Chorowała od zawsze, ona, istota wiecznie drążąca, odsłaniająca kolejne karty – od wtedy, do wstecz – tego dziewięciomiesięcznego kalendarza fazy prenatalnej swego nikczemnego trwania w poszukiwaniu traumy niezidentyfikowanej, a jak uparcie wierzyła dla przeszłych, teraźniejszych jak również przyszłych faz życia, swego tego jedynego, i na wieki wieków, kluczowej. Nawet podczas rozprasowywania kartonów po mleku, snując przy tym wizję zbawiania ciemiężonej postępującą industrializacją, też intelektualną i emocjonalną atrofią człowieka, ziemi, czuła stale towarzyszący jej lęk przed nieznanym doświadczeniem, które zdeterminowało jej byt, a które każdej nocy nawiedzało ją w powracających pod wpływem obsesji koszmarach. Spędzane głównie w domowych pieleszach życie przerywane było jedynie akcydentalnymi erupcjami szaleńczej wiary w siebie, kiedy to po niewinnym preludium pod postacią mizdrzenia się topless do lustra osiągała apoteozę samoakceptacji wybrzmiewającą w pełnych euforii, a bywało, że i skandalizująco bluźnierczych okrzykach „Jesteś do zerżnięcia, suko!”; po czym wychodziła do ludzi, co i tak zawsze kończyło się porażką, bo oni tak jakoś na nią patrzyli, tak krzywo. Zapętlona w cyklach ruminacji, odseparowana od siebie i świata, jeszcze w trzydziestym trzecim roku życia sądziła, że nawet żołądź jest owłosiony. Ten stan trwał lata, w końcu utyła.
„Boże, co za zapuszczone dziewczę...” – pomyślała Pani Doktór, gdy zobaczyła nową pacjentkę.
Po standardowym wstępie, ustaleniu personaliów, może wypełnieniu jakiegoś druczka, a może nie, rozwiązaniu kilku nic nie wnoszących testów, oglądaniu jakichś plam i tak dalej, chora spróbowała ustalić źródło swoich problemów:
- Próbowałam już psychodynamicznej, behawioralno-poznawczej, systemowej, ale ciągle nie mogę doświadczyć pełni siebie celem poszerzenia do optymalnych rozmiarów, obwarowanych tylko przypisaną mi w genach zdolnością absorpcyjną mojego bezczasowego „ja”, samoświadomości jednostkowego, wyodrębnionego istnienia. Sprzężenia zwrotne drgające swobodnie pomiędzy Id a Ego powodują, że tracę kontakt z wyższą świadomością, co powoduje, że nasuwają mi się kolejne, wciąż pozbawione klucza, wizje zgrzytów w podsystemach, do których należę, i to nie tylko dlatego, że nie mogę wejść do tego, co przede mną zamknięte, nie bardziej niż wyjść z tego, co przede mną otwarte, ale i dlatego, że nie mogę już pragnąć bardziej niż chcę, a nie chcę bardziej niż mogę brnąć ślepo po tej kamienistej, ciernistej drodze ku samoświadomości w szczególe, a świadomości ludzkiego bytu w ogóle, dochodząc przy tym z pewnością i nieuniknienie do wniosku, że wszelkie działania są zbędne, niszczące, wybory pozorne, bo i tak niosą ze sobą jedynie cierpienie związane z niewiadomą co do kształtującej mnie, a traumatycznej empirii z fazy prenatalnej. Myśli pani, że to ma sens? – prawie wyszlochała ostatnie zdanie.
- Myślę, że tak. – skłamała, myśląc, że nie, a starała przy tym otrząsnąć się już zupełnie ze słodkiego letargu pełnego i włoskich kalafiorów po dwa dziewięćdziesiąt dziewięć w promocji, i pachnących słońcem, różowych malinówek, i oliwy z ryżem na niej skwierczącym, a oprószonym lekko kurkumą, osypanym pachnącymi listkami bazylii, które on zerwał dla...
- ...damy radę, prawda? – pacjentka wbiła się w kluczowy fragment resztki podskórnych rozważań psycholożki akcentując pytanie otarciem jednorazową chusteczką perlącej się w kąciku oka łzy, a cofając przy tym, jakby chciała je wtopić w piersi, swoje liczne brody, i pierwszą, i drugą, też trzecią, która również mogła uchodzić za wole.
- Może jedynie...
- Ma pani rację, może jedynie w umysłowo upośledzonych, niezdolnych do zamykania swojego „ja” w cyklach wyświechtanych póz, są jeszcze jakieś resztki prawdy wynikające z braku pretensji do bycia kimś więcej, niż pohukująca, zarośnięta małpa? – roztargniona gubiła się w myślach skacząc swobodnie pomiędzy strumieniami trosk splątanymi w jej głowie.
- Chciałabyś być niepełnosprawna umysłowo?
- Nie, ale może brak kończyny, nogi, najlepiej obu nóg, nadałby mojej marnej egzystencji wciąż zgłaszającej pretensje do bycia jeśli nawet nie kimś, to chociaż czymś, czymś więcej niż tłuste zero, jakieś realne, odarte z przerostu ambicji ramy?
- Może... – zastanawiała się, przemykała też dyskretnym spojrzeniem po butach pacjentki, zauważając: „Boże, może sobie pozwolić na kaprys łażenia w zdezelowanych tenisówkach, bo i tak wszyscy wiedzą, że w domu ma i adidasy, i najki.” – ...może opowiem ci o pewnym człowieku. Gdy go poznałam, karłem był już zupełnie zdezelowanym. Wszędzie są tacy ludzie, niedostosowani menele, których przeznaczeniem jest pełznąć przez życie bez celu, wysysać ból ze szpiku własnych kości aż do końca, aż świadomość zgaśnie. Rodzą się słabi, a życie trzaska ich po pysku, i zmiękcza jeszcze bardziej. Niektórzy z nich, w tej swojej wszechogarniającej brzydocie ciała, w tej biedzie, w braku perspektyw i obycia, mają jedną przerażającą wadę, inteligencję, a może wrażliwość, które – choć sukcesywnie obumierające – bywa, że budzą się do życia pod wpływem chwili, kiedy to oni, menele, gdzieś pomiędzy tym jednym a drugim pociągnięciem parchatymi usty łyka z brudnej flaszki, obserwują może słońce gasnące w szybach ciepłych domostw, co objawia im jakiś przedziwnie ulotny sens istnienia, życia, a może kruchą wizję szczęścia. Wtedy próbują znaleźć odpowiedź na prastare pytanie: „Co by było gdyby?”
- Ale co to ma do rzeczy? Ja cierpię, rozumie pani, mam nierozwiązane sytuacje z fazy... z różnych faz, ale głównie z tej fazy, i... i też zadaję sobie różne pytania, o miłość, o bankructwo wszelkich idei, o konające wieloryby, i o to, że może Pan Jezus przeganiając kupczyków ze świątyni osiągnął sukces tylko krótkotrwały, ponieważ dzisiaj, po dwu tysiącach lat, to nie Bóg jest istotą, a pieniądz jest Bogiem, co powoduje, że pierwiastek ludzki wtapiany niegdyś w ziemski krajobraz traci swój sens, bo...
- Dręczy mnie jedno pytanie, naprawdę mnie dręczy.
- Może odnośnie tej fazy prenatalnej?
- Nie, nie... zastanawiam się tylko, jak ci to powiedzieć.
- Myśli pani, że też jestem zdezelowaną karlicą? - westchnęła.
- Nie, myślę, że jesteś gruba i zapuszczona. Zastanawiam się co by było, gdybyś schudła, znalazła sobie chłopa, mnie przestała zadręczać sobą, a siebie pierdołami.
shinobi
2
Pomysł na miniaturę całkiem niezły. Zajęta drążeniem tajników ego, narcystyczna pacjentka oraz terapeutka, która jednym trzeźwym, chociaż brutalnym zdaniem sprowadza ją na ziemię. To mogło się udać. (Nie wnikam w to, czy terapeucie wolno tak brutalnie potraktować pacjenta. Przypuszczam, że nie). Ale...
Ale zalałeś ten pomysł nadmiarem słów i zatopiłeś go w powikłanej składni, która czasem traci związek z regułami gramatyki.
uparcie wierzyła dla przeszłych [...] faz życia? Składnia w języku polskim nie jest nadmiernie rygorystyczna, Ty jednak zacierasz sens zdań. Tu należałoby pozostać przy konstrukcji bardziej konwencjonalnej:
w poszukiwaniu traumy niezidentyfikowanej, a - jak uparcie wierzyła - kluczowej dla przeszłych, teraźniejszych, jak również przyszłych faz życia.
Ad 1. i 2. Rozumiem, że zamiłowanie do słowotoku może wyróżniać pacjentkę, ale dlaczego przenosisz tę cechę na narratora? Cały tekst staje się przez to monotonny, zanika różnica pomiędzy narracją, wypowiedziami pacjentki i wypowiedziami psycholożki. Nawet w miniaturze staje się to męczące, trzy postacie (bo i narrator też) stapiają się w jedną i w końcu przestaje mieć znaczenie, która co mówi. Do tego, pewne figury stylistyczne są nazbyt już przekombinowane, jak tu:
Końcówka natomiast wypadła całkiem zgrabnie.
Ale zalałeś ten pomysł nadmiarem słów i zatopiłeś go w powikłanej składni, która czasem traci związek z regułami gramatyki.
shinobi pisze:poszukiwaniu traumy niezidentyfikowanej, a jak uparcie wierzyła dla przeszłych, teraźniejszych jak również przyszłych faz życia, swego tego jedynego, i na wieki wieków, kluczowej.
uparcie wierzyła dla przeszłych [...] faz życia? Składnia w języku polskim nie jest nadmiernie rygorystyczna, Ty jednak zacierasz sens zdań. Tu należałoby pozostać przy konstrukcji bardziej konwencjonalnej:
w poszukiwaniu traumy niezidentyfikowanej, a - jak uparcie wierzyła - kluczowej dla przeszłych, teraźniejszych, jak również przyszłych faz życia.
shinobi pisze:Po standardowym wstępie, ustaleniu personaliów, może wypełnieniu jakiegoś druczka, a może nie, rozwiązaniu kilku nic nie wnoszących testów, oglądaniu jakichś plam i tak dalej, chora spróbowała ustalić źródło swoich problemów:
Ad 1. Narrator mógłby wiedzieć, czy Twoja bohaterka wypełniła jakiś druczek, czy nie.shinobi pisze:- ...damy radę, prawda? – pacjentka wbiła się w kluczowy fragment resztki podskórnych rozważań psycholożki akcentując pytanie otarciem jednorazową chusteczką perlącej się w kąciku oka łzy, a cofając przy tym, jakby chciała je wtopić w piersi, swoje liczne brody, i pierwszą, i drugą, też trzecią, która również mogła uchodzić za wole.
Ad 1. i 2. Rozumiem, że zamiłowanie do słowotoku może wyróżniać pacjentkę, ale dlaczego przenosisz tę cechę na narratora? Cały tekst staje się przez to monotonny, zanika różnica pomiędzy narracją, wypowiedziami pacjentki i wypowiedziami psycholożki. Nawet w miniaturze staje się to męczące, trzy postacie (bo i narrator też) stapiają się w jedną i w końcu przestaje mieć znaczenie, która co mówi. Do tego, pewne figury stylistyczne są nazbyt już przekombinowane, jak tu:
shinobi pisze:wbiła się w kluczowy fragment resztki podskórnych rozważań psycholożki
E, bez przesady. Czyżby to miało oznaczać, że całe miasto interesuje się Twoją bohaterką? Zdezelowane tenisówki - lepsze byłyby po prostu zniszczone, czy też rozpadające się.shinobi pisze:przemykała też dyskretnym spojrzeniem po butach pacjentki, zauważając: „Boże, może sobie pozwolić na kaprys łażenia w zdezelowanych tenisówkach, bo i tak wszyscy wiedzą, że w domu ma i adidasy, i najki.”
Końcówka natomiast wypadła całkiem zgrabnie.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.
3
Pierwszymi zdaniami mnie zabiłeś xP Ale potem jakoś popłynęło. Ta wizja jest tak powalona, że aż wciągająca.
Kontrast - pacjentka-terapeutka jest bardzo fajny i według mnie całkiem udany.
Momentami wydaje mi się, ze nie zaszkodziłoby okiełznanie języka, bo to wydziwianie rzuca się za bardzo na gramatykę. Rubia chociażby podrzuciła przykład. Słowotok niech sobie będzie, ale daj szansę uważnemu czytelnikowi na przebrnięcie przez te długie zdania - niech one będą sensowne gramatycznie.
Wydaje mi się, że miniaturka miałaby ciekawszy wyraz, gdybyś zróżnicował jeszcze sposób wypowiadania się bohaterki i narratora (to znaczy znormalizował nieco tego drugiego), przez co pacjentka stałaby się jeszcze bardziej wyrazista. Niemniej ciekawa zabawa.
Podobało mi się też zakończenie.
Ogólnie, tak jak literatury pokrętnej/eksperymentalnej/dziwacznej zazwyczaj nie trawię, tak tutaj zaciekawiła mnie ta forma.
Pozdrawiam,
Ada
Kontrast - pacjentka-terapeutka jest bardzo fajny i według mnie całkiem udany.
Momentami wydaje mi się, ze nie zaszkodziłoby okiełznanie języka, bo to wydziwianie rzuca się za bardzo na gramatykę. Rubia chociażby podrzuciła przykład. Słowotok niech sobie będzie, ale daj szansę uważnemu czytelnikowi na przebrnięcie przez te długie zdania - niech one będą sensowne gramatycznie.
Wydaje mi się, że miniaturka miałaby ciekawszy wyraz, gdybyś zróżnicował jeszcze sposób wypowiadania się bohaterki i narratora (to znaczy znormalizował nieco tego drugiego), przez co pacjentka stałaby się jeszcze bardziej wyrazista. Niemniej ciekawa zabawa.
Podobało mi się też zakończenie.
Ogólnie, tak jak literatury pokrętnej/eksperymentalnej/dziwacznej zazwyczaj nie trawię, tak tutaj zaciekawiła mnie ta forma.
Pozdrawiam,
Ada
Powiadają, że taki nie nazwany świat z morzem zamiast nieba nie może istnieć. Jakże się mylą ci, którzy tak gadają. Niechaj tylko wyobrażą sobie nieskończoność, a reszta będzie prosta.
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"
Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"
Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"