Ludzie, zlitujcie się... bo zaczynam się czuć jak Matuzalem, który żył w jakiejś archaicznej rzeczywistości, o której obecne pokolenia nie mają bladego pojęcia...
Otóż: Strona znormalizowana jest obecnie li i jedynie
jednostką przeliczeniową i nie musi odpowiadać wyglądowi jakiejkolwiek wydrukowanej strony. Służy (wraz z arkuszem wydawniczym) do obliczania kosztów publikacji, a także honorariów.
Jej zawartość (te nieszczęsne 30 wersów po 60 znaków razem ze spacjami), to pozostałość z czasów, kiedy teksty oddawano w maszynopisie. Wtedy przestrzeganie tych norm, łacznie z szerokością marginesów, miało swój głęboki sens, gdyż pozwalało szybko obliczyć objętość tekstu. Wydawca to nie Kopciuszek, żeby zajmował się, strona po stronie, zliczaniem wersów i znaków, niczym ziaren fasoli albo i maku. Teraz to nie ma znaczenia, wystarczy podzielić ilość znaków tekstu przez 1800 albo przez 40 000 i wiadomo, ile liczy stron czy arkuszy.
Czym innym jest skład publikacji do druku. Tutaj w grę wchodzą zasady typografii i znowu strona w książce będzie wyglądała inaczej, niż ten standardowy wzorzec. Choćby dlatego, że książki często drukowane są w formatach B, a nie A. Ale to nie jest zmartwienie tych, którzy wysyłają swoje teksty do redakcji.
Gwoli prawdy historycznej chciałabym jeszcze dodać, że standaryzacja stron zaczęła się już w średniowieczu, przy kopiowaniu rękopisów.
