Nowy, wspaniały dzień
Pikanie budzika obudziło mnie jak zwykle za pięć siódma. Podniosłem się, usiadłem na łóżku, przeciągnąłem i przetarłem twarz. Ta sama rutyna rozpoczynającego się dnia - łazienka, toaleta, prysznic. Tym razem uśmiech nie znikał jednak z mojej twarzy.
Wiedziałem, że ten dzień będzie wyglądał inaczej. Byłem szczęśliwy, w spokojny, można nawet powiedzieć harmonijny sposób. Miałem pewność, że ten dzień odmieni moje życie.
Po wyjściu z łazienki, szybko się przebrałem, sprężystym krokiem skierowałem się do kuchni, przygotowałem drugie śniadanie. Było dwadzieścia po siódmej. Za kilka minut odjeżdżał mój autobus do centrum. W zasadzie miałem wszystko, oprócz torby. Tak, przygotowana specjalnie na dzisiejszy dzień torba leżała sobie spokojnie w przedpokoju. Bez pośpiechu zasznurowałem buty, wrzuciłem drugie śniadanie do plecaka, chwyciłem ekwipunek – który swoją drogą był dość ciężki. Zamknąłem za sobą drzwi. Spojrzałem na słońce.
Był piękny, majowy dzień. Czułem błogi spokój, i pewność, że tym razem będzie inaczej .
Na przystanku ludzie tłoczyli się jak zwykle. Studenci i uczniowie, hydraulicy i elektrycy, którzy swoje warsztaty posiadali w centrum miasta i z powodów oszczędności woleli dostać się tam przez miejską komunikację.
Każdego dnia mierziły mnie te gęby z sumiastymi, rodem z PRL-u wąsami. Mierzili mnie studenci, z tymi pieprzonymi komórkami i przekonaniem, że cały świat należy do nich. Nie wiedzieli jeszcze, że młodość przemija jak z bata strzelił, nie wiedzieli, że niektórzy z nich zamienią się w owych facetów z sumiastymi wąsami, którzy większość swojego życia spędzą w jakimś warsztacie. Mierziło mnie to każdego dnia. Ale nie dzisiaj. Dzisiaj było inaczej.
Rozklekotany autobus wtoczył się na przystanek, zmanierowany kierowca łaskawie otworzył nam drzwi, i jak bydło wtłoczyliśmy się do pojazdu. Nie przeszkadzał mi pot sumiastych majstrów, głupie rozmówki studentów, ani siedzące babcie z nieodłącznymi reklamówkami z supermarketów. Dzisiaj byłem szczęśliwy. Dzisiaj miałem wszystko gdzieś. Nie przeszkadzało mi nawet to, że zanim zdążyłem wysiąść z autobusu kilkakrotnie ktoś macnął mnie łokciem, a rozchichotana studentka nastąpiła na stopę, ledwo wybąkując pod nosem:
- Przepraszam.
Nie zwracałem uwagi.
Wysiadłem z autobusu, podszedłem do budki z pieczywem i kupiłem dwa rogaliki. Uwielbiam rogaliki. I choć przez moje łakomstwo spóźniłem się do pracy o dwie minuty, wcale mi to nie przeszkadzało. Nie przejąłem nadchodzącej wulgarnej reprymendy jakiej zapewne zechce mi udzielić kierownik mojego działu, Julek Staszewski. Staszewski bowiem zawsze klął i rzucał wulgaryzmami. Dziś mi to jednak nie przeszkadzało.
Od budki z pieczywem, przeszedłem do kiosku, kupiłem „Rzeczpospolitą”, zawsze kupowałem „Rzepę”. No, może prawie zawsze. Przeważnie bowiem „Rzepę” wykupowali emeryci, albo studenci. A dzisiaj wszystko było inaczej. I moją ulubioną gazetę dostałem. Niestety gdy odchodziłem od kiosku przyuważył mnie Staszewski – z tym, że od zmierzał do pracy nowiusieńkim BMV – a ja dreptałem na nogach. Wiedziałem, że mnie zauważył. Wiedziałem, że zostanę solidnie zrugany... Choć nie... Dziś miało być przecież wszystko inaczej. Wiedziałem to. Czułem. Byłem o tym święcie przekonany.
Dlatego też zamiast pędem ruszyć w kierunku szklanego biurowca, spokojnie zajadałem rogalika i przeglądałem nagłówek „Rzepy”. Staszewski stał na światłach i wyglądał tak jakby nie mógł uwierzyć własnym oczom. Intencjonalnie spóźniałem się do pracy. Na jego oczach. Zapewne w myślach przygotowywał już jakąś soczystą wiązankę.
Miałem to gdzieś. Wróciłem spokojnie do nagłówka gazety, przeszedłem przez przejście dla pieszych (udało mi się wyminąć Staszewskiego!) i spokojnie wszedłem do biurowca.
Powitał mnie otwarty uśmiech pana Walendziaka – pracownika ochrony. Odwzajemniłem uśmiech, uścisnąłem rękę Walendziakowi – który chyba jako jedyny z firmy traktował mnie z szacunkiem.
- Co tam panie Radku? Spóźnienie?
- Ano.
- Może uda się panu przejść niezauważenie, Staszewskiego jeszcze nie było.
- Niestety widział mnie na światłach. Poza tym on i tak zawsze sprawdza godziny o których logujemy się do systemu.
- Niech się pan nie przejmuję, może dzisiaj nie będzie tak źle.
- Nie przejmuję się – odpowiedziałem szczerze, a na twarzy Walendziaka odmalowało się zdziwienie. Pewnie jeszcze nigdy wcześniej nie widział mnie tak pewnego siebie. I szczęśliwego.
- To dobrze... – powiedział niewyraźnie. - A co ma pan w torbie? – zapytał z zawodową rutyną.
Ochroniarz miał w zasadzie obowiązek sprawdzać co wnosimy i wynosimy z pracy. Lekko się zaniepokoiłem. Przecież nie mogłem tak po prostu otworzyć przed nim torby... Nie, musiałem coś wymyślić.
- Dresy i koszulkę. Idę dzisiaj na siłownię.
Walendziak popatrzył na mnie jakbym co dopiero urwał się z choinki.
- Pan? Panie Radku, pan na siłownię?
Tak to prawda, od większości mężczyzn rózniłem się aparycją, nie posiadałem tężyzny fizycznej, no, ale jako informatyk takowej nie potrzebowałem. Liczyło się to co miałem w głowie. Przynajmniej tak mi zawsze powtarzała mama.
- Tak na siłownię. Pomyślałem, że kiedyś trzeba zacząć.
- Aha. No dobra, niech pan leci, bo ten Staszewski naprawdę nie da panu spokoju.
Przeszedłem pustym korytarzem, wsłuchując się w tępy stukot jaki oddawały buty w zetknięciu z marmurową podłogą. Chwilę czekałem na windę, wszedłem do środka, zauważyłem, że zegar wskazuje ósmą zero pięć. Cholera, byłem pięć minut spóźniony. Drzwi do windy już miały się zatrzasnąć gdy nagle między szczeliną ukazała się ręka ze srebrną Omegą. Wiedziałem, kto był właścicielem zegarka. No i ręki.
Staszewski zdążył mnie złapać w windzie, ostentacyjnie zmierzył od stóp do głowy i zaszczycił protekcjonalnym, wyniosłym spojrzeniem. Pewnie każdego innego dnia bym się spocił, ręce zaczęły by mi się trząść, a oczy latały rozlatane, jak u prawiczka na widok kobiecych piersi. Tym razem jednak było inaczej. Nawet Staszewski to zauważył. Myślał, że będę panikować. A tu nic.
- Radek.... (w pracy wszyscy ze sobą byliśmy na ty) – rzekł z emfazą w głosie. – Znowu się spóźniłeś...
- Rzeczywiście – spojrzałem na elektorniczny zegar w windzie. Pięć minut.
- Będzie sześć zanim dojedziemy.
- Rzeczywiście – odpowiedziałem z zupełnym spokojem.
- Wpadnij do mnie do biura, po tym jak się zalogujesz, i odbierzesz klucze kodujące.
- Jasne, Julek.
Wiedziałem czemu zawdzięczam tą wielkoduszność. Wiedziałem czemu Staszewski nie zrugał mnie tak jak stałem w windzie, od razu, bez ceregieli i wstępów. Wolał mieć widownię. Kierownik działu obsługi klienta, czyli Julek, lubił upokarzać ludzi przed współpracującym zespołem, to dawało mu poczucie wyższości i władzy. Co tu dużo mówić, ze szczególnym upodobaniem upokarzał mnie – przynajmniej dwa razy w miesiącu byłem dyscyplinowany przez Julka w obecności całego zespołu. Faceci patrzyli na mnie wtedy z politowaniem, kobiety z pogardą... W sumie mieli rację. Byłem pieprzoną ofiarą. No, ale dziś miało być inaczej.
- A co, ty za torbę tu wwozisz? Na urlop się wybierasz..? Ja nic nie słyszałem, żebym się zgadzał na twój urlop – Staszewskiemu podniosła się brew.
- Nie, nie na urlop. Imieniny mam niedługo. Tort przywiozłem...
- W torbie podróżnej...? Ty to masz pomysły...
Szczęściem dzwonek windy oznajmił nam, że dojechaliśmy właśnie na dwudzieste trzecie piętro szklanego wieżowca i z tego względu nie będę musiał tłumaczyć Staszewskiemu jakie mam pomysły.
- Pamiętaj, za pięć minut u mnie – przypomniał z zastygłą twarzą.
- Będę na pewno.
Kierownik wyszedł pierwszy, pewnym, sprężystym krokiem, ja również zamiast jak to miałem w zwyczaju dreptać niepewnie z tyłu ruszyłem do swojego boksu. Wszyscy na piętrze patrzyli na mnie, widziałem, nie, nie widzałem, ale czułem te ukradkowane spojrzenia. Wiedzieli co się święci, że przed nimi już niedługo rozegra się dobrze im znany spektakl opieprzania pracownika. Nie wiedzieli jak bardzo się mylili. Nikt nie wiedział.
Spokojnie odebrałem klucze kodujące, zalogowałem się do systemu. Była ósma dziesięć. No, ładnie. Wszyscy na mnie patrzyli, wszyscy gapili się na mój boks, czuli, że zaraz, za malusieńką chwilę dostanę opierdol swojego życia. Spokojnie kliknąłem na ikonkę, przeglądnąłem internetowy portal informacyjny. Spojrzałem na zegarek komputera. Ósma trzynaście. Postanowiłem, że zanim wpadnę do Staszewskiego, wpierw skorzystam z toalety. W mojej głowie przewijały się dziwne myśli. Może koledzy przyjmowali już zakłady? Czy tym razem sam odejdę z pracy? Czy wystarczy mi upokorzeń i ciągłego poniżania? Nie tylko przez kierownictwo, ale również przez kolegów z pracy? Plucia do kawy? Niby to koleżeńskich kuksańców, przyczepiania kartek z napisem „frajer” na plecy? Myślałem, że tak. I w sumie postawiłbym kasę na to, że odejdę z pracy. Pula musiała być bowiem wysoka.
Zamiast jednak wziąć udział w zakładowej loterii, sięgnąłem po moją nieodłączną torbę i poszedłem do męskiego. Szczęściem nikogo nie było w toalecie. Stanąłem nad umywalką i chlusnąłem wodą po twarzy, spojrzałem w lustro. Tak. Teraz, albo nigdy. To był mój czas. Mój dzień.
Złapałem za zamek, otworzyłęm mój podręczny bagaż, wyjąłem AK-47 i przewiesiłem go na plecach, zapasowe magazynki przezornie umieściłem w bocznych kieszeniach torby. Wyjąłem również blocka, odbezpieczyłem, mocno wciągnąłem powietrze i otworzyłem drzwi.
Pierwszy nawinął się Andrzej. Stał, tak jak to miał w zwyczaju, przy automacie z kawą. Podejrzewałem, że to właśnie on pluł do mojego kubka, gdy stawiałem go na stoliku i szedłem się załatwić. Dowodów jednak nie miałem. Zresztą dzisiaj ich nie potrzebowałem.
Spojrzał na mnie, i mogę przysiąc, że nie wierzył. Jego reakcja (całkowity spokój) dobitnie świadczyła o tym, że przerzucony przez tułów AK-47 i block w mojej ręce uważa za jakąś replikę broni.
- Co ty Radek... Szykujesz się na na mecz paintballa?
Czy ktoś może zadać głupsze pytanie? Spodziewałem, że przed śmiercią powie coś mądrzejszego. Nie dywagowałem jednak nad ostatnimi przemyśleniami Andrzeja Rupka, marketingowca. Z chłodną kalkulacją strzeliłem mu z mojego blocka prosto w głowę.
O dziwo, wystrzał nie wprowadził żadnego zamieszania na piętrze. Ludzie tak jak siedzieli w boksach, tak dalej dyskutowali przez komunikatory internetowe o tym, czy psychicznie wytrzymam reprymendę Staszewskiego, albo o przepisach na placek z wiśniami. Dopiero po drugim strzale, który wpadkowałem w pierś Ewy Łęckiej, (specjalistki od programowania, suka zawsze się ze mnie podśmiewywała), znad boksów wychyliły się pierwsze głowy. Zabezpieczyłem blocka, wsunąłem go za spodnie (trochę uwierał, ale nie mogłem przecież porzucić broni), i sięgnąłem po AK-47. Kałasznikow jest dosyć ciężki, należy go pewnie trzymać w dłoniach, przy wystrzale daje się bowiem odczuć spory odrzut. No, ale teraz wszyscy mnie widzieli. I jak jeden mąż, wszyscy padli na podłogę.
Przejechałemk serią przez boksy, tak na chybił-trafił, wnosząc po jękach, i zawodzeniach w kogoś trafiłem. Tak, na pewno trafiłem, Baśka Lisocka kwiliła jak zarzynane prosię. Zawsze najmądrzejsza, zawsze na pierwszym miejscu. Chwaliła się, że miała dwa fakultety, znała trzy języki obce. Sranie w banie. A przecież czeski to nie język obcy. Z Czechem to i ja się dogadam. Stanąłem nad nią (w akompaniamencie wrzasków i przebojów Radia Zet, które ktoś włączył na komputerze). W jej oczach odmalowywał się strach. I przerażenie. Nic nie mówiła. Ale tym spojrzeniem błagała mnie o litość. Nie pamiętała gdy to ja błagałem ją o litość, żeby się ze mną umówiła. Jak błądziłem za nią wzrokiem jak jakiś wypłosz, sierota, popapraniec... Nie pamiętała jak naśmiewała się ze mnie z koleżankami, jak stałem się dla niej obiektem drwin i żartów. Wpakowałem jej kulę prosto w serce. Podobnie jak kiedyś ona... Nie było czasu na rozmyślania. To był mój dzień. Teraz wszyscy drżeli przede mną. Już nie byłęm ofiarą, byłem katem. Teraz wszyscy się mnie bali. I spieprzali kryjąc się w kątach.
Grupka złożona z Tomka Zagończyka, Julki Wołoch i Władka Bodrysa próbowała przedrzeć się do wyjścia. Zgrane trio. Zawsze razem, zawsze na porannej przerwie wszystkim obrabiali dupy. Nie muszę chyba mówić kogo obrali sobie za główny temat do rozmów. Skosiłem ich serią, padli niby trzciny przechylone wiatrem. Tak, to była prawdziwa poezja. Pomału zaczynałem czuć się jak bóg. Bóg zemsty, z AK-47 i blockiem.
Spojrzałem na zegarek. Była ósma dwadzieścia jeden. Zostało mi tylko kilka minut zanim wpadnie policja i antyterroryści. Musiałem się uwijać. Brakowała mi czasu. Odpuściłem więc sobie sekcję programistów, okularnicy akurat dokuczali mi najmniej, podskórnie pewnie czuli, że są do mnie podobni i, że gdy odejdę to oni staną się celem ataków w pracy. Dlatego też czasami bywali nawet mili. Przecież nikt nie chciał zająć mojego miejsca.
Przechodziłem między boksami, upajałem się tym błaganiem o litość, płaczem, nerwowymi drgawkami ludzi, którzy jeszcze nie tak dawno temu traktowali mnie jak śmiecia. To było coś, lepsze niż narkotyki, lepsze niż adrenalina. Co to było dokładnie? Chyba poczucie władzy, poczucie, że nikt ani nic nie może cię skrzywdzić. Bezpieczeństwo. Zajebisty stan. Teraz zrozumiałem o co chodzi politykom. Gdy masz władzę, wszyscy mogą ci skoczyć.
Miałem szczęście, bo właśnie nawinął się Artur Czajenko, specjalista od baz danych. Też był na mojej czarnej liście.
- Co tam Artur? – zagadnąłem jakgdyby nigdy nic.
Nie odpowiedział, mamrotał coś pod nosem, pocąc się przy tym niby prostytutka na wylotówce w sierpniu.
- Co? Nie dosłyszałem. Chciałeś mnie może przeprosić?
- Ta... Ta... Taaak – jęczał skulony na ziemi.
- Patrz na mnie jak kurwa do ciebie mówię! – krzyknąłem.
Mało się nie rozpłakał. A taki był kiedyś twardziel, raz nawet mnie kopnął, sam nie wiem z jakiego powodu. Pewnie po to, żeby wkraść się w łaski, niedawno zastrzelonego TRIA. Nie wiedział, że oni nie przyjmują nikogo nowego do elitarnego grona. Jego kopniak poszedł na zmarnowanie. Ale ja o nim nie zapomniałem. Człowiek nigdy nie zapomina upokorzeń.
- No?... Co tam pierdolisz pod nosem? Wyraźniej proszę!
Teraz rozryczał się już na serio, przypadł do moich kolan, błagając o wybaczenie.
Ale dziś litości nie było. Siegnąłem po blocka, wycelowałem w jego głowę, nacisnąłem spust.
- Kurwa... – jęknąłem. Naboje mi się skończyły. Ale masz dzisiaj szczęście Arturek... No co się gapisz? Dziś jest twój szczęśliwy dzień, spierdalaj stąd zanim przeładuję.
Nie musiałem dwa razy powtarzać. Wyrwał jak sprinter na olimpiadzie, mało nie przewracając boksów. Co tam, pomyślałem, bóg może sobie pozwolić na ułaskawienie. A ja byłem bogiem. Spojrzałem na zegar ścienny. Było już późno, zostało mi może pięć minut, zanim wpadną antyterroryści... No, ale było to pięć minut rozkoszy.
Dokladnie wiedziałem co chcę zrobić przed śmiercią, nie wahałem się. Sprężystym krokiem skierowałem się do biura przełożonego.
- Julek! Już do ciebie idę! Szefie!
Kopnąłem w drzwi biura Julka Staszewskiego, które otwarły się niby pod wpływem huraganu.
Staszewski klęczał za biurkiem, pochlipując cicho.
- No, co tam Julek! – wrzasnąłem. – Mówiłeś, że miałem dzisiaj do ciebie wpaść. Co to za pilna sprawa?
Zza biiurka docierał tylko płacz.
- Radek... Radek... Ja cię przepraszam.
- A za co konkretnie? – spytałem podnosząc brew.
- Za wszystkooooooo!!! – wykrzyczał spanikowany.
Naprawdę wyglądał okropnie. Był cały roztrzęsiony, zapłakany. No po prostu mój całkiem niedawny prześladowca zupełnie się załamał.
- Błagam cię! – krzyczał. – Nie zabijaj mnie. Ja mam żonę. I dzieci! Nie zabijaj mnie!!!! Kurwa!!!
Stałem tak nad nim, z AK-47 w rękach, upajając się jego poniżeniem. Wiedziałem, że są to ostatnie chwile mojego życia. Ale były to chwile przyjemne.
- Zlituj się nade mną!!! Wybacz mi!!! – kwilił jak najzwyklejsze dziecię.
Ponapawałem się trochę jego widokiem, a później wpakowałem w niego resztę nabojów, które zostały z magazynku. Krew plusnęła na ścianę, kreśląc na białej płaszczyźnie postmodernistyczne mazy. Ktoś nawet mógłby to wziąć za obraz z nurtu action painting. Ja nie wziąłem.
Słyszałem, jak otwierają się drzwi do windy,czułem, że policja i antyterroryści są już w środku. W sumie nic do nich nie miałem. Ale z drugiej strony – teraz nie miałem nic do stracenia. Sięgnąłem po blocka, z mocnym przekonaniem, że nie dam się wziąć żywcem.
* * *
Spokojne, zielone oczy Ernesta wpatrywały się we mnie zza grubych ram okularów.
- Tak, panie Radku. Więc mówi pan, że ten sen powtarza się panu coraz częściej? – spytał mój psychoterapeuta.
- Tak, w zasadzie śnię go dwa, trzy razy w tygodniu. Jak pan myśli o co w nim chodzi?
Ernest Gorzewski spojrzał na mnie swoim wielce zagadkowym wzrokiem.
- A jak pan myśli, panie Radku? – zapytał.
K O N I E C
Nowy wspaniały dzień
1
Ostatnio zmieniony czw 10 sty 2013, 18:20 przez slavec2723, łącznie zmieniany 3 razy.