MEDYK
wulg.
Padał lekki deszcz, ale to nie przeszkadzało dzieciom w ich zabawie. Na drodze tuż przed bramą Ostrokołów stały błotniste kałuże, po których skakały, chlapiąc błotem na wszystkie strony. Wiosna przyszła wcześnie do hrabstwa Bareveld. Razem ze śniegami wydawała się też odchodzić w zapomnienie rebelia kapłanów. Nad Trójrzeczem powiewały czarne horągwie, skutecznie odsuwając zagrożenie ze strony rycerzy Tryboga. Ostatni z nich, chowający się daleko na północy w Białych Górach, nie byli już straszni nawet ludziom żyjącym u ich podnóży. Częściej niż z mieczem i żagwią w ręku, spotykano ich teraz prowadzonych w kajdanach, lub spławianych na barkach w dół rzeki Garby, by potem wpływając w nurt Fady zaprowadzić ich przed oblicze Cesarza. Na jednej z wysp Królewskiego Ostrowia powstawał właśnie chram poświęcony bogom miecza. Główna kaplica wykładana była kośćmi, co tłumaczyło wzmożony import jeńców. W Ostrokołach widywano ich codziennie, gdyż były one ostatnią przystanią nad Garbą, tuż przy jej ujściu i granicy hrabstwa. Miasteczko było małe, nie liczyło więcej niż kilkuset mieszkańców, ale dzięki zyskom z cła i myta pobieranego za przekroczenie mostu na rzece, odbudowywało się szybciej niż inne, dotknięte buntem miejscowości. Wszędzie pachniało stolarką.Spalone domy, zbudowane z bali, zastępowano ryglowymi, na modę kupieckiego miasta Lidricht. Do wypełnienia drewnianego szkieletu używano tu jednak mieszaniny słomy i gliny zamiast czerwonych cegieł. Dach wagi miejskiej pokryto już malowanym jodłowym gontem i tylko osmolone kamienne mury przypominały o trawiącym ją jesienią pożarze. Czas i deszcze uporają się i z nimi. Ożyły też gospody, w których bawili się żołnierze trzech graniczących ze sobą hrabstw.
-Bevain! Ty słyszałeś pewno o tym trydupie co uciekł tydzień temu ze żmijowej eskorty?
-No.
Odparł mieszając palcem piwo w kuflu. Długa, mokra broda świadczyła o tym, że Bevain miał już generalnie problemy z trafieniem naczyniem do ust. Poprzestawał więc na grzebaniu kończyną w trunku.
-Podobno nasi znaleźli go obgryzionego przez wilki. Zmasakrowały go całkowicie, ale najdziwniejsze we wszystkim jest to, że stopę miał urąbaną mieczem. Żeby pozbyć się łańcucha przyprawił sobie kikuta.
Żołnierz podniósł spojrzenie znad kufla i wlepił swoje przechodzące żółcią ślepia w kompana.
-A miecz miał skąd?
-Siekiera też by dała radę. Dużo tu tego masz, a cieśle nie pilnują narzędzi.
-Fynn daj mi spokój, pij to cholerstwo i zawrzyj się na dwie prośby. Najlepiej idź coś pochędożyć na piętrze.
Żołnierz wstał, ale zamiast w stronę schodów, udał się do wyjścia. W izbie było tłoczno i przeciskał się między ławami z trudem. Piwo kołysało nim trochę na boki, ale w końcu znalazł się na zewnątrz. Było jeszcze jasno, ale niebo zaczynało już zachodzić wieczorną czerwienią. Poszedł dalej za gospodę, gdzie roztaczał się widok na rzekę. Ostatni rybacy siedzieli przy brzegu i naprawiali sieci. Od rzeki niosło mułem, rybą i smołą, którą uszczelniano łodzie. Fynn podszedł do najbliższego z rybaków, siedzącego z wędką na pomoście. Odpiął od pasa bukłak z gorzałką i zwilżył sobie usta. Kiedy rybak zauważył go za sobą, ten podał mu alkohol.
-Tutejsza?
-Nie. Z Seipeael.
-To dobrze. W Ostrokołach nie umią rychtować dobrej gorącej. - rybak wziął solidne dwa łyki, grdyka zareagowała w podskokach – Zwą mie Innys. Ślizgły Innys.
-Miło poznać. Jestem Fynn.
Ślizgły Innys przymknął jedno oko i zmierzył Fynna z góry na dół. Żołnierz był młody, przeciętnego wzrostu. Na twarzy nosił lekki, dwudniowy zarost, a spod lisiego kołpaka wypadały czyste, złote włosy. Na granatowym wamsie nosił szyte srebrną nicią orły o dwóch wężowych głowach.
-Lewe ślepie mi mówi, żeś ty bardziej pan Fynnbalain. Lord, abu inne bogate. Lewe ślepie jeszcze dobrze widzi.
-Jestem żołnierzem. Wystarczy Fynn.
-Żołnierze noszą się w stali panie. Co pana niesie do Ślizgłego?
Fynn przysiadł obok rybaka, poprawiając pas z mieczem.
-Nuda. Od czerwonych solstycji rycerzy Tryboga nie widać nigdzie. Miecz rdzewieje, a sława nie przychodzi.
-Prałem się pod baronem Stangrauem w tych solstycjach. Gdzieś tam na polach pod Geldmeere gnije prawy mój ślyp.
Dopiero teraz młody żołnierz zauważył, że rybak zamiast prawego oka, ma wstawioną białą kość.
-Dostałem z nasieki po hełmie z taką mocą, że gała poleciała na dwiesta chamskich łokci! Dobrze, że przypieprzyli mi rurą, bo już bym tej wódeczki nie pił, a bardzo dobra jest. - Fynn podał bukłak i grdyka znów radośnie podskoczyła na chudej szyi Ślizgłego. - Kiedy miecze rdzewieją, zapełniają się sieci. I moje bebechy. Tylko pilnujcie lepiej tych skurwieli, a będzie wszystko po staremu... Właściwie to po czemu ich toporkiem nie można? Tak na pieńku.
-Cesarz ich chce w Gullhaven sądzić. - będzie ich sznurem sądził – A tego co uciekł to już znaleźli. O niego ci chodziło?
Rybak wstał, jedną ręką wspierając się o gruby kij wędki, a drugą drapiąc się po tyłku przez koszulę. W świetle zachodzącego słońca mieniły się na niej plamy zaschłego rybiego śluzu.
-Słyszałem, że miał urąbaną nogę.
-Tylko stopę.
-Jeden chuj. Jestem cham może, ale wiem że jak się komuś odejmie mięcha, to leci z niego jak z rzygacza. Albo był jakimś pierdolonym łapiduchem, albo ktoś mu kikuta musiał narychtować, wyczyścić, przepalić gorącą i pocerować. Ale co tam wiem, cham prosty jestem.
Fynna obudziło solidne kopnięcie w pośladki. Podłoga pod ławą nie była najwygodniejszym łożem na świecie, więc czuł się lekko połamany. Na domiar złego doskwierał mu delikatny ból głowy. Nie pamiętał jak wrócił z powrotem do gospody, ale nie mogło być to dawno temu, bo czuł się mocno niewyspany. Na zewnątrz wyprowadzano już konie i tylko towarzysze siedzieli w izbie. Fynn jako jedyny był tutaj pocztowym.
-Fynnbalainie synu Morhada, zbieraj swoją pańską dupę z podłogi i najedz się z nami.
-Tak jest panie Maarevitz. - tak jest chamski pomiocie.
Ain Maarevitz był wysokim, chuderlawym kmieciem, który służąc przez czterdzieści lat pod księciem Leache doczekał się pasa i tytułu mniejszego chorążego wojsk książęcych. Zaszczyt ten przypadał zwylke dobrze urodzonym mężom. Maarevitz zaś zasłużył na niego, zasłaniając księcia tarczą w solstycje. Pech chciał, że jego lekka tarcza z sośniny nie wytrzymała uderzenia górskiego miecza i za tytuł zapłacił dłonią. Złośliwi mawiają, że regularnie płacił też swoim zadkiem. Aina można było i nie lubiano z wielu powodów, ale głównie żgała w oczy jego uprawiana z neoficką pasją pogarda wobec niższych stanem.
-Nawet chamy śpią na siennikach, szanuj się chłopcze.
Na stole stała misa z ciepłą jajecznicą i boczkiem. W kuflach zamiast piwa było zsiadłe mleko. Fynn wypił połowę jednym łykiem, po czym wydłubał świeży chleb i nabrał do niego jajecznicy. Naprzeciwko pocztowego siedział Bevain i pułkownik Magnar, a po jego prawej banneret Devin i wspomniany już Ain. Rozmowa toczyła się wokół rychłej wyprawy na bagna w pobliżu Seipeael.
-W Seipeael nadal siedzą kapłani Tryboga i chociaż pokłonili się przed cesarzem, to szczerze wątpię w ich wierność. Bandyci pewnie też wątpią i idę w zakład, że ściągają na bagna.
-Nawet jeśli chram jest wierny koronie, to nie zmienia faktu, że buntownicy właśnie tam będą szukać schronienia – Magnar przyznał rację banneretowi. - Problem leży w tym, że nawet jeśli wezwalibyśmy pobliskie czarne sotnie, mieli byśmy i tak mało ludzi na przeszukanie mokradeł. Do tego łatwo tam o zasadzki, a nie wiemy czy rebelianci zdążyli już się zorganizować i ilu ich jest.
Pułkownik zaczął pocierać swoje krzaczaste brwi, jak miał w zwyczaju, gdy głęboko się zastanawiał. Był człowiekiem w sile wieku, o szerokich barkach i potężnym karku zwieńczonym małą w stosunku do niego głową. Żeby zachować proporcje, zapuszczał swoje gęste, czarne i kręcone włosy, ale czas już zaczynał je powoli przerzedzać i wybielać.
-Myślę, że wróg jest dobrze zorganizowany. Nad mokradłami nigdy nie było takiej mgły jak teraz. Z pewnością to sprawka jakiegoś maga, którego mają przy boku. Chcą nas w niej zgubić. Czuje w tym robotę hrabiego Gethoorn, on niby z nami, ale te jego kaprawe...
-Maarevitz zaniechaj. - przerwał Bevain – A ty Fynn, co myślisz?
Chłopak zajęty do tej pory jajecznicą, zadławił się zaskoczony pytaniem. Kaszlnął dwa razy, popił z kufla, zaczął układać myśli, po czym rzekł:
-Yyyyyyy.
-Przynajmniej więcej w tym sensu, niż w pierdoleniu Aina.
Wszyscy przy stole uśmiechnęli się lekko. Oczywiście z wyjątkiem chorążego. Fynn nadal czuł na sobie spojrzenia kawalerów, więc w końcu ułożył coś bardziej zgrabnego.
-Jeśli chodzi o bagna to nie mam zdania, ale ten jeniec który uciekł... Znaczy się, jemu musiał ktoś pomagać. Człowiek nie może sobie odciąć stopy i zniknąć od tak. Poza tym znaleziono go na północ stąd, więc może szedł na mokradła.
-I może nie szedł sam! - dodał Bevain.
Magnar odchylił się w stronę ściany i założył ręce na siebie, niemal w teatralnym geście. Na jego rękawach zaświeciły się szyte złotą nicią górskie runy.
-To akurat jest oczywistość. Mniej oczywiste jest to, kto oskrobał mu tą nóżkę. Baron Stangrau twierdzi, że jego medyk zmarł jeszcze przed jesienią i cały czas czeka na nowego. Ludzie w Ostrokołach leczą się teraz na własną rękę. Mam więc małe obawy.
-To był ktoś z naszych?
Rzucił Devin wybałuszając przymrużone zwykle oczy. Była to jedna z niewielu okazji, kiedy ktokolwiek mógł poznać kolor jego tęczówek. Były zielone jak wytarte spodnie Fynna.
-Nie możemy być pewni. W mieście były jeszcze dwa inne regimenty, ale ktoś powinien się przyjrzeć bliżej naszemu medykowi i będziesz to ty Fynnbalainie.