku i czuję wyraźnie miłość do moich ziomków, którymi przecież w normalnych warunkach pogardzam. Im dłużej patrzę w tamtą stronę, tym wyraźniej widzę oczyma wyobraźni mieszkańców mej krainy podczas ich powszednich zajęć. Mężczyźni przygotowują się na polowanie, kobiety zajmują się domostwami i dziećmi, które z kolei spędzają dnie na hałaśliwych zabawach –

a wszystko to nabiera nagle dla mnie dziwnego uroku. Wydaję mi się, że tak właśnie musi być, że ci ludzie muszą wykonywać te swoje absurdalne, codzienne czynności i zastanawiam się czemu wcześniej nie widziałem w ich działaniach żadnej celowości oraz żadnego czynnika tłumaczącego ich prozaiczne życie.



Teraz, po latach, wiem, iż moje odczucia w mniejszym stopniu były skutkiem zauroczenia tą magiczną, bez dwóch zdań, chwilą, działaniem narkotyku, czy może wspaniałej Muzyki, a raczej spowodowane one były, charakterystycznym dla każdego człowieka, silnym, wewnętrznym pragnieniem celowości i sensowności swoich poczynań, oraz, szerzej, całego świata.

Myśl bowiem, żeby nasza egzystencja była dziełem przypadku, a co więcej, aby była ona pozbawiona sensu (poza tym biologicznym, jakim jest przekazanie swoich genów) jest doprawdy nieznośna i ze wszech miar nieprzyjemna. Do tego stopnia nawet, iż człowiek zawsze będzie w stanie uwierzyć w największą bzdurę, byle tylko zaprzeczała ona tej straszliwej prawdzie.



Zwracam wzrok ponownie ku ślicznej Nieznajomej, dostrzegam na Jej cudnej twarzy uśmiech, prawdziwy uśmiech zrozumienia i tak oto zaczynam czuć w sercu wyjątkowe ciepło, które już po chwili rozchodzi się po całym moim ciele.

- Nareszcie! Oto znalazła się istota, która mnie pojęła, która uchwyciła istotę mego jestestwa! A cóż jest ważniejszego i, jednocześnie, trudniejszego od zrozumienia drugiego człowieka? – szepczę w duchu bajecznie szczęśliwy.

Stoję na polanie, słucham nieziemskich dźwięków i zamykam oczy. Co dziwne,

w dalszym ciągu widzę Ją pośród łanów zboża. Jest mi niewyobrażalnie lekko na duszy, mam nawet wrażenie, że stałem się lżejszy od powietrza i unoszę się w przestworzach!

Oddalam się coraz bardziej od powierzchni ziemi, choć, nieco paradoksalnie, nie tracę Jej z oczu. Co więcej, cały czas słyszę cudowną melodię, w której, jak mi się zdaję, na pierwszy plan wysuwa się, niewystępujący do tej pory, motyw skrzypcowy, nadający całej melodii odrobinę klasycznej subtelności.

Wydaję mi się, że wpadłem w jakiś specyficzny, muzyczny wir, bowiem, będąc unoszonym ku niebu przez strumień eterycznych dźwięków, zaczynam zataczać coraz większe i większe, koncentryczne kręgi. Nie przejmuję się tym zupełnie, gdyż przed oczyma nieustannie mam Ją, a w sercu odczuwam tak wielką Radość, że, doprawdy, moja przyszłość, czy nawet losy całego świata są mi całkowicie obojętne.

Nie mam pojęcia, jak długo trwała ta dziwna podróż, wiem jedynie, że zupełnie nieoczekiwanie stoję znów na owej wspaniałej polanie i spoglądam na Nieznajomą.

Ponieważ jestem szczególnie wrażliwy na dźwięk skrzypiec, nie mogę wytrzymać Radości, która wypełnia całe moje, niewielkie raczej, ciało; można też powiedzieć, iż przygniótł mnie ogrom Piękna, którego dane mi było skosztować tego dnia, toteż otwieram oczy i już mam biec do niej, by dotknąć, bodaj przez króciutką chwilę, jej delikatnego ciała, gdy, kompletnie dla mnie niespodziewanie, zrywa się czwarty podmuch wiatru.

Jest on najgorszy ze wszystkich dotychczasowych, bowiem przynosi ze sobą Lęk.

Wszystkie pozytywne uczucia odchodzą ode mnie, zostawiają mnie na pastwę straszliwej, irracjonalnej Obawy, która wypełnia me serce. I, miast biec do ślicznej Pani, zastygam

w bezruchu, a moja twarz znów traci jakikolwiek wyraz i krzepnie w kamiennej obojętności.



Jeśli myślicie, że spotkała mnie swoista tragedia, to się grubo mylicie, bowiem najgorsze miało dopiero nastąpić.



Otóż, Piękna Nieznajoma zaczyna tańczyć, a wiedzieć Wam trzeba, iż czyni to, doprawdy, prześlicznie. Im wspanialej to wykonuje, tym smutniej mi się robi na duszy, ponieważ czuję instynktownie, że szczęście jakie Ona odczuwa, czy jakie mógłbym odczuwać przebywając z Nią, jest dla mnie, na wieki wieków, nieosiągalne.

Jej ciało zmysłowo wiruje pośród kłosów zboża, a ja zastanawiam się jak szybko

i gwałtownie człowiek z wyżyn radości może spaść w otchłań smutku.

Jej kruczoczarne włosy subtelnie iskrzą się w ostatnich promieniach zachodzącego słońca, a ja rozmyślam nad irracjonalnością ludzkich uczuć oraz nad moim lękiem

i smutkiem, nie mogąc znaleźć żadnej ich racjonalnej przyczyny.



Co do owego lęku, to wielokrotnie zastanawiałem się nad jego genezą

i gdybym chciał w sposób podniosły, a jednocześnie dość ogólnikowy i mętny określić czego się obawiałem, to powinienem powiedzieć, iż lękałem się życia. Innymi słowy, bałem się Rzeczywistości w jej najintensywniejszych przejawach.



Patrzę na Nią jeszcze przez chwilę, po czym, zawstydzony moim lękiem, zamykam oczy i ze spuszczoną głową, po cichutku oraz bez słowa, odwracam się i na palcach podążam w kierunku, z którego przyszedłem.

Początkowo stąpam powoli, ostrożnie - zupełnie jakbym liczył na to, że Ona przerwie swój taniec, pobiegnie za mną i wyzwoli od krępującego mnie Strachu.

Gdy pojmuję wreszcie, że nic takiego nie nastąpi, zaczynam biec i biegnę zrazu ospale, lecz nieustannie przyśpieszam, a wszystko po to, aby jak najszybciej uciec od Niej, polany i całej tej sytuacji. Pragnąłem kompletnie zatracić się w tym pędzie i zapomnieć dzięki temu o nieodległej, przecież, przeszłości.

Gdy wkraczam do mojej rodzinnej osady, już dawno jest po zmroku, toteż panuje

w niej cisza typowa dla wioski, której wszyscy mieszkańcy pogrążeni są w głębokim śnie.

Ciszę przerywają jedynie nieregularne skowyty psów, głównie tych młodych, niepogodzonych jeszcze z własną przemijalnością.



Muszę w tej chwili wtrącić, że często nieco im zazdrościłem i niejednokrotnie miałem (i cały czas, niestety, mam) wielką ochotę wyć tak jak one; pragnę nieraz wyjść na środek Wszechświata i, zwyczajnie, acz trochę ordynarnie, wykrzyczeć mój bunt, mój sprzeciw,

a poprzez to zaakcentować, choćby w tak nikły sposób, moje istnienie. Co prawda, nie ustaliłem jeszcze przeciw czemu konkretnie chciałbym protestować, jednakże czy wszystko musi mieć racjonalne uzasadnienie?



Uchylam ostrożnie drzwi, które zwyczajowo moi rodzice, przyzwyczajeni do moich późniejszych powrotów, zostawiają otwarte i pomału wchodzę do środka. Kieruję się od razu do mego pokoju, a następnie sprawnym, wytrenowanym, ruchem wślizguję się pod łóżko.

Przed snem, jak niemalże zawsze, pogrążam się w marzeniach, gdyż tylko w nich jest mi naprawdę dobrze.



Paradoksalnie, wyłącznie w dziwacznych fantasmagoriach czuję się normalnie. Kilkanaście lat później grupa lekarzy orzeknie, że „pacjent nieproporcjonalne dużo czasu spędza bujając w obłokach, co jest, bez żadnych wątpliwości, szkodliwe dla niego, dla społeczeństwa, w którym żyje oraz stanowi poważną przeszkodę na drodze do jego uspołecznienia, które to, rzecz jasna, przyniesie pacjentowi prawdziwe szczęście, bowiem nie ma nic lepszego dla chorej osoby ponad obcowanie z innymi ludźmi.”



Jestem kapitanem drewnianego, pięknego, jachtu, który płynie, niesiony wiatrem, po Oceanie. Pogoda nagle się załamuje, ale ja, jako doświadczony żeglarz, dzielnie stawiam opór żywiołowi. Pod moim dowództwem nic nie ma prawa stać się żadnemu członkowi załogi. Zaczyna się sztorm, lecz ja wiem jak należy w takich warunkach prowadzić łajbę, którą też jestem.

Płynę po wzburzonej wodzie pod rozkazami prawdziwego wilka morskiego. Dookoła mnie biją pioruny, lecz ja jestem niewzruszona, a moja smukła postać nieprzerwanie mknie ku księżycowi, dzielnie prując dziobem pokaźnych rozmiarów fale, którymi również jestem.

Mknę jedna za drugą, w stałym rytmie, wciąż do przodu. I nawet jeśli na chwilę zaniknę, to i tak, po pewnym czasie, pojawię się znowu i to ze zdwojoną mocą. Nieustannie toczę wodę, w której odbija się księżyc, a na jego tle przelatuje albatros, którym od zawsze byłem.

Lecę, zupełnie niestrudzony nawałnicą, ku nieznanemu. Nade mną księżyc, pode mną wzburzony Ocean pełen fal, a gdzieś pośród tego potężnego żywiołu drewniana łajba dowodzona przez jego dzielnego kapitana. Rozpościeram moje potężne skrzydła i delikatnie, nie wydając najmniejszego dźwięku, szybuję w dół, ku wodzie. Jestem coraz bliżej, moje odbicie w tafli Oceanu staje się coraz bardziej widoczne, a ja wiąż lecę, wciąż lecę…
„Marceli ocknął się na sekundę ze straszliwego koszmaru i ujrzał rzeczywistość zwykłą normalnego człowieka. Było strasznie – uciekł szybko do swoich światów."

"Jedyne Wyjście" - S.I. Witkiewicz.

2
Pomysł: 3



Od początku domyślałem się, że nie będzie to nic porywającego. Pomysł jest nijaki. Nie oceniam tego jako część większej konstrukcji, tylko jako całość, bo to mam przed sobą. Sam wątek główny (i jedyny), tj. człowiek przytłoczony przez Rzeczywistość oraz Piękna Smułka Piękność Która Pozostaje Tylko Marzeniem Och Ach Kocham Ją wogóle mnie nie porwał, na dodatek nie wykrzesałeś z tematu nic oryginalnego. Jesteś pewny, że chcesz brać się za powieść?



Powinieneś wodzić czytelnika za nos, kusić go, interesować, a Ty w tym czasie zaczynasz maksymalnie wyświechtanym "To był ten piękny, czerwcocwy dzień, w którym moje życie..." bla bla bla. Gdzie tu polot? Gdzie tu impet pisanych słów, który powinien zbić czytającego z nóg? Później wcale nie jest lepiej. Wg mnie jest nudno. Ale podobał mi się ostatni akapit.



Poza tym fragment o Muzyce mnie drażnił. Piszesz o niej, że jest taka żywa, wspaniała, później dodajesz, że doszedł motyw skrzypiec i nic więcej. Jak czytelnik ma to sobie wyobrazić? Jakieś ludowe, słowiańskie pieśni z piszczałkami w roli głównej, a może ciężkie gitary elektryczne death metalowego zespołu? A może techniawa?



Styl: 3+



Myślę, że ta podstawowa rzecz, która chodzi mi po głowie zalicza się zarówno do Stylu jak i Błędów, a mianowicie... Z-A-I-M-K-I !

Jest ich całe mnóstwo i naprawdę mocno psują ogólny efekt. Praktycznie na każdym kroku piszesz coś w stylu "Moje egzystencja była bardzo dziwna i kiedy tak się zastanawiam nad sensem mego istnienia, moje ręce drżą lekko" albo "Jej oczy spoglądały na moje ciało i Jej ręce gładzily mój policzek".



To pisanie "Jej" z dużej też nie jest innowacyjne i na dłuższą metę drażni.



Poza tym, coś co można nazwać "zdania-tasiemce". Nie jest ich pełno, ale zdarzają się. Chodzi mi tutaj o zdania, w których jest przesyt informacji, przecinków i które generalnie jest zbyt długie, a spokojnie dałoby się je podzielić na dwa krótsze i przyjemniejsze zdania.



Dodam jeszcze, że piszesz całkiem ładnie, ale bez porywu. Język jaki tutaj zastosowałeś bardziej pasowałby mi do dywagacji nad sensem istnienia (no, po części właśnie do tego został użyty) niż wciągającego opowiadania z doznaniami mistycznymi w roli głównej. Nudziło się po prostu.



Schematyczność: 3



Kolejny człowiek, które przeraża istnienie i kolejna Piękna Smułka Piękność Która Pozostaje Tylko Marzeniem Och Ach Kocham Ją. Nic świeżego, niestety.



Błędy: 3



Sporo interpunkcji, nadmiar zaimków (i tym samym sporo powtórzeniówek), ale wierzę, że odpowiednio nakierowany sam je znajdziesz, bo ja padam z nóg. Generalnie za dużo zajęć w ciągu krótkich 24h nigdy nie wpływa odpowiednio na umysł (tudzież nogi).



Ocena ogólna: 3 / 3+



Pomysł mnie starsznie znudził, styl mniej, aczkolwiek też brakowało mi jakiejkolwiek dynamiki, pozbądź się tych wstrętnych zaimków i postaraj się pisać bardziej z jajem. Z chęcią przeczytam efekty.



Pozdrawiam.
"Życie jest tak dobre, jak dobrym pozwalasz mu być"

3
nie będę oceniać, gdyż generalnie zgadzam się z Patrenem. Tekst jest przewidywalny, nudny i schematyczny.

Jednak, chcę zaznaczyć, że używasz bardzo ładnego języka. Wychodzi ci to wszystko takie "płynące" (oprócz początku). Gdybyś bardziej zdynamizował opisy mógłbyś zainteresować czytelnika.

Postaraj się, różnicować tempo akcji. Zmiana rytmiki, długości zdań nada smaku opowiadaniu, a zarazem pomoże przebrnąć przez dłuższy tekst, dając wrażenie "odpoczynku".

ciekawy zabieg zastosowałeś w ostatnim akapicie, nie wiem czy świadomie.



czekam na tekst, który będzie bardziej "ekscytujący"

pozdrawiam
"Rada dla pisarzy: w pewnej chwili trzeba przestać pisać. Nawet przed zaczęciem".

"Dwie siły potężnieją w świecie intelektu: precyzja i bełkot. Zadanie: nie należy dopuścić do narodzin hybrydy - precyzyjnego bełkotu".

- Nieśmiertelny S.J. Lec

4
ładny styl. Tekst może nie doskonały, ale całkiem mi się podobał, spiooszku. Dla jednych to przynudzanie, ale dla mnie czytanie spokojnych wywodów bohatera jest przyjemne.



Masz to samo co ja - mania pisania dłuuuuugich zdań. Przykład:
Mój dawny serdeczny przyjaciel, z zawodu psycholog, twierdził, że musiałem zbyt wcześnie uzyskać świadomość swojego Ja, a co za tym idzie, naturalną reakcją przed przygniatającą mnie ówcześnie Rzeczywistością, czy też może raczej Grozą Istnienia był eskapizm, który u mnie, dość prozaicznie, przejawiał się w leżeniu pod łóżkiem.


Czytając wstęp zorientowałam się, że piszesz cały czas o tym samym. Chwała Ci chociaż za to zdanie:
W tym momencie skłonny jestem skończyć te psychologiczne dywagacje
Wiadomo już, że to pimpolenie na ten sam temat było celowe (udane, nie udane - celowe). Bohater wydał się bardziej realny (w końcu to naturalne, że gdy wnikamy w naszą psychikę i problemy, potrafimy o nich mówić bez końca).


Owo obcowanie z Naturą spełniało ponadto funkcję terapeutyczną – pozwalało mi zapomnieć. Zapomnieć o problemach, obowiązkach, zobowiązaniach, obietnicach, osobach, rzeczach, wspomnieniach – słowem,

o wszystkim co mnie łączyło ze światem materialnym.
Powtórzenie "zapomnieć" wybija jakoś z rytmu. Zgrzytnęło, gdy doczytałam do tego fragmentu [hmmm... Przynajmniej spełnia swoją rolę zwrócenia uwagi.].



Co do pisania Jej z Wielkiej Litery - kłopot polega na tym, że piszesz dość prostym (ale ładnym) językiem. Czyta sie go szybko i w momentach gdy Ona pojawia się często i gęsto, czuję się jak podczas jazdy wozem po kocich łbach... Ale, ale:


[...]Piękna Nieznajoma zaczyna tańczyć [...]
Conajmniej dziwne... Zaczęła tańczyc ot tak sobie, bez muzyki, przed wgapiającym się w nią mężczyzną? Dalej mamy takie coś:
„[...]grupa lekarzy orzeknie, pacjent nieproporcjonalne dużo czasu spędza bujając w obłokach...[...]"


I ja myślę, że chociaż pisanie "Jej" z dużej litery jest denerwujące, ma sens w tym tekście (po prostu pojawia się to zbyt często). Sygnalizuje, że coś jest nie tak, a potem odkrywamy, że dziewczyna była zjawą.



Może pomysł mało oryginalny, ale da się z tego wyciągnać ciekawą opowieść o chorym człowieku [w końcu jest w szpitalu, psycholodzy się nim zajmowali i tak dalej]. Dlatego, Patren - wątek z Moją-Ukochaną-Piękną-Tajemniczą-Zielonooką-Panią dla mnie nie był tu najważniejszy. Po prostu zależy, co będzie dalej po "Powieści I Rozdziale".
Wolę zginąć jak lew, niż żyć jak pies. Podniosłam się, przeskoczyłam ten mur - DOSYć?



"Ja Twórca, ja Amen. Ja Wybuchem, ja Panem." (Lux Occulta - "Tworzenie")

5
Dziękuje za konstruktywne komentarze.



1. Co do długich zdań to, oczywiście, przyznaję się - jednakże pozbawiony jestem zupełnie skruchy, bowiem kocham je i nic na to nie poradzę! :)

Mam taką teorię, która traktuje zdanie jako oddzielną jednostkę myślową, a czasami bywa tak, iż myśl trudno wyrazić w krótkim, prostym zdaniu i nie wydaję mi się, aby celowe było sztuczne skracanie zdań. Według mnie nie istnieje reguła: długie zdania są złe, jedynie krótkie są dobre; poprawniejszym rozumowaniem jest dla mnie: każde zdanie, o ile jest sensowne i da się je zrozumieć, nie zważając na jego długość, jest dobre.

Ostatnio, czytając p. Lema zauważyłem u niego dość długaśne zdania i dużą ilość przecinków - i uznałem, że jednak można tak. :) (oczywiście, nie porównuję się do Mistrza :) )

2. Natomiast, jestem całkowicie bezbronny jeśli chodzi o zaimki. Zauważyłem ich nadmiar już podczas pisania, jednak nie wymyśliłem i cały czas nie mam pojęcia jak pisać jednocześnie nie powtarzając nazwy danej rzeczy oraz nie używając zaimków? Za wszelką pomoc w tej materii będę niezwykle wdzięczny.

3. Dziękuje za pochwały dotyczące języka - staram się jak mogę. Dużo czytam :)

4. Zaświadczam z całą mocą, iż pisząc ostatni akapit byłem całkowicie świadomy tego co wyczyniam! :)

5. Dziękuje Ci, Marino za obronę przed zarzutem przynudzania. Przyznaję, tekst być może nie ekscytujący, ale nie to było moim zamiarem. I, powiem szczerze, nie uważam, aby każdy tekst musiał zaskakiwać, zmieniać tempo akcji i musiał być dostosowany do, często, niewybrednych gustów czytelników.

Postaram się następny rozdział nieco bardziej zdynamizować (rozważam nawet podjęcie tak ryzykownych kroków jak wprowadzenie innych postaci, czy nawet dialogów :) ), ale nie liczcie na nie wiadomo jaką szybką akcję.

6. Powtórzenie "zapomnieć" rzeczywiście trochę wybija z rytmu - nie pomyślałem o tym.

7. Pisanie z dużej litery "Jej" jest częścią szerszego pomysłu na pierwszy rozdział. Chciałem, aby był on hm...nieco oniryczny, a jednocześnie podniosły. Być może, rzeczywiście pisanie niektórych rzeczowników, zaimków w języku polskim nie ma racji bytu - pomyślę o tym i niewykluczone, że dokonam pewnych modyfikacyj. :)

8. Na dobrą sprawę dopiero zaczynam przygodę z pisaniem, jednak jestem dobrej myśli, bowiem liczę niewiele wiosen, a, patrząc z perspektywy czasu, dokonałem dość znacznego postępu w porównaniu do moich wcześniejszych "opowiadań".

9. Nie nudzę dłużej i raz jeszcze dzięki za poświęcenie memu utworowi odrobiny czasu.

Pozdrawiam Elegancko.

Arkadiusz.
„Marceli ocknął się na sekundę ze straszliwego koszmaru i ujrzał rzeczywistość zwykłą normalnego człowieka. Było strasznie – uciekł szybko do swoich światów."

"Jedyne Wyjście" - S.I. Witkiewicz.

6
spiooszek pisze:
Co do długich zdań to, oczywiście, przyznaję się - jednakże pozbawiony jestem zupełnie skruchy, bowiem kocham je [...]


Coś na temat długaśnych zdań - "Bramy raju" Jerzego Andrzejewskiego. Książka napisana bodajże trzema zdaniami.
Wolę zginąć jak lew, niż żyć jak pies. Podniosłam się, przeskoczyłam ten mur - DOSYć?



"Ja Twórca, ja Amen. Ja Wybuchem, ja Panem." (Lux Occulta - "Tworzenie")
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”

cron