Już nie dłoń, a pięść dotknęła jej twarzy wywracając do góry dnem cały ich świat. Bała się tego, bała się, że ten dzień kiedyś nadejdzie i będzie tak jak z jej matką, którą ojciec tłukł całe życie. I zbił ją okrutnie, fizycznie i psychicznie. Sprawił, że stała się malutka, skurczona, przygarbiona i już zupełnie nic nie miała do powiedzenia. Mamrotała tylko modlitwy przed snem i plątała chude palce z różańcem. Miał jej pomóc, ten długi sznur ciemnych paciorków z krzyżem na końcu i umęczonym Chrystusem. Miał ją ochronić przed katem. I uchronił. Pewnego letniego dnia, gdy ojciec włóczył się bez celu po parku, niebo zrobiło się granatowe i boska dłoń zmieniła się w błyskawicę rozpruwając najwyższą lipę na pół. Wielkie drzewo osunęło się wprost na barczyste ciało ojca. Nie miał szans. Modlitwy matki zostały wysłuchane.
Ale Brunon nie jest taki jak jej ojciec. Jest może trochę nerwowy, trochę porywczy, ale jest dobry. Patrzyła teraz na jego twarz, na ciało pogrążone w niespokojnym śnie i była pewna, że wszystko się jeszcze ułoży. Brunon musi wszystko sobie przemyśleć, zrozumieć, że ona daje mu całą siebie, wszystko podporządkowuje jemu i on to w końcu dostrzeże. Zmięknie mu serce i już nigdy nie podniesie na nią dłoni. Błądziła wzrokiem po jego brwiach, podskakujących teraz, gonionych przez nocne demony, które szarpały uśpionymi mięśniami twarzy. Schodziła niżej, z linią nosa do ust mamroczących coś cicho i wiedziała, że śni o czymś niedobrym, że walczy teraz z całym złem jakie spotyka go w ciągu dnia. Chciała wyciągnąć dłoń, dotknąć jego policzka, ale bała się go obudzić. Wiedziała, że będzie zły, że ją zwymyśla i pójdzie spać na tapczan do drugiego pokoju. Nie uległa więc pokusie i zacisnęła lekko delikatne piąstki. Zrobiło jej się przykro, tak dawno jej nie dotykał, nie powiedział niczego miłego, nie pocałował, chociażby w czoło. I teraz nagle, przez ułamek sekundy, wydał jej się dziwnie obcy, przerażająco inny, niż ten, którego znała. Skuliła się, nasunęła koc na głowę i zacisnęła zęby, by nie usłyszał jej szlochu. Łzy zaczęły palić rozciętą powiekę, poczuła ich słony smak i pomyślała o różańcu matki. Widziała teraz ją w myślach, małą, smutną kobietę i zapragnęła się w nią wtulić, wgramolić na kolana, tak jak wtedy gdy była dzieckiem i zamykali się w łazience, kiedy ojciec rujnował ostatnie ocalałe przedmioty w ich mieszkaniu. Matka płakała wtedy histerycznie, a ona bała się tego jej płaczu. I bała się wrzasków dobiegających jej uszu zza zamkniętych drzwi łazienki. Nie mogła nic zrobić. Chciała mieć wesołych rodziców tak jak jej koleżanki, albo poważnych, dostojnych, kupujących lalki i wózki w „Peweksie”. Najbardziej jednak chciała, by ktoś ją wysłuchał, trzymał na kolanach, gładził włosy, odpowiadał na jej pytania. Ponad wszystko pragnęła, by ojciec przyszedł do jej pokoju i zapytał: „co słychać, córeczko?”. Ona opowiedziałaby mu o Januszku, który targał ją za warkocze i mimo to w jakiś dziwny sposób jej się podobał, o koleżankach, które mają lalki, Barby, czy Barbi, jakoś tak, ale że ona ich nie potrzebuje, ona woli swojego kota i tatę, który ją rozumie. Tymczasem, tam w łazience, zamknięta z przerażoną matką, nie miała nic prócz strachu. Chciała ją uspokoić, zapytać kiedy to się skończy i dlaczego już rosną jej piersi. Ale bała się. Bała, więc recytowała pod nosem wierszyki z książek, które ostatnio przeczytała. To samo robiła, gdy ojciec ciągnął matkę za włosy przez pokój, a później tłukł ją po głowie aż przestawała płakać.
Po pogrzebie ojca lęk jej nie opuścił. Towarzyszył jej wszędzie, w nowej szkole z internatem, na zakupach w galeriach, które nagle wyrosły w jej mieście, w parku, gdzie piękni i spokojni ludzie karmili gołębie. Ona czuła się brzydka, niedoskonała i gorsza. Patrzyła ukradkiem na postaci siedzące na ławkach, krążące między sklepami, bankami, podróżujące autobusami i tramwajami. Wszyscy byli piękni, pewni siebie i weseli. Przytłaczali ją. Sprawiali, że coraz trudniej było wydobyć jej głos z siebie. Przepraszała ich jąkając się nieporadnie: za wszystko, za to stanęła zbyt blisko, za to, że spojrzała, że w ogóle śmiała zaistnieć w jakikolwiek sposób w ich świecie. Spokojnie czuła się tylko we własnym pokoju, zamknięta z kotem i książkami.
I jakoś wtedy właśnie pojawił się Brunon. Imponował jej. Wielki, barczysty mężczyzna, którego wszyscy szanowali. Kiedy zabrał ją na dyskotekę, zobaczyła jak rozchodzili się gdy wchodził. Robili mu miejsce przy barze, podchodzili by się przywitać. A ona była tuż obok niego. Krucha jak biszkopt. Był nonszalancki, obejmował ją ramieniem i pomagał przejść przez tłum, uśmiechał się i podnosił do góry w tańcu. Czuła, że z tak silnym mężczyzną może być bezpieczna, że ją ochroni, sprawi, że jej świat się uspokoi, przestanie drgać, kołysać się i falować, a zacznie spokojnie płynąć. Zaczęła się nawet śmiać, gdy żartował. Czuła się wtedy wolna, luźna i bezpieczna.
Dwa razy tylko wrócił lęk. Pierwszy raz, gdy katował na parkingu jakiegoś chłopaka. Dłonie ociekały mu wtedy krwią, oczy przybrały wyraz wściekłego zwierzęcia, ale tłumaczył jej później, że tak musiał zrobić, że honor nie pozwolił mu by tego frajera puścić bez nauczki. I tak zrobi z każdym kto zapragnie ją skrzywdzić.
Drugi raz przeraziła się, gdy na niej leżał. Była zupełnie naga, a on męczył się ze swoimi spodniami. Nikt wcześniej jej takiej nie widział, bez ubrań, bezbronnej jeszcze bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej. Szlochała tylko cicho, gdy sapiąc rozrywał jej niewinność. Później odwrócił się plecami i zasnął, a ona w łazience zmywała krew.
Dzisiaj, kilka lat od ich pierwszego spotkania, robiła jak zwykle obiad. Schabowy, kapusta i ziemniaki, tak jak lubi Bruno. Tylko, że on wrócił dopiero wieczorem i pachniał piwem. Zapytała, czy odgrzać mu obiad, ale usłyszała tylko, żeby sobie w dupę wsadziła te swoje zasrane kotlety i że jest żałosna jak jej matka, że garkotłuki zawsze będą garkotłukami, a on już nie ma zamiaru dłużej jej utrzymywać. A jak jej się nie podoba, to może wypierdalać.
Dreszcz przeszył jej plecy, zamarła. Poczuła, że nogi się pod nią uginają, ale zamiast upaść, zamiast uciec, ruszyła przerażająco rozpaczliwym krokiem w jego kierunku, całą sobą, całym wnętrzem zapragnęła, by go uspokoić, by nie był taki jak teraz. Chciała by stał się dawnym Brunonem, właściwie to nawet nie wierzyła w to co się właśnie stało, nie chciała w to wierzyć, wyrzuciła jego słowa z głowy, a scena która przed chwilą miała miejsce wydała jej się nieprawdziwa, całkowicie oszukana. Kiedy zbliżyła się do niego i wyciągnęła dłoń, która miała go dotknąć, z jej gardła wyszły drąże słowa:
- Kochanie, co się stało? Kto cię tak zdenerwował?
Zamiast odpowiedzi, przyszedł ból. Fizyczny. Realny. Ciepła krew spłynęła jej do ust, oko zasłoniła mgła. Ręce odruchowo owinęły się wokół głowy, ciało skuliło na podłodze i czekało na koniec. Myśli odeszły, słowa straciły znaczenia. W głowie istniały tylko wierszyki, które recytowała w dzieciństwie i które odpędzały strach. I kiedy uderzenia ucichły, wierszyki pozwoliły jej zasnąć. Skulonej, samej, na zimnej podłodze.
Gdy wiedziała już, że mąż śpi, doczołgała się do łazienki. Po cichu, z wielką ostrożnością odkręciła kran, zmyła zaschniętą krew z twarzy i zdjęła podarte ubranie. Wytarła popiół ze świeżo wypalonej rany na szyi i przemyła wodą utlenioną. Uczesała włosy, z kosza na pranie wyjęła koszulę nocną. Nie chciała wchodzić do pokoju i otwierać szafy. Hałas mógłby go obudzić. Ubrała się więc do spania w to co znalazła i cichutko ruszyła do sypialni. Przez długie lata nauczyła się chodzić ciszej, niż kot. Wsunęła się powoli pod kołdrę, położyła głowę na poduszkę i patrzyła to w sufit, to na oddychającego niespokojnie męża.
„Nie, Brunon nie jest taki jak mój ojciec. Po prostu miał ciężki dzień, może stracił pracę, albo ktoś go zdenerwował? Muszę przeczekać, muszę być dobra i wyrozumiała, a kiedy on to dostrzeże, pokocha mnie tak jak dawniej. Znów mnie przytuli, tak jak wtedy, gdy przeprowadzał mnie przez parkiet”.
Za oknem ostatnie tramwaje przewoziły zaspanych pasażerów, po pustych ulicach hulał wiatr, foliowe torebki tańczyły jak oszalałe, światła nad estakadą mrugały pomarańczowym okiem. Cisza jaka panowała nad miastem wlała się przez okno i ukoiła ją do snu. Snu, w którym znalazła kilka bezpiecznych miejsc.
On nie jest taki jak mój ojciec/ Obyczajówka
1
Ostatnio zmieniony wt 04 gru 2012, 21:53 przez MARCEPAN 30, łącznie zmieniany 3 razy.
Optymista uważa, że żyjemy w najlepszym ze światów. Pesymista obawia się, że to może być prawda.