Od szarej bryły krążącego wokół E768 okrętu oderwała się drobinka lądownika. Ruszyła ku niebieskiej, okrytej strzępami chmur planecie. Gdy weszła w atmosferę, objęły ją płomienie. Z orbity przypominała iskierkę. Mieszkańcy E768 mogli podejrzewać, że to spadająca gwiazda.
* * *
Za jedyne wyposażenie niewielkiego pokoju służyły dwa łóżka z nocnymi szafkami, okrągły stolik i miękki fotel. Brązowe drzwi, komponujące się z ciemnopomarańczowym kolorem ścian, wiodły do łazienki. Inne, przeszklone, na balkon.
Steve wyciągnął się na swoim posłaniu. Na szafce nocnej położył kostkę pamięci, która wyświetlała hologram z historią Enklawy Nowoamerykańskiej. Lektura nie należała do specjalnie pasjonujących, ale pozwalała Steve'owi oderwać się od myśli o żonie pozostawionej na Ziemi, lata świetlne od E768.
Z łazienki wyszła ubrana w luźny dres Rose. Wycierała ręcznikiem krótkie, rude włosy. Była wysoką kobietą z dość szerokimi biodrami i surową, ale ładną twarzą.
– Jakieś wnioski? – spytała.
Steve spojrzał na jej zarumienione policzki i błyszczące oczy.
– Wnioski? – powtórzył z niedowierzaniem. – Wczoraj wylądowaliśmy. Jestem dopiero na etapie aklimatyzacji.
– Czyżby? – Wskazała hologram.
Steve wzruszył ramionami.
– To nie ma nic wspólnego z projektem, Rose. Zwykła lektura dla zabicia czasu.
Roześmiała się.
– Tylko ty mógłbyś uznać historię jakiegoś miasta za lekturę dla zabicia czasu – stwierdziła. Opadła na fotel przy okrągłym stoliku i rzuciła ręcznik na oparcie. Otworzyła stojącą na blacie butelkę wody mineralnej. – Dowiedziałeś się czegoś wartościowego?
Steve energicznie pokiwał głową. Wyłączył kostkę.
– Przyznam szczerze, że najciekawsze wydało mi się wprowadzenie – zaczął. – W szczegółową sytuację polityczną nie ma się co wdawać, bo nie ma ona większego znaczenia dla naszej pracy.
– To się nie wdawaj – poradziła Rose.
– Przede wszystkim Enklawa nie jest miastem.
– A czym? Enklawą?
– Cóż... tak.
Rose roześmiała się kpiąco. Wyjęła z kieszeni bluzy paczkę papierosów. Omiotła spojrzeniem sufit i zaklęła na widok czujnika dymu.
– Dalej, dalej, Steve – zachęciła. – Przybliż mi ogromną różnicę między miastem a enklawą.
– „Enklawami" nazywają na tej planecie stosunkowo mało zdegradowane obszary, które zajęli ziemscy koloniści. Wszystkie są ogrodzone, a ich granic strzegą siły zbrojne – zaczął. – Wyrosły na nich miasta wraz z całym zapleczem: elektrowniami, szklarniami, pawilonami do hodowli zwierząt, fabrykami... w zasadzie każda Enklawa jest samowystarczalna, ma odrębną politykę, władze, i tak dalej. Nie wytworzyły jeszcze własnych kultur, ale to pewnie kwestia czasu. E768 jest po prostu za krótko skolonizowana. – Steve zmarszczył brwi. – W zasadzie to czym będziemy się tu zajmowali? Wpływem cywilizacji na środowisko? Coś w ten deseń?
Rose westchnęła.
– Steve, czy ty przeczytałeś te informacje o projekcie, które przesłałam ci jeszcze na Ziemii?
– Cóż, nie – przyznał. – Znaczy, zerknąłem, ale nic nie zrozumiałem. Za dużo biologii. I łaciny. Przestałem czytać ten bełkot, kiedy dwuminutowa próba zrozumienia jednego z akapitów zakończyła się fiaskiem.
Rose uśmiechnęła się kpiąco.
– Nawet nie wiesz, po co przeleciałeś taki szmat drogi?
– Nie wydaje mi się, żeby moja wiedza lub niewiedza w tej kwestii coś zmieniła – powiedział z irytacją Steve. Ponownie włączył kostkę pamięci. Nawigując za pomocą małego, dotykowego ekranu, szukał otrzymanego od Rose pliku. – Zawsze, kiedy potrzebujesz specjalisty od cywilizacji pozaziemskich, pada na mnie. Zawsze dostaję od Uniwersytetu to samo ultimatum. „Lecisz albo wylatujesz". A gdzie znajdę pracę, jeśli nie na Uniwersytecie? Po moim kierunku ludzie zwykle sypiają pod mostem, muszę być wdzięczny losowi.
Odnalazł plik i wyświetlił hologram. Na białym tle pojawił się wielki, czarny nagłówek „Projekt współfinansowany ze środków Uniwersytetu Badań Obszarów Pozaziemskich". Przewinął kilka stron prawniczego bełkotu oraz listę sponsorów i dotarł wreszcie do przydługiego referatu na temat flory E768.
– Mogłabyś po prostu powiedzieć mi, o czym jest ten referat – zwrócił się do Rose.
– W porządku – westchnęła. – Wiesz, w zasadzie to trafiłeś – dodała z uśmiechem. – Pewnie wiesz, że kiedy na E768 pojawili się koloniści, po tutejszej cywilizacji zostało już tylko wspomnienie.
– Jasne – powiedział z ożywieniem Steve. – Jest kilka teorii na ten temat. Lermann uważa w swojej pracy „O wpływie wojny na cywilizację", że wybili się w czasie jednego z globalnych konfliktów.
– Tak... – mruknęła Rose. – Nie wiem, kto to, ten Lermann, ale mogę w to uwierzyć. – Odchrząknęła. – Na trzeciej stronie referatu masz zdjęcie satelitarne planety z zaznaczeniem obszaru Enklaw. Poziom zdegradowania środowiska na tych terenach jest mniej więcej taki sam jak na większości powierzchni Ziemi.
– To wciąż niezbyt czysto – zauważył Steve.
Rose skinęła głową.
– Ale da się pić oczyszczoną wodę i uprawiać odpowiednio przystosowane rośliny – powiedziała.
– Wiwat GMO – rzucił bez zapału Steve.
– Dokładnie. Należy też przypuszczać, że te Enklawy wkrótce staną się jeszcze brudniejsze. Mniejsza o to. – Machnęła ręką. – Po tutejszej cywilizacji nie zostało nic, poza ruinami miast i zniszczonym środowiskiem. Ciągnące się kilometrami wysypiska, kwasowe jeziora, obszary skażenia nuklearnego... koszmar ekologów. – Uśmiechnęła się. – Tymczasem flora i fauna przystosowała się do nowych warunków.
– To możliwe?
Rose rozłożyła bezradnie ręce.
– Jestem w tej kwestii tak samo głupia jak ty. Degradacja środowiska to zwykle bardzo szybki proces, ewolucja jest powolna. Nie ma innego przypadku w odkrytym przez nas Wszechświecie, w którym adaptacja do nowych warunków byłaby tak pełna jak na E768.
– Ale to wciąż nie wyjaśnia, dlaczego ludzie nie wyjdą poza granice enklaw – stwierdził Steve. – Mogliby zacząć korzystać z zasobów planety...
– Rusz głową, Steve! Z jakich zasobów? Z roślin, które wyrosły na radioaktywnych odpadach? Jeśli znalazłby się ktoś wystarczająco głupi, by to jeść, prędzej czy później skończyłby w mogile.
– Gniecenie się w enklawach też nie ma większego sensu.
– Daj mi skończyć. – Odrzuciła od siebie mokry ręcznik. – Rzecz w tym, że ta, nazwijmy to, „nowa" roślinność E768 jest... inna. Potrafi bronić się przed atakami. To drugi powód, obok skażenia środowiska, dla którego ludzie nie opuszczają enklaw.
Steve patrzył na Rose z namysłem.
– Bronić się – powtórzył. – Roślinność.
– Tak! – potwierdziła z zapałem Rose. – Wyobraź sobie, że ona wykształciła coś w rodzaju świadomości. Zdaje sobie sprawę, kiedy ludzie zaczynają ja atakować i odpowiada agresją na agresję.
– W jaki sposób?
Rose wzruszyła ramionami.
– Czytałam o ogromnych grzybach, które wyrzucają w powietrze setki trujących zarodników, kiedy próbuje się je ściąć. O żywych lianach...
Steve wyobraził sobie lianę, zwijającą się w kształt szubienicy i wybuchnął kpiącym śmiechem.
– Proszę cię, Rose. Myślałem, że to poważny projekt. Sześciu pomocników, ty, finansowane przez Uniwersytet... a mamy badać świadomość roślin?
Rose pokiwała głową.
– Konkretniej lasu, rosnącego na południe od enklawy.
– Czy doniczkowe palmy w hotelowej stołówce też mają świadomość? – spytał Steve z rozbawieniem.
– To dotyczy tylko roślin na skażonych terenach. W enklawach ich nie ma, dlatego ludzie mogli się tu osiedlić. Poza tym tamte palmy są sztuczne. – Rose wzruszyła ramionami. – Skoro cię to nie interesuje, ciesz się wakacjami. Uniwersytet zapłacił za przelot, hotel, wizę i ubezpieczenie. Załatwiłam ci darmową wycieczkę.
Steve wykrzywił wargi w kpiącym uśmiechu.
– Będzie całkiem przyjemnie – przyznał. – Do jutra rana, kiedy opuścimy przytulny hotel i zaczniemy włóczęgę po krzakach. Czy możesz mi jeszcze powiedzieć, po co w zasadzie jestem ci tu potrzebny? Wiem, że dla ciebie praca to całe życie, ale ja mam rodzinę. Średnio uśmiecha mi się rozstawanie z nią na kolejne kilka lat w celu obserwowania, jak inni badają rośliny.
Rose zmarszczyła brwi.
– Po pierwsze, możemy natrafić na ślady dawnej cywilizacji. Po drugie, lubię z tobą pracować. A po trzecie coraz częściej pojawiają się spekulacje, że ten las zamieszkuje jakaś inteligentna forma życia, tworząca społeczność plemienną, a to już czysto twoja działka.
Po czym wstała, zgarnęła ze stołu paczkę papierosów i wyszła zapalić na balkon.
* * *
Tak jak podejrzewał Steve, badania sprowadziły się dla niego do łażenia po krzakach.
Nie narzekał. Toksyczny las, wyrastający na starym składowisku niebezpiecznych odpadów, był wspaniały. Ogromne drzewa o żłobkowanych pniach pyszniły się koronami tęczowych liści. W poszyciu fosforyzowały grzyby. Jaskrawozielone pióropusze paproci osiągały kilka metrów wysokości. Kolczaste liany zwieszały się z konarów drzew jak serpentyny. Gigantyczne, mięsożerne kwiaty kusiły ciężkimi, słodkimi aromatami. W nocy rozpalały się widmowym, błękitnawym światłem główki niepozornych roślin przypominających kształtem lizaki, rosnących na ziemi i na niższych partiach pni.
Poza tym, gąszcz pełen był zwierząt. Powietrze przepełniało bzyczenie owadów. Lśniące jak okruchy szkła muchówki, wielkie jak dłoń motyle, podobne do ważek stworzenia poruszające się ogromnymi skokami, żądlące mrówki i cała masa podobnego drobiazgu buszowała wśród roślin. W koronach drzew darły się bez przerwy wielkookie małpiatki o spiczastych uszach, szablastych kłach oraz ogonach kilkakrotnie dłuższych od ich tułowi. Raz widzieli nawet gada, wielkiego jak dinozaur. Przeszedł kilka metrów od nich, łamiąc mniejsze drzewa i wydając odgłosy przywodzące na myśl śmiech hieny.
Wszystkie te stworzenia miały własne nazwy, jedne bardziej wymyślne od drugich. Dla Steve'a paproć pozostawała paprocią, chociaż Rose udowadniała mu, że nie ma nic wspólnego z ziemskimi roślinami. Bardziej niż systematyką przejmował się brakiem śladów jakiejkolwiek istniejącej cywilizacji, nawet najbardziej prymitywnej.
Za to Rose zdecydowanie nie cierpiała na brak zajęcia. Zabrała na E768 sześciu najlepszych studentów z Wydziału Biologicznego. Co prawda ten projekt trochę ich kosztował – w półtorej roku podróży na obcą planetę, rok spędzony na niej i kolejne półtorej powrotu mogliby spokojnie skończyć studia. Z drugiej strony każdy miał szansę zebrać materiał wystarczający na niejedną naukową pracę, a doświadczenie z podobnej podróży było bezcenne. Ta szóstka okazała się niezwykle pomocna. Wraz z Rose pobierali próbki i robili zdjęcia. Po czterech dniach wędrówki mieli już ponad tysiąc cyfrowych fotografii, kilkaset próbek mikroskopowych i trzydzieści osiem żywych okazów fauny. Bobby, sympatyczny chłopak z długimi, brązowymi włosami i rzadkim zarostem, zajmował się urządzeniem mierzącym impulsy elektromagnetyczne przesyłane przez rośliny. Rose podejrzewała, że las przypomina ogromny mózg, pełen podobnych sygnałów. Mieli jednak problem ze sprawdzeniem tej teorii. W łodygach nie było nic niezwykłego, podobnie jak w zewnętrznych warstwach pni i korzeni. Głębiej nie mogli dotrzeć.
Na właściwy trop wpadła pulchna blondynka Miriam, kiedy pęsetką wyrywała z ziemi kwiat podobny do stokrotki, choć sześciokrotnie większy. Nikt nie zwracał na nią uwagi, dopóki nie zawołała:
– Bobby, podejdziesz?
Rose pobierała właśnie próbkę dziwnego porostu, wydzielającego smrodliwą substancję. Skończyła i dopiero wtedy zbliżyła się do klęczących studentów. Miriam trzymała pęsetą łodygę wyrwanego z ziemi kwiatu. Miał pojedynczy masywny korzeń, skręcony w spiralę. Otaczały go dziesiątki brązowych, cieniutkich nici, wciąż wczepionych w grunt. To do nich Bobby podłączył swoje urządzenie – czarną skrzyneczkę z prostym wyświetlaczem.
– Zaskakujące – powiedział, patrząc na odczyty.
– Co takiego? – spytała Rose.
Pokazał jej mały, prostokątny ekran.
– Mamy nasze impulsy – powiedział wesoło.
* * *
Wieczorem Rose i Steve usiedli na wystającym z ziemi, wygiętym w łagodny łuk konarze. Studenci zajęli namioty. W damskim było ciemno, ale w męskim wciąż świeciła się kempingowa lampka. Miriam i jej koleżanka Parris grały z chłopakami w karty. Wrzaski towarzystwa niosły się po lesie. Wielkie, sześcioskrzydłe ćmy podlatywały się do światła. Jedna usiadła Steve'owi na ręce.
– Serafin – powiedziała Rose.
– Wreszcie jakaś logiczna nazwa – stwierdził i odgonił ćmę.
– Tęsknisz za Judy?
– Jak zwykle – odrzekł wymijająco. – Co to za podniecającego odkrycia dzisiaj dokonaliście? Z tego biologicznego bełkotu rozumiałem głównie przecinki...
Rose zaśmiała się. Podała Steve'owi tablet, trzymany dotąd na kolanach.
– Ja ci powiem, a ty spróbuj ustalić naszą pozycję. Nie mogę dojść z tym sprzętem do ładu. – Uśmiechnęła się lekko. – To zasługa Miriam. Wyrywając kwiat, zauważyła dziwne nitki wokół głównego korzenia. Sądziła, że to poboczne korzonki, ale kiedy wyciągała je z ziemi, okazały się bardzo długie. Wreszcie przerwały się. Miriam sądziła, że je uszkodziła, tymczasem pozostała w ziemi część schowała się pod grunt.
– Schowała...? – powtórzył Steve, urwał i wrócił do tabletu.
Rose wygrzebała z kieszeni kurtki paczkę papierosów. Został jej ostatni. Zapaliła, wciągnęła w płuca trujący dym. Biorąc pod uwagę stopień skażenia terenu, na którym się znajdowali, niewiele mogło jej zaszkodzić. Zgodnie z przepisami BHP wszyscy powinni chodzić w gumowych kombinezonach i maskach, ale jakoś nie mogła sobie tego wyobrazić. Tym bardziej, że skład powietrza na E768 niewiele różnił się od ziemskiego.
– Tak – odpowiedziała na niedokończone pytanie Steve'a. – Co więcej, kiedy Miriam odsunęła trochę ziemi i ponownie wcisnęła w grunt roślinkę, te połączenia odnowiły się. Bobby sprawdził i właśnie to jest droga, jaką rośliny przesyłają impulsy, a wraz z nimi zapewne informacje. To takie roślinne dendryty. – Zerknęła na towarzysza.
– Tak, to słowo zrozumiałem – zapewnił Steve, oddając jej tablet z satelitarnym obrazem lasu i określoną lokalizacją. – Jesteśmy już prawie w centrum tego gąszczu, Rose. Trzeba rozważyć powrót.
– W Enklawie obiecali mi helikopter, jeżeli prześlę przez satelitę wiadomość, że chcemy wracać – odrzekła. – Jeszcze trochę się tu pokręcimy, Steve. Zapasów wystarcza nam ciągle na trzy dni i jeszcze ani razu nie musieliśmy użyć broni, więc...
Steve skinął poważnie głową. Wszyscy, włącznie ze studentami, przeszli kurs posługiwania się bronią palną. Strzelby na ostrą amunicję oraz pociski usypiające jak na razie im się nie przydały. Być może w lesie nie było drapieżników dość dużych, by mogły zapolować na człowieka. Albo zwyczajnie mieli szczęście.
– Co sądzisz o tych... „dendrytach"? – spytał.
Oczy Rose zabłysły, jak zwykle, gdy mówiła o swojej pracy.
– Steve, to diabelnie fascynujące, rozumiesz? Możliwe, że przesyłają impulsy nerwowe do rdzenia roślin. – Wrzuciła niedopałek papierosa do stojącej przy jej stopie puszki po konserwie, którą zjadła na kolację. – Zapewne włókna nerwowe w nich samych są uśpione, dopóki nie odbiorą impulsu, który je pobudzi... to wyjaśniałoby brak aktywności w łodygach kwiatów. – Umilkła na ułamek sekundy, a potem ciągnęła: – Wygląda na to, że nie ma bezpośrednich połączeń między poszczególnymi roślinami, chociaż nie należy wykluczyć, że istnieją wyjątki. Jednak każda roślina byłaby połączona z jakąś podziemną siecią. – Splotła palce dla zobrazowania swoich słów. – Pod naszymi stopami wije się, splata, tworzy węzły ogromna sieć, do której każda roślina w tym lesie jest trwale podłączona.
– Mhm – mruknął Steve. – A co kieruje tym wszystkim? Skoro las ma świadomość, musi istnieć jakiś mózg, wysyłający impulsy do tej sieci.
– Nie wiem, Steve. Może to coś w rodzaju świętego drzewa? Albo po prostu las wykształcił sobie złożony mechanizm obronny i posądzanie go o jakąkolwiek świadomość jest błędem – dodała. – Może tak być, prawda?
Steve zastanowił się nad tym. Wyobraził sobie wycinkę drzew, piłę tnącą ogromny pień. Ostrze dotyka rdzenia. Ten wysyła impuls do sieci. Wszystkie rośliny uruchamiają mechanizmy obronne, wykształcone w trakcie ewolucji. I zaczynają się opowieści o żywych lianach i innych tego typu rzeczach.
– Tak, to prawdopodobne – przyznał. – Chociaż niezbyt optymistyczne – dodał. – Gdyby istniało jakieś święte drzewo czy coś takiego, moglibyśmy je zniszczyć i za jednym zamachem wygrać wojnę z tutejszą naturą.
– Steve!
– To tylko teoria – zapewnił. – Przepraszam cię, Rose, ale muszę udać się tam, gdzie król chodzi piechotą – dodał. – A później trzeba będzie uciszyć tę wrzaskliwą kompanię.
Rose skinęła głową. Patrzyła, jak Steve odchodzi. Był wysoki, muskularny, w świetnej formie jak na czterdziestoletniego faceta. Żałowała, że miał żonę. A przede wszystkim, że był jej wierny. Sądziła, że świętoszkowie tacy jak on istnieją tylko w bajkach.
Westchnęła i zaczęła schylać się po puszkę, kiedy coś chwyciło ją za ramię. Poczuła zimny dotyk stalowego ostrza na szyi. Tuż przy jej uchu zabrzmiał szept:
– Cicho.
Rose zadrżała. Ostatnim, czego się spodziewała w tym lesie, była podobna napaść.
– Posłuchaj mnie uważnie. – Poczuła ciepły oddech na szyi. Tym razem udało jej się zidentyfikować głos jako damski. – Nie idźcie dalej. Wiecie już dosyć. Zabierajcie swoje materiały i wynoście się stąd, dopóki macie jeszcze szansę. Następnego ostrzeżenia nie będzie.
Ostrze znikło z jej szyi. Rose stała chwilę, sparaliżowana strachem. Odwróciła się wreszcie, ale za nią nikogo już nie było. Otarła mokre od potu czoło.
Steve z szelestem przedarł się przez krzaki. Ręce drżały mu tak, że nie mógł zapiąć klamry paska.
– Ciebie też? – spytała Rose.
– Co? – Oczy miał wielkie, a twarz białą jak mąka.
– Nóż i... co się stało?
– Tam jest trup, Rose – wyjaśnił. Zdołał w końcu zapiąć pasek. A potem dodał, zupełnie niepotrzebnie: – Ludzki trup.
* * *
Wisiał na jednym z drzew, z lianą owiniętą wokół kostek. Wciąż był ubrany w przepocony T-shirt, luźne spodnie i ciężkie buty. Długie cięcie na jego gardle rozwarło się jak drugie usta. Dookoła trupa krążyła gromada padlinożerców o szarej sierści i wielkich szczękoczułkach. Na Steve'a i Rose, ukrytych wśród paproci kilka metrów od nich, nie zwróciły najmniejszej uwagi.
Zostawili zwłoki zwierzętom i wrócili do obozowiska. Rose objęła się ramionami. Dygotała. Po drodze opowiedziała Steve'owi o napastniczce z nożem i jej groźbach.
– Niech to szlag, Rose – mruknął, gdy skończyła. – Wzywaj ten helikopter i wynośmy się stąd.
– Nie ma mowy, Steve.
– Kobieto, to nie jest film sensacyjny ani nic w tym rodzaju! Mamy pod opieką sześciu studentów!
– Ten człowiek to pierwszy ślad istnienia jakiejś cywilizacji na tym terenie.
– Pierdolę cywilizację, która wiesza trupy na drzewach! – wrzasnął Steve tak głośno, że obudził jakieś śpiące w koronach drzewa ptaki. – Zastanów się – dodał już spokojniej. – Myślę, że dość jasno powiedziano nam, że nie jesteśmy tu mile widziani. Możliwe, że to rzeczywiście tubylcy, chociaż nie mam pojęcia, skąd znają angielski. Równie dobrze mogą to być kłusownicy. Uwierz mi, to byłoby nawet gorsze. Możemy tu wrócić, w porządku, ale ze stosowną ochroną i w dzień.
Rose pokiwała głową.
– Masz rację – powiedziała cicho. – Tak... oczywiście, masz rację. Wezwę helikopter. Zostawiłam tablet w namiocie... – Zawahała się. – A co z...? – Wskazała ruchem głowy kierunek.
– Powiemy tym, którzy po nas przylecą. Niech oni zajmą się ciałem.
– A studenci?
– Im też trzeba będzie powiedzieć, ale to nie jest najlepszy moment. Ostatnie, czego nam trzeba, to panika w obozie.
* * *
Helikopter pojawił się bladym świtem. Nawet nie lądował, zrzucił tylko drabinkę. Bagaże zapakowali w siatkę, o którą zaczepili linę. Wciągnęli je na końcu. Steve poinformował pilota i towarzyszącego mu żołnierza Enklawy o znalezionym w lesie ciele.
– To nie nasz obywatel – odpowiedział żołnierz. – Wszyscy zostali zaczipowani, namierzylibyśmy go, gdyby ktoś zgłosił zaginięcie.
* * *
Pozwolili sobie na kilka dni odpoczynku w hotelu. Studenci zabrali się za porządkowanie zdobytego materiału. Opisywali pobrane próbki, zdjęcia oraz faunaboxy z żywymi okazami zwierząt. Część niestety zdechła, głównie dlatego, że nie wiedzieli, czym powinni je karmić.
Rose potrzebowała na ochłonięcie jednego dnia, a później zaczęła się wściekać, że zrezygnowali tak łatwo.
– Jesteśmy badaczami czy nie? – pytała każdego, kto zechciał jej słuchać. – Zjeździłam Ziemię wzdłuż i wszerz, a E768 to czwarta planeta, którą badam. Dałam radę porozumieć się z cropami, którzy wyglądają jak wielkie jaja na krótkich nóżkach, a przestraszył mnie jeden trup i Amerykanin z nożem! Do końca życia sobie tego nie wybaczę.
Na szczęście posłuchała rady Steve'a i postarała się o wsparcie żołnierzy Enklawy. Były z tym drobne problemy – chociaż tutejsze władze zawsze deklarowały przyjaźń i wszelką pomoc dla Uniwersytetu Badań Obszarów Pozaziemskich, realizacja obietnic średnio się im uśmiechała. Ale Rose zawsze dostawała to, czego chciała.
Steve spędzał czas, krążąc między pokojem a barem. Na drinki nie było go za bardzo stać, więc zwykle zamawiał najtańsze ze wszystkiego mochito i siedział nad nim przez godzinę albo dłużej. Tęsknił za Judy. Wysłałby jej wiadomość, gdyby to było możliwe, ale E768 leżało ponad rok podróży z użyciem tunelu czasoprzestrzennego od Ziemi. Przesyłanie czegokolwiek na taką odległość nie miało sensu. Zresztą, co miałby napisać? „Hej, kochanie! Czuję się świetnie. Tutejsza przyroda jest piękna. Niedawno zaleźliśmy w lesie trupa. Mam nadzieję, że nie rżniesz się z nikim pod moją nieobecność. Trzymaj się ciepło. Pozdrawiam, Steve". Zaśmiał się z goryczą. Powinien rzucić w cholerę Uniwersytet i zarabiać na życie jako kasjer w McDonaldzie.
Korzenie świadomości, część I [SF]
1
Ostatnio zmieniony wt 13 maja 2014, 19:04 przez Cerro, łącznie zmieniany 4 razy.