Pierwszy musi umrzeć
Gelf strząsnął kurz z małego stołka zaimprowizowanego ze starego boilera, usiadł z głową między kolanami i oparł się o ścianę. Tuż za nią wiał lodowaty wicher, w tej chwili - największy nieprzyjaciel. Rozejrzał się, nikogo nie było w pobliżu. Sięgnął do kieszeni płaszcza, w której wymacał porysowaną cynową tabakierę. Zacisnął pięść i wysypał trochę suszu na ten specjalny dołek, który powstaje u nasady kciuka. Jedna dziurka... Niuch! Druga... Ktoś szedł. Nie zdąży schować. Cholerny wiatr! Musi tak wyć, nic przez niego nie słychać! Ostatnia nadzieja prysła, gdy kichnął tak mocno, że gdyby nie ściana zakryłby się nogami. Teraz pewnie cały pluton się zleci...
- Panie kapralu - kiwnął głową żołnierz, którego od razu nie rozpoznał. Kiedy gość zsunął szalik z twarzy wiedział już, kto to i czy będzie sępił czy nie.
Usiadł zaraz obok, na dużej oponie wystającej spod gruzów i rozglądał się. Niby że taki z niego obserwator. Zaraz będzie chciał gadać, a wiadomo po co przylazł. W końcu dzisiaj łatwiej znaleźć dobre oficerskie buty niż trochę tabaki.
- A Ty, Młody, byłeś już kiedyś w akcji? - zapytał Gelf, by oddalić perspektywę częstowania.
- Odbijałem z Lontem i Cichym jedną kamienicę, w której orkowie zrobili skład z lufami czołgów. Nie wiem po co im były te lufy, ale stamtąd był niezły widok na taki jeden plac, więc wydali nam rozkaz. Dwóch ich było. Nawet umówiliśmy się, że jednego rozwalimy, a drugiego tylko postrzelimy, żeby potem przycisnąć, co oni z tymi lufami. No więc akcja była jak w podręczniku. Podejście wzdłuż ulicy, ja z Lontem od zachodu, cichy od północy, bo to rogowa kamienica była. Zamiast okien dziury zabite deskami, to Cichy do drzwi się tylko skrada i myk, wrzuca granat, a że wybuch gdzie się rozejść nie miał, to musiało ich nieźle pospiekać. My wpadamy do środka i strzelamy, oni też strzelają, ale w sufit, krew im tryska. Oni wrzeszczą, my wrzeszczymy, tyle hałasu, tyle błysków, że żaden z nas nie wiedział do końca co się dzieje. Po akcji patrzymy, że obaj leżą bez dechu, flaki na wierzchu, pyski rozwalone. Chwila mija i dopiero wtedy Lont mówi, że z tymi lufami to już zawsze będzie tajemnica.
- Trzeba się było umówić wcześniej którego konkretnie chcecie zostawić. Ech, skład z lufami, co? Czego to ta hołota nie wymyśli... - W momencie gdy Gelf miał już sięgać po swoją tabakę, Młody wyjął z kieszeni płaszcza paczkę fajek i poczęstował. “Jest jednak kultura wśród młodzieży”, pomyślał. Powąchał pierw skręta, żeby nacieszyć się zapachem, a potem zapalił od Młodego. Pociągnął parę razy. Nawet tutaj wiało tak mocno, że wiatr porywał każdą smużkę dymu.
Siedzieli tak, fajek robił się co raz krótszy, a Młody cały czas lustrował okolicę. Miał w końcu wartę. Pewnie kazali mu patrzeć, czy który zielony skubaniec nie wychodzi z okopu i strzelać w razie czego. A w drugiej kolejności uważać, żeby samemu kulki nie zarobić. Taka właśnie była ta wojna, podsiadowa, czy jak tam na nią mówili. Chociaż ostatnio rozdali im maski gazowe i ostrzegli przed atakami chemicznymi. Orkowie mają podobno gaz, od którego największym twardzielom miękną nogi. Jeden gość ze snajperów opowiadał, że widział jak komisarz Rust ucieka po wdychaniu tego świństwa. “Szkoda, że sam się za to nie zastrzelił”, powiedział wtedy Gelf. Rzeczywiście, zastrzelił się. Nie dlatego, że uciekł z pola walki, ale z rozpaczy, a przynajmniej tak powiedział ten gość. Twierdził, że nie ma już dla nich nadziei i że nie zdążą już uciec, więc strzelił sobie w łeb. Coś podobnego!
Stalowe drzwi do bunkra otworzyły się z metalicznym piskiem, który wyrwał go z przemyśleń. Wyszedł z niego jakiś szeregowiec, którego imienia nie chciało mu się zapamiętywać. Przynajmniej do pierwszego szturmu.
- Kapral Gelf Swanson? Oficer Apold Stein wzywa pana do pokoju narad. Nadeszły rozkazy od dowództwa batalionu.
- Idę - odparł Gelf gasząc niedopałek papierosa. Stanął na nogi, zaczekał aż spłynie do nich krew i ruszył za szeregowcem. W bunkrze śmierdziało tchórzem. Niepewność malowała się na każdej twarzy. Niektórzy zakrywali ją fałszywą pewnością siebie, inni stale czyścili sprzęt, żeby nie myśleć o okrążeniu, a jeszcze inni po prostu wymiotowali. Sierżant zebrał wszystkich w sali odpraw, pod samotną żarówką, która nie potrafiła wydobyć z mroku twarzy wszystkich zgromadzonych.
- Batalion przysyła nam pomoc! - krzyknął Stein - Trójka braci z zakonu Ultramarines przyleci nam z odsieczą prosto z orbity. Wiem, że wielu z Was nie miało nigdy do czynienia z Adeptus Astartes...
Bombardowania trwały cały czas. Żarówka mrugała za każdym razem kiedy pocisk artyleryjski uderzał w ziemię nad bunkrem. Oficer musiał mówić podniesionym głosem, żeby słyszano go w tym dudnieniu.
- Ja sam nie miałem jeszcze honoru walczyć z nimi ramię w ramię, ale zapewniam was, że będziecie mieli o czym opowiadać wnukom. Wszyscy byliście przeszkoleni i wiecie jak się zachowywać.
- Gówno wiecie - powiedział Gelf do siebie. Strużka potu spłynęła mu na czoło, kiedy zorientował się, że ostrzał na chwilę ustał, zaległa głęboka cisza, a on wygłosił swój komentarz zbyt głośno. Wszyscy obejrzeli się na niego. Potem na oficera. Znów na niego.
- Kapral Swanson ma inne zdanie na ten temat? Może chciałby się podzielić swoją wiedzą, skoro uważa się za takiego oświeconego? - Powiedział oficer, stając tuż przed nim i krzycząc każde słowo prosto w twarz. “Na Imperatora, co za szczyl”, pomyślał, “Gdyby to był stary “Rzeźnik” Clutchison, już zbierałbym wszystkie zęby z podłogi, a za godzinę byłoby po mnie”
- Przepraszam, panie oficerze! - Krzyknął w odpowiedzi - Tak, panie oficerze, walczyłem u boku Kosmicznych Marines w kampanii na Fossidzie, za wielkim oceanem! Jeśli koledzy z oddziału zechcą, chętnie podzielę się z nimi doświadczeniami, sir!
- Twierdzisz, Gelf, że jesteś tu najmądrzejszy?
“Nie ważne co ja twierdzę, tylko oni”, pomyślał Gelf.
- Powiem ci co z tobą jest. Masz po prostu fart. To że jesteś weteranem nie znaczy nic, rozumiesz? NIC! Tylko to, że miałeś więcej szczęścia od kolegów z oddziału. A może po prostu jesteś tchórzem, co? Może chowałeś się za plecami koleżków i dlatego się uratowałeś, hm?
- Melduję posłusznie, że z największą radością umrę w służbie Imperatora, sir!
- To się jeszcze okaże. Idziesz na pierwszą linię do okopów. Masz tam służbę do świtu, potem zameldujesz się do mnie.
- Tak jest, sir!
Jeden z żołnierzy wstąpił do wąskiego kręgu światła i zasalutował sztywno. To był Cichy.
- Zgłaszam chęć do służby w pierwszej linii okopów sir! Chcę nieść śmierć orkom tak jak bohaterowie ze starej kopalni miedzi, sir!
To był szach mat, albo jak mówią na ulicy, dźwignia na jajach dla Steina. Nie miał innego wyjścia jak tylko się zgodzić. Więcej chłopców chciało zgłosić się do okopów, ale nawet “Srebrna Łycha”, jak nazywali oficera, miał ograniczoną cierpliwość. Nie potrafił trzymać dyscypliny jak Rzeźnik, ale czasem mu odbijało i zupełnie bez powodu wysyłał ludzi na pewną śmierć.
Zaraz przy wyjściu z bunkra dopadł go Młody, a zaraz potem Cichy.
- No i co mówili, jakie wiadomości? - zapytał ten pierwszy
- Lecą do nas Kosmiczni Marines. A ja idę na Strzelnicę.
- Srebrna Łycha wysłał cię do okopów? Musiałeś go nieźle wnerwić.
- Tak jakby...
- Widziałeś już kiedyś Marines? Mają podobno trzy metry wzrostu i niezniszczalne zbroje! Jeden medyk mówił mi, że są nieśmiertelni - wtrącił Cichy
- Nieśmiertelni? Raczej nie. Sam widziałem jak kilku z nich zginęło w starej kopalni miedzi... Sytuacja nie była ciekawa. Podobnie jak teraz, tylko nikt z nas nie miał się gdzie schować - Kapral zamyślił się chwilę - Adeptus Astartes to twarde sukinsyny. Ale kogokolwiek Imperium może nam rzucić na pomoc, orkowie spróbują nas przelicytować. Chociaż... Stary już jestem. Nie powinienem wam mówić takich rzeczy. Kosmiczni Marines nigdy się nie poddają, tak było w starej kopalni miedzi i tak będzie dzisiaj. Pomogą nam utrzymać to wzgórze i nie cofną się stąd ani o krok.
Dopiero teraz Gelf zauważył, że przysłuchuje się mu wielu chłopaków z oddziału. Część z nich posmutniała. Pewnie mieli nadzieję na wycofanie się kanałami, naiwniacy.
- To stawia sprawę bardzo prosto. Musimy się utrzymać, bez kombinowania! - Cichy przerwał wreszcie, nomen omen, ciszę. Odpowiedziały mu krzyki entuzjazmu.
Gelf miał nagle dość tego wiecznego okopowego rytuału podtrzymywania ducha i zapragnął być sam. Poza tym cynowa tabakiera tak kusząco dzwoniła o jego scyzoryk w kieszeni. Oczywiście szedł z nim Cichy, więc na samotność szansy nie było, ale chłopak nigdy nie mówił, kiedy nie było potrzeby. Zajął miejsce w zasięgu wzroku i wyglądał co jakiś czas, wystawiają nad linię okopu lufę laskarabinu z lusterkiem przyklejonym gumą do żucia. “Niektóre triki nie zmieniają się przez dziesiątki tysięcy lat”, pomyślał Gelf, usypując równiutką ścieżkę tabaki na wierzchu dłoni.
Nagle kątem oka dostrzegł pomarańczową wstęgę na niebie. Poruszała się szybciej od dźwięku i leciała prosto na niego. “Nie rusz tej dłoni”, rozkazał sobie w myślach, “Cokolwiek to będzie, nie potrząśnij tą dłonią nawet o milimetr!”. Wstrząs dotarł do niego razem z hukiem i gorącem. Podmuch zdmuchnął nie tylko równiutką ścieżkę tabaki, ale i niego samego, przez co wylądował plecami w błocie głębokim po kostki. Ze strony orków rozległy się strzały, takie jak zawsze: bardziej hałaśliwe niż niebezpieczne. Gigantyczna postać w dziobatym hełmie wskoczyła do okopu, lądując twardo na stalowym obuwiu.
- Bądź pozdrowiony, gwardzisto! Prowadź do Twojego dowódcy! - Gelf nie miał zamiaru protestować. Już dawno nie słyszał takiego głosu nie znającego sprzeciwu. Szczególnie jeśli należał do dwuipółmetrowego giganta zakutego w stal od stóp do głów. Gwardzista wstał i wyjrzał z okopu. Zdążył zobaczyć kapsułę rozbitą o ziemię, za którą chowali się pozostali bracia zakonni. Jeden z nich stał, a drugi leżał oparty o kadłub, z nieosłoniętą głową zalaną krwią. Orkowie znów otworzyli ogień, a Gelf zgiął się odruchowo.
- Strzelają z przeciwpancernej! - krzyknął do brata, ale ten nie słuchał.
Kiedy dotarli do bunkra, Stein czekał już na nich ze swoimi ochroniarzami. Wysunął rękę w geście powitania, ale marine nie miał czasu na uprzejmości.
- Witajcie oficerze! - zagrzmiał - musicie ze swoimi ludźmi obłożyć ogniem zaporowym pozycje wroga w pobliżu lądowiska. Niech zabiorą granaty dymne. Dwóch moich braci jest przygwożdżonych, jeden jest ranny i potrzebuje czasu na dotarcie do okopów!
Łycha wydał odpowiednie rozkazy i starał się wyglądać na niezrażonego jego tonem. Wreszcie każdy wiedział co ma robić, żeby być przydatnym. Ludzie zajęli pozycje, a Gelf wrócił na posterunek. Na komendę otworzyli ogień. Grad pocisków z ciężkich bolterów i niezliczone laserowe błyski rozświetliły pole bitwy. Orkowie jakby stracili zapał, więc marine w dziobatym hełmie wspiął się i ruszył najszybciej jak mógł. Pojawił się dym z granatów. Pojedyncze pociski odbiły się od jego pancerza, ale w końcu dotarł do swoich towarzyszy. Kiedy byli w połowie drogi z powrotem, niosąc przy tym rannego, niebo rozdarł inny dźwięk. Tym razem Swanson wiedział co oznacza. Szybko rzucił laskarabin i jednym ruchem założył maskę gazową. Niewiele było w niej widać, ale przynajmniej nie wybiegnie jak wariat wprost pod orkowe szczelby. Bracia wpadli do okopu z pędem wagonu towarowego, turbując trochę niesionego towarzysza i tam zatrzymali się odpocząć. Wróg przestał strzelać, ale Stein wciąż nie wydał rozkazu wstrzymania ognia. Gelf wiedział dlaczego, gdy tylko odwrócił głowę. Jego przełożony leżał martwy, a jego szlachetna krew mieszała się z błotem.
- Wstrzymajcie ogień! - wrzasnął, aż zabolała go przepona. Na szczęście nie musiał powtarzać.
- Gwardzisto, za nami! - powiedział któryś z braci.
“Pieprzony tuman!”, pomyślał Swanson kiedy przechodził koło sztywniejącego truchła Steina. “Zły dowódca jest lepszy od martwego dowódcy. Tak samo zaczęła się ostatnia obrona starej kopalni miedzi. Tylko że tam byli sami weterani, a tutaj? Szkoda gadać. Ech... Przynajmniej ich autorytetu nikt nie będzie kwestionował”, pomyślał patrząc na trójkę marines.
Na szczęście w bunkrze wciąż był prąd, więc ranny od razu trafił pod nóż. Na brudną tacę obok stołu trafił zakrwawiony orkowy pocisk i zniszczony implant czaszkowy. Gelf stał przy stole obserwując jak wielkie, okute w stal dłonie wykonują precyzyjnie cięcia i szwy. Wreszcie miał chwilę, żeby się im przyjrzeć. Te same barwy zbroi, które zapamiętał - głęboki granat morskiej toni i złocista żółć południowego słońca. Ta sama, żołnierska w każdym ruchu, sztywność i pewność, a jednocześnie zegarmistrzowska precyzja. Zastanowił się, czy nie widział ich już wcześniej, ale nie... Przecież wtedy nikt nie przeżył. Prócz niego.
W pomieszczeniu zapaliło się niebieskie światło. Kapral zdjął maskę i wytarł spoconą twarz w brudną chustkę. “Wcale nie jest brudniejsza od mojej gęby”, pomyślał. Kiedy operacja dobiegła końca, pacjent podniósł się niczym sprężyna, zupełnie jak gdyby nie krwawił przed chwilą z potylicy. Kiedy odwrócił się bokiem, Swanson zauważył sierżancki, rzeźbiony w stali pagon na naramienniku.
- Jaką mamy tu sytuację, kapralu? - zapytał rozmasowując kark.
- Zostało trzydziestu... dwóch ludzi. Jesteśmy otoczeni od północy i zachodu. Brzydkie Gemby przyprowadziły wszystko, co udało im się zedrzeć z resztek sto dwunastej brygady - działa sześciu kalibrów, miotacze ognia, moździerze, wyrzutnie rakiet, a nawet wozy pancerne. Za plecami mamy zawaloną całą estakadę, więc tamtędy nie przejedziemy, a na piechotę czeka nas pewna śmierć w ruinach. Z kolei na południe...
- ...na południu orkowie zrzucili brudną bombę atomową - stanął i ruszył w kierunku wyjścia - Każdy, kto tamtędy przejdzie, zginie w męczarniach. Każdy z was... Zapasów starczy wam najwyżej na dzień, a dowództwo nie ma w okolicy dosłownie nikogo.
- Tak, ale... Po co pan pyta, skoro pan wie?
- Żeby cię sprawdzić. Znam wszystkie warunki, prócz waszego morale.
- Ze mną nie jest źle. Bywałem w gorszych sytuacjach. Gorzej z tymi żółtodziobami. Wielu z nich strzelało dzisiaj drugi raz w życiu do żywego. W dodatku nasz dowódca leży martwy w błocie.
- Należy dopilnować, by długo tam nie pozostał.
Sierżant trzymał już ręce na wielkiej stalowej zasuwie od drzwi. Nagle zgiął się w pół i zawył z bólu. Trzymał się za głowę, jakby chciał ją sobie zmiażdżyć, albo oderwać. Gelf rzucił się do drzwi, by sprowadzić pomoc, ale sierżant zatrzymał je nogą.
- Nie! Nikt się nie może dowiedzieć! - zdołał wycedzić przez zęby. Kapral czuł się jak idiota nie mając zielonego pojęcia co mógłby zrobić żeby pomóc. Czymkolwiek był ów atak, nie trwał zbyt długo. Sierżant stanął na nogi, choć pot zalewał mu całą twarz, spływając po ogolonej po żołniersku czaszce strugami - Potrzebujemy silnego dowódcy, rozumiesz? Ten... wypadek z kapsułą desantową nie może pokrzyżować naszych planów. Zbierz ludzi.
Skoncentrował się na powierzonym zadaniu, odganiając ponure myśli. Oficer Stein leżał tam, gdzie go widział ostatnio. W pobliżu nikogo nie było. Gwardziści nie opuścili posterunków, a nawet nie zdjęli jeszcze masek. Powiedział wszystkim, że wzywa ich dowódca braci zakonnych. Tylko kilku wyglądało na przestraszonych. Całe szczęście, bo przy kosmicznych marines tylko tchórze mają się czego bać.
Młody jak zwykle przesadzał z pewnością siebie. Cały czas gadał, że ma ze wszystkich najmniej lat i jest szansa, żeby go wzięli do zakonu. “Pewnie dlatego, że gówno taki widział, gówno słyszał”, pomyślał Swanson. Nie zobaczył nigdy co ceramitowi żołnierze robią z niestabilnymi psionikami, niezdecydowanymi dowódcami, zdradzieckimi braćmi i niesubordynowanymi gwardzistami na polu bitwy. Ostatecznie kazał mu zająć się ciałem oficera, żeby trochę spokorniał.
Kiedy zebrali się wszyscy prócz wartowników, w końcu dowiedzieli się z kim mają do czynienia.
- Nazywam się Normeus Rhode, sierżant czwartego oddziału taktycznego trzeciej kompanii Ultramarines, a to są bracia Dariusz - wskazał na tego w dziobatym hełmie - oraz Karencjusz - i na drugiego, którego hełm wyglądał tak jak na plakatach propagandowych, lecz na naramiennikach i napierśniku noszącego wiele znaków czystości. Stylizowane były na przysięgi spisane na papierze, przypieczętowane w wosku - Przysłano nas tutaj, by pomóc wam przetrwać najmroczniejszy okres waszej posługi. Przetopić was w ogniu walki na tarczę osłaniającą Imperium Człowieka - strużki potu spływały po jego czole i znikały gdzieś pod kołnierzem skafandra - Do tego zadania będę potrzebował waszego poświęcenia i odwagi, a także wiary w każde moje słowo.
Gelf spoglądał po twarzach swoich towarzyszy i wiedział, że marine to dostanie. Samo zdecydowanie w jego głosie, choć okupione wielkim wysiłkiem, mogło wystarczać, by zagrzać tych chłopców do boju. Przydzielono rozkazy i wszyscy rozeszli się na stanowiska, podniesieni na duchu. “Jeśli któryś z nich nie miał po co dalej żyć, a wielu było takich”, pomyślał kapral, “teraz wreszcie mają jakiś powód: żeby opowiedzieć o tym że walczyli ramię w ramię ze słynnymi Kosmicznymi Marines”.
On sam został oddelegowany do wieży bunkra razem z Cichym, z czego był niepomiernie zadowolony. Zrobiło się jakby spokojniej, więc zapalili sobie po fajce i rozmawiali, trzymając laskarabiny na kolanach. Szeregowiec opowiedział mu o sposobie poruszania się jednego drapieżnego kota, którego się kiedyś nauczył. Swanson zastanawiał się czym zajmował się przed wojną, skoro tak bardzo doskonalił sztukę skradania się. Wiedział, że gdyby zapytał, otrzymałby odpowiedź, bo chyba sobie ufali, nie odważył się jednak. Kimkolwiek kiedyś był Cichy, jego służba Imperatorowi zmazała wszystkie jego winy.
Rozmowy przerwał rykoświst. Nazywali tak odgłosy wydawane przez spadające orkowe bomby. Dźwięk tak przeraźliwie głośny, obcy i dziki, że musieli wynaleźć na niego słowo. Ludność cywilna bała się go jak niczego innego, a gwardziści pod ostrzałem napychali sobie uszy watą, by nie stracić słuchu. Eksplozje nie były groźniejsze od tych powodowanych przez imperialne rakiety, ale zwykle poprzedzały pojawienie się czegoś groźniejszego.
Ogniste smugi pocisków baterii przeciwlotniczych rozświetliły niebo, lecz nie zatrzymały bombardowań. Gelf strącił kilku orków, których łby za bardzo wystawały ponad linię okopów. Jedynym dźwiękiem jaki do niego dochodził był wystrzał z jego laskarabinu, przechodzący przez ramię. Widział jeszcze jak ktoś z pierwszej linii pada na ziemię. Nagle stalowa zasuwa otworu strzelniczego w wieży bunkra zaczęła opadać, a pomieszczenie wypełniło mrugające czerwone światło. Wyjął watę z uszu i wymienił spojrzenia z Cichym.
Zjechali po wąskiej drabince do pomieszczenia, gdzie “szczurzymi” tunelami napływali gwardziści ze wszystkich stanowisk. Z góry dochodziły ich stłumione dźwięki eksplodujących orkowych bomb. Sierżant Rhode wyglądał co raz gorzej. Fizycznie wszystko było z nim w porządku, ale... Zdawało się, że nosi jakiś ogromny ciężar.
- Waagh! Wielkiego Meka Złobzyka zmieniło kierunek marszu. Ork zakwestionował władzę herszta Grazbloka nad wojownikami klanu Brzydkich Gembów i wyzwał go do bitwy - Swansonowi nie podobał się ton, z jakim mówił sierżant - Niestety zamierza przeprawić się przez ruiny estakady i nasze wzgórze, by zadać cios tylnej straży herszta.
- Nie ma szans, żeby przebił się przez te zwały zbrojonego betonu! - powiedział Lont, który podobno znał się na budowlance - Sami byśmy tamtędy przejechali, gdyby się dało. A prędzej umrzemy ze starości, niż orkowie przejdą przez ruiny na piechotę.
- Nie wiesz jeszcze wszystkiego, gwardzisto. Złobzyk prowadzi ze sobą Garganta, wielkie stalowe monstrum, które stale się powiększa, zbierając po drodze szczątki wszystkiego, co było kiedyś ze stali, ceramitu czy tytanu. Gargant przebije się przez ruiny niczym lodołamacz przez krę, a za nim powlecze się reszta tej hołoty. Przyprowadzą czołgi, motocykle, ciężarówki, śmigłowce - wszystko, do czego można przymocować broń.
Sierżant spoglądał przez chwilę na zgromadzonych. Kiedy był pewien, że wszyscy zrozumieli, oświadczył:
- Musimy się wycofać, żołnierze. Mieliśmy być tarczą ludzkości, a nie jednego orka przeciw drugiemu. Musimy odejść dziś, by podjąć walkę innego dnia - “To samo powtarzał ten jeniec z kopalni miedzi”, przypomniał sobie Gelf, “słowo w słowo, ten chaosyta. Potem kwiczał jak świnia, kiedy podrzynali mu gardło”
- Nie ma żadnej chwały w śmierci, która idzie na marne...
Marine mówił jeszcze długo. “To tylko słowa”, pomyślał kapral. Jeśli chce się kogoś przekonać, zawsze jakieś się znajdą. Wysłuchano przemowy do końca. Gwardziści kręcili głowami, unikali spojrzeń braci zakonnych, wymieniali ze sobą, pełne wątpliwości. Jedynie Dariusz i Karencjusz stali obok swego dowódcy, nie drgnąwszy
Bombardowanie przeciągało się. Dołączył do niego ogień artyleryjski. Wyjścia z bunkra były zamknięte, a obsadzono jedynie te stanowiska bojowe, w których załoga była bezpieczna. Wielu gwardzistów siedziało bezczynnie w koszarach, oczekując w napięciu. Gelf widział jak strach kiełkuje w ich oczach, wypełnia serca i głowy, którym brakuje zajęcia.
Młody, Cichy i Lont rozmawiali w kącie i dali mu znak, kiedy spojrzał w ich kierunku. Zaprowadzili go do niewielkiego pomieszczenia, gdzie zimno było jak diabli. Na wykafelkowanym blacie na środku spoczywał trup Apolda Steina, cały jeszcze w błocie.
- Mówcie co chcecie, ale ten Rhode nie jest okazem zdrowia - wyszeptał Lont nad stygnącym ciałem - Jeśli wiecie co mam na myśli.
Wszyscy wiedzieli.
- Może nie powinienem tego mówić... - zaczął Gelf - Ale zatrzymanie Wielkiego Meka tutaj mogłoby przechylić szalę zwycięstwa na naszą stronę. Jeśli ten szaleniec przejedzie przez nasz bunkier, wpakuje się Grazblokowi na tyły, gdzie nikt się go nie spodziewa. Zrobi się takie zamieszanie, że Złobzyk z łatwością wygra, stając się silniejszy niż kiedykolwiek. Zdrugiej strony, gdybyśmy nie pozwolili mu przejść, musiałby zaatakować Grazbloka od przodu i najpewniej zginąć, zadając jednak spore straty. Ale pewnie sierżant wie coś, czego my nie wiemy...
- Zauważyliście jak drży? - zapytał Cichy, ignorując ostatnią uwagę Swansona - Zalewa się potem, jakby tu był piekielny Catachan. Nie tak powinien wyglądać prawdziwy kosmiczny marine.
Lont podjął dyskusję, ale kapral nie odważył się powiedzieć o chwili słabości sierżanta tuż przed wyjściem z bunkra. Dał mu przecież słowo. Zamiast tego przyjrzał się jego poprzednikowi. Szepty towarzyszy zaczęły przybierać na sile. Każdy miał coś ważnego do powiedzenia i chciał przekrzyczeć drugiego. “Wydaje im się, że są skubanymi psionikami i potrafią czytać w myślach stuletnim nadludziom z kosmosu, weteranom tysiąca bitew”, pomyślał. Zaczęli mówić tak głośno, że na pewno było ich słychać za drzwiami. Zaniepokojny, zmienił temat rozmowy.
- A... Gdzie on tak właściwie oberwał?
Gwardziści wreszcie się zamknęli i obejrzeli ciało, ale nigdzie w ubraniu nie zobaczyli dziur. To, co wydawało się wcześniej krwią, było zeschniętym czarnym błotem, kiedy się lepiej przyjrzeli. Cichy sprawdził nawet tętno, żeby się upewnić, że nie żyje.
- Nie ma szans, martwy jak kłoda.
Lont wyjął mu z kieszeni zegarek z kompasem na łańcuchu. Gelf obrzucił go miażdżącym spojrzeniem, więc odłożył zegarek na miejsce. Sam za to zabrał woreczek tabaki znaleziony w płaszczu.
- No co? Na tabace nie ma grawerunku, a na zegarku jest jak byk, widzisz? “Bo każdy oficer nosi w tornistrze buławę Mistrza Wojny”, a tu niżej inicjały: “F.S.” Fileas Stein, to jego ojciec. Zresztą tabaka za chwilę zamoknie, a taki zegarek może się przydać jeszcze jego wnukom.
Lont nabrał powietrza w płuca, ale nic nie powiedział. Wszyscy wiedzą, że przerżnął swój kompas w kartach. Teraz chce skombinować nowy zanim wyruszą w teren. Otworzył nawet oficerowi gębę, jakby właśnie tam chciał go znaleźć.
- Osz w dupę... Chyba wiem gdzie ma ranę. Zobaczcie.
Jego podniebienie było zczerniałą jamą. Z tyłu gardła była rana, ale niewielka i elegancka, taka jaką zostawiają strzały z broni laserowej.
- Strzelił sobie samobója - orzekł Młody z miną znawcy - Zawsze mówiłem, że za bardzo się wszystkim przejmował.
- Mimo wszystko był Twoim dowódcą. Trochę szacunku.
- Daj spokój, kapralu - uspokoił go Cichy - Młody jest jeszcze młody i głupi. Ale patrzcie, nie założył maski. Nie zdążył?
- Nie zabrał ze sobą. Biedny idiota.
- Biedny może, ale niekoniecznie idiota. - wtrącił Lont - To ten koleś, którego znaleźliśmy w dzielnicy magazynów, Toller. Srebrna Łycha dał mu nieźle w kość, bo nie wierzył w ani jedno jego słowo. Koleś twierdził, że jest gwardzistą, ale miał zbyt lepkie ręce. Jak graliśmy w karty, zaklinał się, że schowa mu broń przed następnym atakiem i zabierze ten zegarek z kompasem. Broni pewnie nie odważył się schować, ale maska? Kto pilnuje maski uważniej od pistoletu?
- Wiedziałeś o tym i nic nie powiedziałeś? - warknął Gelf
- Bo to był błazen! Tylko gadał, a nic nie robił. Do tej pory...
Cichy jak zwykle zdawał się w ogóle ich nie słyszeć. Odsunął Lonta od oficerskiej szczęki, wpakował do środka rękę i zaczął grzebać. Po kilku obrzydliwych mlasknięciach, wyjął niewielki kawałek plastiku. Swanson mógłby przysiąc, że gdzieś już widział coś podobnego.
- To jakiś implant? - zapytał
- Prawdopodobnie. Możliwe, że to w niego chciał strzelić oficer Stein - odparł Cichy podnosząc implant do światła samotnej żarówki nad stołem. Była to niemal przezroczysta organiczna płytka, w której umocowano wiele cieniutkich przewodów. Teraz wszystkie były stopione i złączone ze sobą - To implant przeciwstrachowy. Jeśli mózg zarejestruje działanie środków psychoaktywnych, np. we wdychanym powietrzu, wysyła impuls przeraźliwego bólu. Jedynym sposobem na jego przerwanie, jest zniszczenie implantu... Eliminuje z pola bitwy dowódców, których decyzje mogłyby się zmienić pod wpływem ataków chemicznych.
Mimo, że znał Cichego odkąd wrócił z kopalni miedzi, Gelf znów dał się zadziwić. Nie zrozumiał połowy jego słów. Ten człowiek skrada się jak cień, zabija jak zwierz i zna się na bioinżynierii. Czym on się zajmował przed wojną?
- Skąd ty to wszystko wiesz?
- Ech... Szwagier pracował w ich fabryce. Opowiadał mi o tych cudeńkach.
Swanson wątpił, czy to prawda. Coś jednak mignęło w świetle i przykuło jego uwagę. Było to srebrzyste logo producenta. Litery “M” i “W” jedna nad drugą, układające się w podwójną helisę. Gdzieś już je widział, tylko gdzie? Rozejrzał się po sali szukając odpowiedzi. Jego wzrok spoczął na tacy, na której leżały narzędzia chirurgiczne.
- Widziałem już taki implant. Marines wyjęli go z głowy sierżanta zaraz po wypadku. Był z tej samej firmy.
- Jesteś pewien? - zapytał Cichy - Bo jeśli tak, to mamy problem...
- Całkowicie. Facet dostał w głowę rykoszetem. Tuż przed atakiem chemicznym - Gelf przypomniał sobie ataki bólu sierżanta, pot spływający po czole i ostatnie decyzje - Wyjęli to i położyli na tacy, o tam.
Implant sierżanta wydawał się bardziej wyrafinowany i ozdobiony tarczami zakonu, ale producent, ogólna budowa, kształt, były identyczne.
- Czy to oznacza, że marine miał umrzeć, kiedy nawdychał się gazu? - zapytał Młody
- Możliwe, że umrzeć. Możliwe, że stracić przytomność. Tak czy inaczej, nie powinien nami teraz dowodzić. Został wystawiony na działanie gazu. Co robimy? - odpowiedział pytaniem Cichy, kładąc oba implanty na tacy. Lont uznał, że jego zdanie jest najważniejsze:
- Ja twierdzę, że powinniśmy pogadać z ludźmi. Niech wiedzą. Może uda nam się ich namówić do buntu. Widzieliście ich twarze kiedy sierżant ogłosił ewakuację? Za dużo ludzi tutaj zginęło. To wszystko miałoby być na marne?
- Hej, hej, powoli - odparł kapral - Mówisz o wypowiedzeniu posłuszeństwa dwuipółmetrowemu nadczłowiekowi w niezniszczalnej zbroi. Zdajesz sobie sprawę co za tym idzie? Coś gorszego niż sąd polowy. Wiem, co mówię. Widziałem...
- Wiem co widziałeś. Opowiadasz o tym zawsze jak pada deszcz, kiedy bolą cię stare rany. Tylko że w starej kopalni był ich tuzin, a was jeszcze mniej. Tutaj jest ich trzech. Jeśli przekonamy wszystkich chłopaków, żeby byli z nami, nie będą mieli wyjścia i zostaną.
Młody i Cichy wpatrywali się w Gelfa. Ciarki przeszły mu po plecach, kiedy uświadomił sobie, że jest najstarszy stopniem. Jeśli coś pójdzie nie tak, on pierwszy dostanie kulkę w łeb. Cóż, nie mógł wyobrazić sobie lepszego końca. Zginąć bohaterską śmiercią jako zwykły gwardzista, gdy kosmiczny marine czmycha z pola bitwy.
- Pogadajcie z kim tylko możecie - zdecydował - Ale zróbcie to z głową. Młody, Ty najlepiej... Zresztą, też możesz rozmawiać, ale z równymi sobie. Starsi nie wezmą cię na poważnie, a mądrzejsi uznają za głupka. Spotkamy się tutaj za dwie godziny.