Dziewictwo

1
Przed
W śre­dni­o­w­i­e­czu i wcześniej ta­ki­ch jak oni zo­sta­wi­a­li oda­r­ty­ch w polu lub lesie, a wrony dzi­o­bały im oczy. Si­e­dzi­e­li rzędem na tle białych ścian. Krzy­we po­sta­cie z obrazów Bo­scha, ale smu­t­ne jakoś głębiej. Coś pier­wo­t­nego było w owej trze­ci­ej od lewej gębie, wręcz mo­r­dzie tro­glo­dy­ty o zębach łata­ny­ch re­sz­tka­mi kiełbasy, o wa­r­dze opa­dającej jakimś pu­l­ch­nym, zaśli­ni­o­nym łukiem w ki­e­ru­n­ku kolan, a nie­zdo­l­nej – bo tak ob­fi­tej – spro­stać sile ciążenia. Złośliwy Stwórca wywinął ją obcęgami a potem gwoździem przy­bił do brody mo­krej i le­p­ki­ej, jakby nie zdążyła obe­schnąć z re­sz­tek wód płodo­wy­ch, w których wy­mo­czyła się w życiu pra­wie po­prze­d­nim, tym le­p­szym. Na widok pielęgni­a­rek prze­cha­dzających się co i rusz, w te i we wte, ślinił się jakoś dzi­w­nie, może jak pies do kości, a świ­drujące oczka uważnej ropu­chy ob­se­r­wującej owada, ten je­dy­ny posiłek, le­d­wie przy­pa­dek czasu po­su­chy, wyrażały nie tylko niemy po­dziw, chorą fa­scy­nację, co nawet pra­gni­e­nie, ab­su­r­dalną na­dzieję, że ja­ka­ko­l­wi­ek piękna, gdzi­e­ko­l­wi­ek spo­t­ka­na, ulegnie po­ku­sie, muśnie mu uszko i sze­p­nie: „Chodźmy do kibla...”. A może to po pro­stu był smu­tek, albo drżąca sa­mo­t­ność szu­kająca uwagi, mi­ni­ma­l­nego za­do­wo­le­nia tlących się je­sz­cze szczątków jądra człowi­e­czeństwa. Kto to może wi­e­dzieć.
- To chyba w ne­r­wa­ch wy­tra­wiłem dzie­wi­c­two. Pamiętam, kuliłem się, jak pies, a prze­le­wałem jak woda. Pod wpływem czegoś, bodźców ja­ki­ch­ko­l­wi­ek, zwłasz­cza ludzi, szcz­ególnie matki i ojca. Si­a­dy­wała w ku­ch­ni, przy odra­pa­nym stole i ne­r­wo­wo skubiąc lewą, kr­wa­wiącą już, bo tak wy­ek­splo­ato­waną brew, szukała może od­po­wi­e­dzi na naj­ba­r­dzi­ej ne­u­ro­tycz­ne py­ta­nie: „Co po­wi­edzą lu­dzi­e?”. Tkwiła go­dzi­na­mi w owym śnie, może półśnie. Z kołaczącym se­r­cem, duszą na ra­mie­niu, próbowałem cza­sem, mimo ma­t­czy­nej obec­ności, wśliznąć się do ku­ch­ni po szklankę wody, albo kawałek chle­ba. Wtedy za­w­sze budziła się z le­ta­r­gu i niby nie­win­nie, ale z jakimś przy­krym uśmie­chem, za­da­wała to py­ta­nie, które miało w sobie coś z węsze­nia. Byłem wtedy cały ro­z­dy­go­ta­ny, cały w ne­r­wa­ch, rozważałem, czy może wziąć szklankę i rzucić nią o ścianę. Cza­sem zaś wy­obrażałem sobie, że trze­ma, czte­re­ma su­sa­mi po­ko­nuję nie­wi­elką odległość, ra­p­tem paręnaście schodków, jedno piętro, pomiędzy mie­szka­ni­em, a pi­w­nicą, wra­cam z si­e­ki­erą i... Wie pani, nawet nigdy nie sta­r­czyło czasu na walnięcie szklanką o ścianę, bo on prze­ważnie wtedy już był w ku­ch­ni. Ma­te­ri­a­li­zo­wał się znikąd w naj­mni­ej spo­dzi­e­wa­ny­ch mo­me­n­ta­ch. Kucał w prze­pi­e­r­dzi­a­ny­ch ga­ci­a­ch przy otwa­r­tej lodówce i coś tam grze­bał, a pe­w­nie też słuchał, bo potem mówił: „Zo­staw go, jest miętkim chu­jem zro­bi­o­ny, nigdy nie in­te­re­so­wały go pizdy!”. Stwi­e­r­dze­nie za­w­sze trochę wisiało w po­wi­e­trzu, aku­rat tyle bym zdążył za­sta­no­wić się, czy ro­zwa­lić mu mordę. Ale to się nigdy nie stało, miałem... mam za mało cha­ry­zmy.
- Może... – Pani Doktór pa­trzyła na ową ta­r­ganą de­li­ri­um tre­mens wargę – może dam ci jakieś leki? Uspo­ko­i­sz się trochę.
- Uspo­koję się trochę... Do­brze, mogę uspo­koić się trochę.
„Jakieś leki... Che­micz­ny pla­ster na kaleką duszę, kurwa! Wesołość w pa­ki­e­cie za je­dy­ne dwieście złotych w pro­mo­cji.”, coś błysnęło w cho­rej głowie, zmiął re­ce­ptę i wy­rzu­cił do kosza.
W domu nie miał nic do ro­bo­ty, to połknął sześćdzie­siąt mi­li­gramów chlo­ro­wo­do­r­ku mi­a­n­se­ry­ny i po­szedł spać.
***

Po
Kupił lo­kalną gazetę. Wszedł do budki te­le­fo­nicz­nej, gdzie upał był nie do zni­e­si­e­nia, jak w szkla­r­ni, w samo południe. Za­dzwo­nił, spytał o adres i cenę. Lokal, spe­lu­n­ka właściwie, mieściła się w ce­n­trum mi­a­sta, na skrzyżowa­niu ulicy ja­ki­ejś z jakąś, nad zakładem po­grze­bo­wym. Może od razu umrze. Śmierć i pochówek w cenie, w imię Ojca i Syna, też Ducha, ko­ni­ec dra­ma­tu, ku­r­ty­na w dół, amen.
Wszedł jak do gni­a­z­da, do nory. Kurwy wiły się tam jak larwy na pa­dli­nie, po­pi­ski­wały. Tanie, nawet nie ru­be­n­so­w­skie, zwy­cza­j­nie tłuste i żółte, osłonięte ni­czym, bo nie miały na sobie już nawet wsty­du. Chi­cho­tały ro­z­chy­lo­ny­mi lubieżnie usta­mi, a w każdych niby perła w małży, tkwiła guma do żucia prze­rzu­ca­na z upo­rem i nie­usta­n­nie z je­d­nego kącika ust, w drugi.
Dy­go­tał wsze­l­ki­mi emo­cja­mi.
- To którą chce­sz, ko­cha­si­u? – nie tylko gumę już żuły, też słowa.
Wybrał naj­mni­ej brzydką. Ko­bi­etę po przejściach i wsze­l­ki­ch cho­ro­ba­ch duszy, po­ma­rańczową, jak ku­r­czak pa­pryką na­ta­r­ty i wy­pi­e­czo­ny trochę za ba­r­dzo. Ko­sma­ta niby małpka, scze­sy­wała łój z włosów wpra­w­ny­mi ru­cha­mi wy­spe­cja­li­zo­wa­n­ego zwi­erzątka, ćmiąc przy tym peta - pyk, pyk, pyk - by usta mieć za­w­sze go­to­we, a mięśnie do­brze ro­zgrza­ne. Za­pro­wa­dziła go do tej kli­t­ki, celi właściwie, jakieś łóżko tam było, ku­pi­o­ne gdzi­e­ko­l­wi­ek i tanio, może na pchlim targu. Dobre, jak gąbka chłonęło wy­dzi­e­li­ny plu­ga­we.
- Idź, pod­myj się, tam obok jest to­a­le­ta. – pykała, wy­pu­sz­czała dym to gębą, to nosem.
Po­szedł, a potem wrócił. Położył się jak na łożu śmie­r­ci, jak w tru­m­nie, ale nie tak chciałby umie­rać, upo­dlo­ny, ni­k­cze­m­ny.
To nie było niebo, ani tym ba­r­dzi­ej piekło. Wi­e­dział to, bo w niebo nie wi­e­rzył, a w pie­kle już bywał. Nie było tam Boga, ni diabła, tylko ten wszechświat w jego głowie za­trzy­ma­ny w nie­ustającej fazie Wi­e­l­ki­ego Wy­bu­chu, z ob­umie­rającymi ato­ma­mi, których pro­to­ny, ne­u­tro­ny i elek­tro­ny bu­n­tują się prze­ciw­ko tr­wa­niu. Na­ro­dzi­ny i śmierć, może też zma­r­twych­wsta­nie. Słońce prze­dzi­e­rające się przez liście. Po­ra­nek w ogro­dzie i ko­n­ce­rt trzmie­li. I cha­ry­zma­tycz­ny schi­zo­fre­nik wspi­nający się po wo­dzie na swój krzyż, by znaleźć uko­je­nie w śmie­r­ci.
Drugi raz zerżnął ją od tyłu, nie tyle nawet zerżnął, co zerżnąć spróbował, bo skończył nim zaczął.
- I co, nie bolało? – za­py­tała, gdy się ubi­e­rał. Słowa opuściły jej usta wraz z kłębem dymu, a były szy­de­r­cze.
- Nie – wy­ce­dził tak jakoś, tak mimo woli to z niego wyszło, bo może coś in­nego miał, czy tam chciał po­wi­e­dzieć.
- Go­dzi­na je­sz­cze nie minęła...
- Ale chyba już pójdę... do wi­dze­nia. – uciekł.
Wy­szedł na roz­prażoną ulicę, w blask, w słońce. „CHUJ CI W DUPĘ”, na­ba­zgrała jakaś ręka nie­wpra­w­na tuż nad prze­pełni­o­nym śmie­t­ni­ki­em. Zna­lazł jakiś wi­n­ki­el, zwy­mi­o­to­wał za nim. Myśląc może o zma­r­no­wa­nej re­ce­p­cie starł z wargi re­sz­tkę rzy­go­win.

shinobi
Ostatnio zmieniony ndz 06 sty 2013, 15:47 przez shinobi, łącznie zmieniany 2 razy.

2
Ja nie weryfikator wprawdzie, ale napiszę: bardzo dobre. Świetlny styl, może jakieś drobne potknięcia, ale nawet mi się nie chce polować na jakieś zagubione przecinki, skoro ten tekst się po prostu świetnie czyta jako całość.
k a ż d y W c z ł o w i e k W m a W s w ó j W c i e ń .

4
Dobre. Proza inicjacyjna, ciemna, turpistyczna, skatologia - szukanie po omacku pośród grozy człowieczeństwa. Przypomina mi światy Beksińskiego.
Dziękuję.


_______________

Jeżeli autor chce, przyjrzę się warstwie stylistycznej. Do zarzucenia mam ścianę tekstu, brakuje powietrza i warto by zastosować akapity w pierwszej części.
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt.(Wittgenstein w połowie rozumiany)

6
Hmmm początek był dla mnie ciężki, ale później było już doskonale. Dziwne, że szpital, rozmowa z terapeutą to najczęstszy motyw twórczości forumowiczów. Może się to bierze z amerykańskiego kina.
Całość kojarzy mi się z czasami, kiedy wydawano "brulion" czy "Kabaret metafizyczny" Gretkowskiej. Wtedy to było przełamanie pewnych konwencji zakazanych w komuniźmie. Tylko że współczesnej prozie polskiej brak wielkiej epopei. Może bohatera w rodzaju Wolskiego czy doktora Judyma, a nie patałacha.
W pierwszym akapicie jesteś niezrozumiały nieraz. Trzeba się nadomyślać o kim akurat mówisz. Najpierw "o nich", później nagle "o nim", później "o niej" (wardze), dalej o tajemniczym "nim" (co w kontekście poprzedniego zdania brzmi jakby o "stwórcy").
W drugim akapicie jak jest "siadywała" to czytelnik się domyśli, że wspomniana, ale logika obu spotykających się zdań, wcale nie wskazuje kim jest ta, co siadywała.
Roronoa Zoro: Chcesz mnie zabić?! Nie potrafiłeś nawet zabić mi nudy!

7
Dzięki za komentarz matikala.
Możliwe, że w istocie jest tak, jak mówicie - Natasz i Ty - że pierwsza część tekstu jest trochę przyciężka, choć przyznam, że "czuję" ten fragment i nie bardzo ani chcę, ani nie wiem na obecną chwilę, jak mógłbym to zmienić.

Inspiracje do swoich małych wypocinek czerpię głównie z własnych przeżyć, mieszam je z fikcją. Ten tekst również jest taką mieszanką.

8
zo­sta­wi­a­li oda­r­ty­ch w polu lub lesie, a wrony dzi­o­bały im oczy.
By wrony dziobały im oczy będzie lepiej.
nie­zdo­l­nej – bo tak ob­fi­tej – spro­stać sile ciążenia.
Sprostać sile ciążenia? Dać sobie rady z grawitacją? Jakoś nie bardzo, Poza tym obfitsze rzeczy sobie radzą.
przy­bił do brody mo­krej i le­p­ki­ej, jakby nie zdążyła obe­schnąć z re­sz­tek wód płodo­wy­ch
"Jakby" odnosi się do "przybił".
nie tylko niemy po­dziw, chorą fa­scy­nację, co nawet pra­gni­e­nie
Para "nie tylko"-"co nawet" jest chyba niepoprawna.
Wszedł jak do gni­a­z­da, do nory.
Nie rozumiem, co miałoby to oznaczać. Do każdego z tych miejsc wchodzi się inaczej.
osłonięte ni­czym, bo nie miały na sobie już nawet wsty­du.
Nie osłonięte niczym, a to ze wstydem to jak dla mnie tanie jak one.
Chi­cho­tały ro­z­chy­lo­ny­mi lubieżnie usta­mi
Chyba lepiej "z rozchylonymi..."
a w każdych niby perła w małży
Początkowo myślałem, że chodzi o dziwki, nie o usta.
też słowa
Niezręcznie.

Próbowałem przyczepić się do tych przydługich zdań, ale efekt taki jak widać - nie bardzo mi się to udało. Znowu czyta się bardzo ciężko i na końcu okazuje się zazwyczaj, że wszystko jest skonstruowane tak jak trzeba. Tylko że tej poprawności trzeba niejako szukać, jeśli wiesz co mam na myśli.
Ten opis wargi i brody. Te wszystkie porównania można przeprowadzić treściwiej. Tak to jest dla mnie efekciarstwo, które prowadzi tylko do tego, że opowiadanie ma zaburzone proporcje.
Oczywiście opowiadanie mi się podobało, bo jest po prostu bardzo dobre. Szczególnie ta klamra z wargi na końcu jest efektowna.

9
Dzięki za komentarz matikala.
Możliwe, że w istocie jest tak, jak mówicie - Natasz i Ty - że pierwsza część tekstu jest trochę przyciężka, choć przyznam, że "czuję" ten fragment i nie bardzo ani chcę, ani nie wiem na obecną chwilę, jak mógłbym to zmienić.
To bardzo dziwne uczucie, ale też tak czasem mam, że najbardziej kocham fragmenty na dobrą sprawę pełne błędów.
Inspiracje do swoich małych wypocinek czerpię głównie z własnych przeżyć, mieszam je z fikcją. Ten tekst również jest taką mieszanką.
Nie ma innej literatury niż taka.
Roronoa Zoro: Chcesz mnie zabić?! Nie potrafiłeś nawet zabić mi nudy!

10
Podobało misię, ale dość wstrętne to podobanie. ;)

Trochę się poczepiam. Tak trochę, żeby nie było, że wcale.
shinobi pisze:W śre­dni­o­w­i­e­czu i wcześniej ta­ki­ch jak oni zo­sta­wi­a­li oda­r­ty­ch w polu lub lesie, a wrony dzi­o­bały im oczy. Si­e­dzi­e­li rzędem na tle białych ścian. Krzy­we po­sta­cie z obrazów Bo­scha, ale smu­t­ne jakoś głębiej.
Zmieniłabym kolejność tych zdań. Siedzieli rzędem na początek. Wtedy dwa pozostałe tworzą całość.
shinobi pisze:Na widok pielęgni­a­rek prze­cha­dzających się co i rusz, w te i we wte, ślinił się jakoś dzi­w­nie, może jak pies do kości, a świ­drujące oczka uważnej ropu­chy ob­se­r­wującej owada, ten je­dy­ny posiłek, le­d­wie przy­pa­dek czasu po­su­chy, wyrażały nie tylko niemy po­dziw, chorą fa­scy­nację, co nawet pra­gni­e­nie, ab­su­r­dalną na­dzieję, że ja­ka­ko­l­wi­ek piękna, gdzi­e­ko­l­wi­ek spo­t­ka­na, ulegnie po­ku­sie, muśnie mu uszko i sze­p­nie: „Chodźmy do kibla...”.
Mało na Wery zdań długich, wielopiętrowych i pokoziołkowanych... Czasami je lubię. W twoim zgrzyta mi podkreślony fragment.
shinobi pisze:mi­ni­ma­l­nego za­do­wo­le­nia tlących się je­sz­cze szczątków jądra człowi­e­czeństwa.
Dla mnie za dużo słów. Za głęboko grzebać za sensem. Ale wiem, że niektórzy lubią. Grzebać. Szukać kolejnych poziomów, głębin...
shinobi pisze:wśliznąć się do ku­ch­ni po szklankę wody, albo kawałek chle­ba.
shinobi pisze:A może to po pro­stu był smu­tek, albo drżąca sa­mo­t­ność szu­kająca uwagi,
http://www.prosteprzecinki.pl/przecinek-przed-albo
shinobi pisze: Pod wpływem czegoś, bodźców ja­ki­ch­ko­l­wi­ek, zwłasz­cza ludzi, szcz­ególnie matki i ojca. Si­a­dy­wała (KTO?)w ku­ch­ni, przy odra­pa­nym stole i ne­r­wo­wo skubiąc lewą, kr­wa­wiącą już, bo tak wy­ek­splo­ato­waną brew, szukała może od­po­wi­e­dzi na naj­ba­r­dzi­ej ne­u­ro­tycz­ne py­ta­nie: „Co po­wi­edzą lu­dzi­e?”. Tkwiła go­dzi­na­mi w owym śnie, może półśnie. Z kołaczącym se­r­cem, (MATKA?)duszą na ra­mie­niu, próbowałem cza­sem, mimo ma­t­czy­nej obec­ności, wśliznąć się do ku­ch­ni po szklankę wody, albo kawałek chle­ba.
I kto to mówi? Trochę zbyt nagłych przeskoków.
shinobi pisze:„Jakieś leki... Che­micz­ny pla­ster na kaleką duszę, kurwa! Wesołość w pa­ki­e­cie za je­dy­ne dwieście złotych w pro­mo­cji.”, coś błysnęło w cho­rej głowie, zmiął re­ce­ptę i wy­rzu­cił do kosza.
W domu nie miał nic do ro­bo­ty, to połknął sześćdzie­siąt mi­li­gramów chlo­ro­wo­do­r­ku mi­a­n­se­ry­ny i po­szedł spać.
I zobacz, jak to dziwnie się czyta... Moja wyobraźnia umieściła akcję w szpitalu, domu opieki, czymś takim, a tu korytarz przychodni, wizyta u lekarza i powrót do domu.
shinobi pisze:wy­ce­dził tak jakoś, tak mimo woli to z niego wyszło, bo może coś in­nego miał, czy tam chciał po­wi­e­dzieć.
shinobi pisze:Myśląc może o zma­r­no­wa­nej re­ce­p­cie starł z wargi re­sz­tkę rzy­go­win.
Narrator nie wie, czego chce bohater, czy bohater gubi się we własnych chceniach? - to jest jedna strona sposobu powiadania. A druga:
shinobi pisze:To nie było niebo, ani tym ba­r­dzi­ej piekło. Wi­e­dział to, bo w niebo nie wi­e­rzył, a w pie­kle już bywał. Nie było tam Boga, ni diabła, tylko ten wszechświat w jego głowie za­trzy­ma­ny w nie­ustającej fazie Wi­e­l­ki­ego Wy­bu­chu, z ob­umie­rającymi ato­ma­mi, których pro­to­ny, ne­u­tro­ny i elek­tro­ny bu­n­tują się prze­ciw­ko tr­wa­niu. Na­ro­dzi­ny i śmierć, może też zma­r­twych­wsta­nie. Słońce prze­dzi­e­rające się przez liście. Po­ra­nek w ogro­dzie i ko­n­ce­rt trzmie­li. I cha­ry­zma­tycz­ny schi­zo­fre­nik wspi­nający się po wo­dzie na swój krzyż, by znaleźć uko­je­nie w śmie­r­ci.
Schizofrenia narratora?

Powodzenia w dalszej działalności na niwie... :)
"Natchnienie jest dla amatorów, ten kto na nie bezczynnie czeka, nigdy nic nie stworzy" Chuck Close, fotograf

11
W śre­dni­o­w­i­e­czu i wcześniej ta­ki­ch jak oni zo­sta­wi­a­li oda­r­ty­ch w polu lub lesie, a wrony dzi­o­bały im oczy
Odartych z czego? "Wydziobywały" brzmiałoby lepiej(a co się działo, gdy wron akurat nie było?).
Podkreślony zwrot mi się nie podoba - brzydko brzmi.
Krzy­we po­sta­cie z obrazów Bo­scha, ale smu­t­ne jakoś głębiej. Coś pier­wo­t­nego było w owej trze­ci­ej od lewej gębie
Skaczesz z kwiatka na kwiatek w tych zdaniach - brakuje jakichś połączeń między nimi.
opa­dającej jakimś pu­l­ch­nym, zaśli­ni­o­nym łukiem w ki­e­ru­n­ku kolan, a nie­zdo­l­nej – bo tak ob­fi­tej – spro­stać sile ciążenia
Wg mnie to o sile ciążenia już zostało powiedziane wcześniej i nie trzeba tego powtarzać.
z re­sz­tek wód płodo­wy­ch, w których wy­mo­czyła się w życiu pra­wie po­prze­d­nim
Życie prawie poprzednie?
w te i we wte
Wte i wewte.
Na widok pielęgni­a­rek prze­cha­dzających się co i rusz, w te i we wte, ślinił się jakoś dzi­w­nie, może jak pies do kości, a świ­drujące oczka uważnej ropu­chy ob­se­r­wującej owada, ten je­dy­ny posiłek, le­d­wie przy­pa­dek czasu po­su­chy, wyrażały nie tylko niemy po­dziw, chorą fa­scy­nację, co nawet pra­gni­e­nie, ab­su­r­dalną na­dzieję, że ja­ka­ko­l­wi­ek piękna, gdzi­e­ko­l­wi­ek spo­t­ka­na, ulegnie po­ku­sie, muśnie mu uszko i sze­p­nie: „Chodźmy do kibla...”.
Kropka panie, kropki użyj! Zrobiłeś bardzo długie, bardzo zamotane zdanie.
Kto to może wi­e­dzieć.
Na końcu pytajnik, przecież to pytanie.
czy ro­zwa­lić mu mordę. Ale to się nigdy nie stało, miałem... mam za mało cha­ry­zmy
A co ma charyzma do rozwalenia mordy? Gdyby miał komuś kazać rozwalić mu mordę, to wtedy jak najbardziej, charyzmy by potrzebował.
Wszedł jak do gni­a­z­da, do nory.
Wejście do nory ewentualnie jestem wstanie zrozumieć, ale gniazdo?
To którą chce­sz, ko­cha­si­u? – nie tylko gumę już żuły, też słowa.
Mogłoby być, gdyby powiedziały to wszystkie. Chyba, że żuły słowa wypowiedziane przez jedną tylko.
Wi­e­dział to, bo w niebo nie wi­e­rzył, a w pie­kle już bywał.
Chyba pierwsze zdanie w tekście, które mi się podoba. Fajne jest i to bardzo.

Za dużo wszystkiego, za mało konkretów, ograniczeń jakichś. Narrator wypluwa z siebie myśli, jedna zalewa drugą, druga ósmą, a piąta w tym czasie przebija się przez dziewiątą. Chyba jestem zbyt przyziemnym facetem na teksty takie jak Twój.
Ja jestem na nie.

13
Albo jak mawiała jedna znajoma polonistka: wewte i wtewte. (czyt.: wefte i ftefte) :)
"Natchnienie jest dla amatorów, ten kto na nie bezczynnie czeka, nigdy nic nie stworzy" Chuck Close, fotograf

14
dorapa pisze:Albo jak mawiała jedna znajoma polonistka: wewte i wtewte. (czyt.: wefte i ftefte) :)
Albo jak Tolkien - tam i z powrotem.
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt.(Wittgenstein w połowie rozumiany)

15
I raz dokoła...
I zaraz dostaniemy w łeb od Modzia, że zaśmiecamy temat. I racja. Wybacz autorze.
shinobi pisze:Słowa opuściły jej usta wraz z kłębem dymu, a były szy­de­r­cze.
To brzmi jakby styl biblijny. :)
"Natchnienie jest dla amatorów, ten kto na nie bezczynnie czeka, nigdy nic nie stworzy" Chuck Close, fotograf
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”