Udrzwiowy i Podbiurkowy [psychologiczny]

1
Udrzwiowy i Podbiurkowy

Kiedy zgasiłem światło, rzeczy miały się dokładnie tak jak wielokrotnie przedtem. Po raz kolejny usłyszałem skrzypienie i niewielka acz istotna dla przebiegu sytuacji struga światła z przedpokoju pozwoliła mi rozpoznać wszystkie kształty. Ponowie uczułem łaskotanie prawej nogi, które, przerodziwszy się wkrótce w natarczywe obmacywanie, towarzyszyło mi każdego wieczoru. Tak, ci dwaj panowie już u mnie byli, choć nigdy ich żadnym sposobem nie zapraszałem.

Możliwości przedstawiały się następująco: mogłem, a wręcz czułem, że było to wskazane, abym zaglądał przez lewe ramię (i tylko tak) na cyklicznie pojawiającą się i znikającą głowę w swej smolistej istocie silnie kontrastującą ze wspomnianym już blaskiem, nie mogłem jednak, a w zasadzie nigdy bym się odważył zbliżyć się choć o krok do gościa, z którym mogłem, tzn. z którym wypadałoby, abym rozmawiał. Z kolei bliski kontakt fizyczny był mi dany w relacjach ze znajdującym się pod biurkiem drugim z gości, z którym w żadnym razie nie wolno mi być prowadzić dialogu, a już na pewno schylać się do niego.

Pierwszy z nich nazywał siebie Udrzwiowym, co rzecz jasna było nonsensem, jako że nigdy jeszcze nie zdarzyło się, aby stanął u drzwi. Poznawałem go z dystansu widząc tylko jego głowę i dosłownie kawałek szyi, równie osmolonej. Jego metodą, jak sam mi zresztą opowiedział, było nienawistne spozieranie, choć w rzeczywistości jawił mi się jako życzliwy człowiek. Wytłumaczył mi, że miętoszenie mojej łydki dokonywało się dzięki panu Podbiurkowemu, którego sam się brzydził i z którym niechętnie współpracował. Podbiurkowy był rzekomo upartym milczkiem, przez co nie mogłem poznać jego zdania o całej sytuacji, a w szczególności o jego współpracowniku, który teraz ledwo umknął mojemu spojrzeniu pozostając niewidocznym na kolejne kilka chwil.

Obcowanie z tą dwójką było bardzo osobliwe, by nie rzec wynaturzone, jako że obarczone tak wieloma restrykcjami. Najbardziej zastanawiające były jednak gesty, ruchy i dotknięcia kierowane w moją stronę i wykonywane na mnie, które być może były ze sobą w pewnych logicznych związkach połączone. Oto na przykład, kiedy Podbiurkowy ściskał dowolną z moich stóp, Udrzwiowy zwyczajowo mrugał do mnie lub na mnie zawsze lewym okiem. Kiedy zaś Podbiurkowy lubieżnie dobierał się do samych palców pozostawiając resztę kończyny w spokoju, drugi z gości obracał głową w przeróżne strony, czasem z godną podziwu dynamiką i zwrotnością, zwykle jednak ku udręce mojego umysłu, który w przeciążaniu widowiskiem kazał odwracać się mej głowie w stronę okna, po czym w wyprostowanej pozycji spędzałem tak pewien czas, aż ozywał się Udrzwiowy lub też Podbiurkowy zaczynał poddawać moje kolano rubasznym łaskotkom.

Osoba Podbiurkowego nie budziła we mnie wielkiego zaufania. Nie dość, że zmuszany byłem do ustawicznego nieodzywania się oraz nieprowokowania do rozmowy (nie śmiałem nawet pozorować takich zamiarów), godziłem się na napawające mnie niekiedy strachem dotknięcia, których charakter był wielce niepomyślny. Dłonie gościa były bowiem raz ciepłe raz zimne, czasem wyraźnie czułem, że musiały porastać je obficie włosy, niekiedy nic innego nie mogło być dla mnie prawdziwe jak stwierdzenie o ich szorstkości, czasem zaś musiały być równie gładkie jak blat biurka, pod którym się usadowił. Należy stwierdzić, że Podbiurkowy nie mógł zająć innej pozycji. Czy nie był w możności, czy też kategorycznie mu tego zabroniono - nie wiem.

Zmienna natura dotyków była, jak napisałem, niepomyślna, a to ze względu na trud ostatecznego przystosowania się do narzucanych warunków. Niekiedy utrudnienia były jeszcze większe. Irytowały mnie w szczególności stany napięcia emocjonalnego i pobudzenia mojego gościa, co miało swoje ujście we wzmożonym głaskaniu opuszków, a nawet przygryzaniu moich paznokci. Tak jest, wieczorami zazwyczaj skarpetek nie miałem na nodze. Zostało mi tu wprawdzie ledwie zasugerowane, ale nie wprawiało mnie bynajmniej w zakłopotanie. Bezskarpetkowość była moim stanem naturalnym, tak to rozumiałem, choć żadnemu z gości ujęcie tego zjawiska w zgrabnym terminie nie było najprawdopodobniej potrzebne.

Pan Udrzwiowy miał „spozierać nienawistnie”. Może nawet tak było, teraz myślę nad tym nieco głębiej, może faktycznie jakoś było to wyrażane. Wspomniałem o świetle z przedpokoju jako o czymś istotnym. W rzeczy samej, pozwalało mi ono dostrzegać, kategoryzować, a później nazywać poszczególne mięśnie czarnej czaszki. Światło było mocne, tak więc silnie naprężone, wręcz wybijające się ze skóry podobne do gwoździ żywe krechy było widoczne. W nich nie dostrzegałem cienia nienawiści, nawet gniewu, nie było w nich jednak i pozytywnych elementów, mogących naprowadzić mnie na wyobrażenie życzliwości i dobroci istoty. Zapytać można, dlaczego nie osądzam tego po głosie? Mogłem, zdecydowanie tak, mogłem rozmawiać z Udrzwiowym. Czyniłem to, ale zaklinam się, że w jego głosie nie wyczułem nic określonego, podlegającego klasyfikacji. Tej zaś poddawane mięśnie szyi gościa pracowały na jego wizerunek na razie bezskutecznie.

Wyraz tej ohydnej, moim zdaniem, twarzy nie krył w sobie nic poza tąże ohydnością samą w sobie. Czasem doznawałem silnego, wpraszającego się w umysł wrażenia, że przychodzi mi rozmawiać z twarzą właśnie, z czachą „pomiędzy x i y”, nie zaś z osobą, czy istotą. Zlepek fałd i mięśni mówił do mnie, zachęcał mnie do interakcji; taki był mi chętny, tak ochoczo się panoszył, że czułem się nie w porządku wobec drugiego. Czasem Podbiurkowy mi on nawet zbyt obcy, bym mógł go wkalkulowywać w przebieg konsekwentnie reżyserowanych wieczorów. Bywało jednak, że sytuacja zmuszała mnie do rzeczy przeciwstawnej – wtedy cierpieć musiał pan Udrzwiowy, a Podbiurkowy triumfował.

Bywało, że brakowało mi ostrożności, przezorności. Zmysł orientacji nawet w tak niewyraźnym półmroku czasem nie sprawował się zgodnie z oczekiwaniami. Raz po razie padały pytania, na które powinnością moją było dać odpowiedź. Czy kierowałem ją do jednego, czy do dwóch – nie pamiętam. Czy słuchał mnie jeden, czy obaj – nie wiem. Czy którykolwiek mnie rozumiał? Z pewnością byłem rozumiany. Problemem zgoła bardziej zastanawiającym było jedno z licznych stwierdzeń Podstolnego skierowane tym razem nie do mnie, ale w głębię podłogi: „Nie ma cię. On myśli, że ty oddychasz.”

To, co usłyszałem od mojego stojącego gościa na temat najprawdopodobniej skulonego, zdumiało mnie i zaniepokoiło zarazem. Jakże coś takiego mogło przejść przez usta tego, który czymkolwiek i jakkolwiek został wyznaczony do warowania przy moim pokoju! Tak jest, Udrzwiowy był strażnikiem wydelegowanym przez jakąś mroczną i zapewne wpływową instytucję, był osmolonym stróżem, który miał czelność podawać w wątpliwość egzystencję drugiego gościa, który ani na chwilę w przeciągu ostatnich 10 minut nie pozwalał mi zapomnieć o sobie, choć teraz zdecydowanie delikatniej, znacznie mniej uporczywie.

„Czy Pan sądzi, cóż, może Pan chciałby zasugerować, że moje słowa nie pokrywają się z rzeczywistością? Proszę zajrzeć, proszę, śmiało…”

Ten narzucający się intruz grał teraz nieprzyjaciela. I cóż miałem zrobić wobec tego wszystkiego? Jego usposobienie we wczorajszej rozmowie przybierało wprawdzie różne odcienie, ale zdecydowanie jaśniejszych barw. Jakże mogłem się schylić, skoro nie mogłem się schylić?

„Niech więc się Pan nie zgina w plecach, a uwierzy na słowo. Albo niech się Pan namyśli, niech Pan jeszcze pomyśli…”

Głowa znikła po raz n-ty. Obróciłem się wtedy na fotelu i po raz pierwszy od dłuższego czasu spojrzałem prosto na drzwi, których cały majestat nie był w zasadzie nigdy moim udziałem, a przecież były to tylko moje drzwi. Głowa tkwiła za nimi, a jej usta wypluwały raz po raz słowa składające się w trudzie na zdania:

„Czy jest gdzieś napisane, że drzwi są Pańskie? Czy ktoś kiedyś śmiał podważać nie postulat ich przynależności do Pana? Czy może Pan…”

Nie wahałem się. Szarpnąłem za klamkę, a wtedy wychudzona postać dręczyciela, który musiał być zatrudniony na etat i który musiał mieć już jakieś doświadczenie, ukazała się mym oczom. Bezsilnie opadła na podłogę, rozpłaszczając się niemiłosiernie i wydając nienaturalne dźwięki.
Wydaje mi się, że całe życie spędziłem w jednej pozycji, choć tak naprawdę moja drętwota przedokienna mogła trwać co najwyżej siedem lub osiem miesięcy. Mogłem zresztą ruszać głową, więc pozycja była zasadniczo zmieniana. Ale cały czas było okno. Przypomniałem sobie, że mój przyjaciel kiedyś pisał do mnie w sprawie spotkania biznesowego. Ciekawi ludzie, nowe miejsca. Praca… Na pewno już znalazł kogoś odpowiedniego, ale warto się przypomnieć, choćby po to, aby uzmysłowić sobie, ile mnie ominęło. Tak, należy odnowić to, co trzeba. A stare wyrzucić…

„Drzwi są zamknięte. Kluczyk jest w bezpiecznym miejscu. Myśli pan, że ma drugi kluczyk?”

„Nie mam, rzecz jasna” – odparłem z przekonaniem.

„ A właśnie. I chce mnie wyprosić teraz, tak?”

Zdeptałem mojego gościowi głowę. Następnie przeszukałem mu kieszenie, zdarłem wierzchnie ubranie i wydłubałem oczy pierwszym długopisem, który wpadł mi w rękę. Kiedy opuszczał mnie przez okno, dzięki mojej pomocy oczywiście, chciał mnie jeszcze pozdrowić, najprawdopodobniej, zgodnie ze swą misją, na sposób nienawistny. Każdy mięsień na jego pysku był teraz zestresowany. Nieco się szarpał, ale zdążyłem jeszcze powybijać mu zęby i ponacinać dziąsła. A potem sfrunął sobie jak ptaszek z chorym skrzydełkiem, przy czym nie jak ptaszek, a całkiem jak dręczyciel, pozostawił framugę w smole.

Byłem ciekawy. Schyliłem się z orzeźwionym umysłem, tylko po to, by zobaczyć ścianę i dywan. Podszedłem również do drzwi: bez żadnego oporu otworzyłem je na oścież, dając pokojowi wypełnić się wyciągającym z otępienia światłem sukcesu. Jakiś czas później dostałem list:

Stowarzyszenie…uprzejmie donosi, że jego członek czuje się dobrze. Jest zdolny do pracy mimo okrucieństwa, jakie stało się jego udziałem. Cóż, nie po raz pierwszy i z pewnością nie po raz ostatni. Nie takie upadki już przeżył i z pewnością nie zraził go sposób, w jaki został potraktowany. Stowarzyszenie… pragnie zapewnić, że dołoży wszelkich starań, aby nie wypadł Pan z roli gospodarza na czas zbytecznie długi.

Fundacja! Zero zysku! Groteska! Absurd…
Ostatnio zmieniony pn 08 lip 2013, 08:40 przez Besserwisser, łącznie zmieniany 2 razy.

2
Należy stwierdzić, że Podbiurkowy nie mógł zająć innej pozycji. Czy nie był w możności, czy też kategorycznie mu tego zabroniono - nie wiem
Nie wie dlaczego, ale wie, że tamten nie może siedzieć gdzie indziej? A dlaczego może stwierdzić, że Podbiurkowy nie może zająć innej pozycji?
Nie wahałem się. Szarpnąłem za klamkę
Może to mało istotne, ale kiedy wstał i podszedł do drzwi - bo z tego co zrozumiałem z wcześniejszej partii tekstu, siedział przy biurku.

Czyta się to straszliwie ciężko i w sumie, po lekturze dalej nie wie się niczego sensownego. Wiadomo, że bohaterów jest trzech, ale już co i dlaczego się dzieje? Wielka niewiadoma. Poczucie chaosu pogłębiają zdania, których nie potrafiłem zrozumieć (może jestem na nie za maluczki) typu:
Czasem Podbiurkowy mi on nawet zbyt obcy, bym mógł go wkalkulowywać w przebieg konsekwentnie reżyserowanych wieczorów.
Aż na język ciśnie się pytanie "co autor miał na myśli?".
List przydałoby się oddzielić jakoś od reszty tekstu (na przykład kursywą), bo nie wiadomo, czy ostatnia linijka jest jego częścią czy też nie.

Dla mnie - zupełnie niestrawne. Nie potrafię odnaleźć głębi tego tekstu, może nie znam klucza do jego odczytania.
Nie wiem nic, nie dowiedziałem się niczego, a tylko pytań jest więcej.

3
Lubię to! Nie rozumiem, ale lubię. Jedyny pomysł, jaki przychodzi mi do głowy, to że Podbiurkowy jest jakimś psem czy kotem, Udrzwiowy jakąś istotą pozaziemską, a całość halucynacją. Ale styl jest dobry. Chociaż zdania czasem długie i trudne, z akapitu na akapit przechodzi się gładko, to nie jestem pewna, czy między wierszami zawarłeś dokładnie to, co chciałeś pokazać. Ale i tak lubię.
ObrazekObrazekObrazek

4
Jakoś ostatnio w tym dziale nie mam się czym pożywić. Imperatorzy, duchy, kapłani, albo nie daj Boże rycerstwo z niewłaściwym mieczem, obuszkiem czy inną rohatyną. Jak się jakiemu autorowi wypsnie tekst spoza kryminalno-horroro-fantazyjnego standardu, to osaczą go szybcy w myśli i piórze, czym prędzej zanalizują i tyle go widzieli.

Dla dinozaurzych mózgów, co w nich impulsy czołgają się z wolna po nielicznych neuronach niczym pijane ślimaki sytuacja niewesoła. Pozostaje zatem pogrzebać w resztkach z uczty bogów, zawsze się znajdzie jakaś sierota, nad którą nikt się nie zechciał uczciwie pochylić, chociaż na to zasługuje. I takie toto sobie znalazłem.

Coś mnie w owym tekście frapuje. Kaduczym prawem z zakamarków pamięci wydziera mi pożółkły „Przekrój” Anno Domini…no gdzieś tak 1972, może 73, Daniela Mroza, Topora i Afanasjewa. No wiem, brzmi bombastycznie i lansersko, ale bo to można co zrobić z nawalonymi ślimakami?

Przepisowa łapanka byłaby nie fair, jakąś malizną trąci, a też pozbawiona jest głębszego sensu, bo najpierw należałoby ustalić nie to, o co się czepiać (od pierwszego wejrzenia widać, że jest o co), tylko z jakich to uczynić pozycji.

Teorię literatury wykopuję z woleja za płot - już to dlatego, że niewiele o niej wiem, już to dlatego, że (jak podejrzewam) gatunkowe podziały i reguły nimi rządzące są dość umowne, a w postnowoczesnej rzeczywistości wielokrotnie sponiewierane. Również w imię wolności twórczej, którą niezwykle szanuję. A tekścik to takie ni to ni owo, pokracznie, bo pokracznie, lecz przemieszczające się wskroś gatunków, w żadnym właściwie nie zagrzewając miejsca. Tak mi się wydaje, ale jak się kto uprze, że dajmy na to mamy do czynienia ze zwykłą groteską z elementami horroru, to tyz piknie, lecz mnie to narzędzi do odczytania nie dostarczy.

Zatem – jak zwykle – pozostaje czytelniczy zdrowy rozsądek wspomagany wewnętrznym okiem i uchem.

Oba podpowiadają, że tekst jest bardziej fajny niż niefajny.

Co jest do bani?

Konstrukcja. Autor nadgryza materię opowiastki bez ładu i składu jak wygłodniała mysz, dorwawszy się szczęśliwym przypadkiem do krążka ementalera. Czytelnik stworzenie wygodne, chciałby, żeby jego uwaga przesuwała się gładko po łańcuszku wydarzeń. Kiedy musi robić gwałtowne zwroty, podążać za łamańcami – ależ proszę uprzejmie, wolność, wolność! – wymyślonymi przez autora, rozgląda się gorączkowo za jakimś alibi dla takiej gimnastyki, jakimś zamysłem, wzorem, koncepcją porządkującą, osią czy jakkolwiek tę rzecz nazwać.
Słabo przemyślana, nie dość udolna konstrukcją niebezpiecznie zaciera granicę między nieskrępowanym monologiem a bezsensownym bełkotem. Powstały chaos pogłębia nakładanie na siebie w jednym akapicie czy jednej, wypowiedzianej na pojedynczym oddechu myśli, różnych perspektyw czasowych – bez widocznego uzasadnienia. Brakuje trochę rozwinięcia przyczyn, dla których Udrzwiowy i Podbiurkowy zachowują się tak, a nie inaczej. Brakuje domknięcia tekstu – i na poziomie logicznym i na poziomie literackim.

Logika. Podobne zarzuty. Całość tekstu może gwałcić myślowe przyzwyczajenia czytelnika, ale opisy, epizody, charakterystyki postaci powinny się mieścić w jakimś logicznym spektrum. Tymczasem: światło z przedpokoju raz oświetla ostro theatrum wydarzeń, innym razem sączy się, ledwo rozpraszając mrok. Osmolona głowa raz – zgodnie z imieniem - pojawia się u drzwi, innym razem jej przebywanie w tym miejscu Autor zdecydowanie neguje. Konia z rzędem temu, kto narysuje pokój, w którym rozgrywa się opowieść.
Albo cokolwiek obsesyjna charakterystyka Udrzwiowego poprzez opis mięśni kolejno: czaszki (czy one poza daną niektórym umiejętnością poruszania uszami mogą cokolwiek wyrazić?), szyi, a wreszcie twarzy.
Raz Udrzwiowy jest dla narratora sympatyczny (poprzez dialog), innym razem neutralny, innym znowu razem ohydny (wspomniane już opisy mięśni i fałd widocznych na twarzy). Logiczne byłoby narastanie niechęci z kolejnymi odkryciami natury nocnego gościa.

Staranność wykonania. Tekst był wykuwany mozolnie, przeprawiany i modelowany. Niech nikogo nie zwiedzie konwencja, najwidoczniej wyobrażeniowe wygibasy nie przychodzą całkiem łatwo. Ślady tej ciężkiej roboty porozrzucane są w tekście, zgrzytając przy lekturze niczym zardzewiałe drzwi w stylowym horrorze.
Na przykład tu:
„Problemem zgoła bardziej zastanawiającym było jedno z licznych stwierdzeń Podstolnego…” - gdzie Podbiurkowy zamienia się w swoją, prawdopodobnie pierwotnie pomyślaną, wersję.
Albo tu: „Zdeptałem mojego gościowi głowę” – gdzie mamy do czynienia z nieuważną redakcją nadpisanego zdania.

Styl. Trochę przeszarżowany, długie zdania z lekko nadużytą inwersją aż się proszą o zatemperowany ołówek i bezlitosną ingerencję w celu poskromienia nadmiarowej kwiecistości.
Na przykład tu:
„Najbardziej zastanawiające były jednak gesty, ruchy i dotknięcia kierowane w moją stronę i wykonywane na mnie, które być może były ze sobą w pewnych logicznych związkach połączone.”

Język. Mnóstwo niezręczności, nadużytych związków frazeologicznych, niewłaściwie powklejanych słów, odmienianych – też niewłaściwie.
Na przykład tu:
„..godziłem się na napawające mnie niekiedy strachem dotknięcia, których charakter był wielce niepomyślny”.
Albo tu:
„…spojrzałem prosto na drzwi, których cały majestat nie był w zasadzie nigdy moim udziałem”.
Albo tu:
„Jakże coś takiego mogło przejść przez usta tego, który czymkolwiek i jakkolwiek został wyznaczony do warowania przy moim pokoju!”

Co jest cool?

Chyba najważniejszą zaletą jest tworzywo. Wydaje się, że w twórczy sposób przerobione zostało coś, co Autorowi roi się w głowie. Genezą jest raczej wymyślenie, niż odwzorowanie, poniekąd rarytas w mainstreamie prostego opowiadania historii na wzór i podobieństwo filmu. Odczuwam – co do metody – trudne do wytłumaczenia pokrewieństwo z ćwiczonymi na Wery myślotokami, w tym prościutkim a klimatycznym myślotokiem Luki.

Paradoksalnie, listę minusów można częściowo odwrócić, tworząc listę zalet.

Na przykład język. Nieco podstylizowany, całkiem oryginalny, odwołujący się do bogatej, powiedziałbym przedwojennej polszczyzny. Z użyciem ciekawych neologizmów („stan bezskarpetkowości”).

Na przykład styl. Bazujący na długich zdaniach znamionujących pewne zaawansowanie w literackim warsztacie. Błędy, o których wspomniałem wcześniej nie przekreślają całkiem jego urody, która na dokładkę okraszona jest lekką ironią, dystansem i fragmentami mającymi coś z filozoficznego wykładu.

Nastrój, klimat. Dość niepokojący, ale ozdobiony humorem, który da się ogarnąć określeniem „czarny”. Z makabrycznym punktem ciężkości w opisie unicestwienia niechcianego gościa. Z kapitalnym – moim zdaniem – „międzyczasowym” wtrąceniem o liście od przyjaciela w sprawie spotkania biznesowego. Kapitalnym – nie do końca wiem, dlaczego, może przez estymę dla montypythonowskiego: „A teraz z całkiem innej beczki…”

I jeszcze brak jednoznacznego klucza do interpretacji. Jak poprzednicy, którzy oceniali tekst, ja również go nie znalazłem. Wydaje mi się tylko, że w przypadku Udrzwiowego może chodzić o jakąś zmorę prześladującą narratora w sferze myśli, przeżyć, echa czegoś z przeszłości, (stąd dialogi i nienawistne spojrzenia), z czym się rozprawia w celu zmiany swojego życia, a co i tak mu zagraża niechcianą recydywą. Komornik, cholera jasna?... Ale nocą?...Provident :-)
Podbiurkowy jest za to dla mnie całkowitą zagadką. No i dobrze.
Ostatnie zdania. Mam mocne przekonanie, że błędy, które mnie jako zwykłemu czytelnikowi przeszkadzają, są stosunkowo proste do usunięcia czy naprawy, a cały pomysł do mnie przemawia. I coś mi robi. Mogłaby z tego materiału powstać naprawdę fajna miniatura.
Autorze, można prosić?


Weryfikacja zatwierdzona przez Adriannę
Ostatnio zmieniony pn 08 lip 2013, 09:18 przez Leszek Pipka, łącznie zmieniany 2 razy.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”