Swego czasu umieściłem na Wery pierwszą wersję tego opowiadania. Chyba w lutym o ile mnie pamięć nie myli. Opowiadanie zmieniłem, nawet do tego stopnia, że napisałem je od początku. Efekt oceńcie sami.
„Złapać bakcyla”
Czy zdarzyło wam się kiedyś trzymać premiera za jaja? Myślę, że nie. Premierów za klejnoty zwykle trzymają żony, albo jeśli tyczy się to szefa Włoch, ekskluzywne damy do towarzystwa. A ja, wyobraźcie to sobie, zwykły szary obywatel właśnie trzymałem premiera Polski za przysłowiowe jaja.
Można by rzec, że miałem je w garści. Znaczy miałem premiera w garści.
Czy wiecie jakie to uczucie mieć władzę nad kimś kto ma władzę? Być szefem dla szefa rządu? Być superszefem? Móc manipulować kimś kto rządzi? Powiem wam: to zajebiste uczucie.
* * *
Jak zwykle w poniedziałek rano siedziałem za biurkiem w redakcji „Pinezek”. Jako absolwenta filologii polskiej, z łaską i po znajomości zatrudniono mnie na stanowisku korektora. Pracy miałem co niemiara, jeśli ktoś bowiem myśli, że absolwenci dziennikarstwa potrafią poprawnie pisać w języku polskim – jest w grubym błędzie. Miałem już dość, była dopiero dziesiąta rano, a ja dostawałem oczopląsu od literówek i niezliczonej ilości ortów i grafów. No ja rozumiem, że ktoś może nie wiedzieć, jak poprawnie pisać gżegżółka, ale żeby nie wiedzieć jak pisze się na pewno? Na pewno pisze się oddzielnie. Wiedzą to nawet przedszkolacy. Ale nie zatrudnieni w „Pinezkach” pseudodziennikarze.
Musiałem zrobić sobie przerwę, zaparzyłem kawę i spokojnie zacząłem przeglądać gazety. Większość donosiła o tym samym; w sporcie - Polska znowu przegrała mecz ostatniej szansy w piłce nożnej i nie wyszła z grupy, w gospodarce – wahania kursu złotego, który przypominał na wykresie kardiogram pacjenta doświadczającego palpitacji serca, w polityce szczyt ostatniej szansy w Brukseli, a w biznesie – tajemnicze zgony czołowych bankierów europejskich. Jedna z gazet opublikowała nawet zdjęcie poszukiwanego przez monachijską policję, domniemanego sprawcę. Gęba faceta była jednak nieczytelna, widać było tylko z grubsza rysy twarzy. W myślach życzyłem pomyślności organom ścigania, wyglądało na to, że jeszcze długo będą szukać tego klienta.
Czyli nothing new, pomyślałem wpatrując się w nagłówki gazet. Dopijałem kawę i zastanawiałem się co mogłoby mnie jeszcze zainteresować w szumie informacyjnym, gdy nagle przypomniało mi się, że Tomek – redakcyjny kolega – przesłał mi na maila zdjęcia z ostatniego szczytu w Brukseli. Szczyt interesował mnie średnio, żeby nie powiedzieć wcale, ale jedną z asystentek ministra była Magda Szeptuło – naprawdę fajna dupa. Była Miss Polski nastolatek, którą poznałem na jakiejś dziennikarsiej imprezie. Przeglądałem fotki, ale na żadnym nie udało mi się złowić Magdy. Wszędzie tylko mordy polityków, premiera, attache, i dziennikarzy. Dałem sobie spokój. Postanowiłem, że odpocznę od błędów ortograficznych, odpocznę od informacyjnego zgiełku, że po prostu - wyjdę na papierosa.
Jednym z plusów pracownania w redakcji „Pinezek” było to, że nieoficjalna palarnia mieściła się na dachu. Wystarczyło przejść na klatkę, wspiąć się po drabince, otworzyć właz i już można było podziwiać warszawską Pragę z wysokości piątego piętra.
* * *
Wracam z papierosa do redakcji. Ledwo otwieram drzwi wejściowe lokalu „Pinezek”, a tam nalot. Prawdziwy, tak jak na amerykańskich filmach. Goście w kominiarkach, tajniacy w prochowcach, nawet ludki z BOR-u przeczesywali nam biuro. Otworzyłem gębę całą rozpiętością.
- Co tu się kurwa, dzieje?! – krzyknąłem.
Oczywiście nikt nie zwrócił na mnie uwagi. W rogu trzech oficerów Boru machlowało Tomka, który roztrzęsiony w całym swym jestestwie próbował coś tłumaczyć. Schwytałem Alicję, naszą specjalistkę od marketingu za rękaw, zapytałem co się stało.
- Nie wiem. Wpadli dosłownie chwilę temu. Plombują komputery. Wynoszą wszystko – odpowiedziała.
- Ale...
- Seba, teraz nie mam czasu. Właśnie mi zabierają laptopa. A ja akurat licytowałam aukcję internetową. Taka fajna torebeczka mi przepadnie....
- To co my mamy zro.... – nie dokończyłem pytania. Podszedł do mnie jeden z agentów tajnych służb i zapytał na którym stanowisku pracuję. Grzecznie poprosił o dowód tożsamości, a następnie o imię, nazwisko, adres i numer telefonu, tak jakby nie miał tego wszystkiego wypisanego na dokumencie.
- Pański komputer zostanie zabezpieczony... – poinformował mnie lapidarnie.
- Ale dlaczego?
- Tajemnica śledcza.
- Ale o co tu chodzi?
- Przykro mi. Nie mogę powiedzieć.
* * *
Po nalocie wszyscy byli nieźle skołowani. Łącznie z naczelnym. Większość z nas siedziała w oddalonej od „Pinezek” o rzut brechą knajpie „Zakręcona Aldona” i piła. Naprawdę cały zespół potrzebował się napić. I pogadać.
- Tomek, o co tu do ciężkiej cholery chodzi? – zaczął naczelny.
- A skąd ja mam wiedzieć? Czego szef mnie pyta?
- Z dwóch powodów. Po pierwsze, zaraz jak wpadli zapytali o ciebie. Po drugie, to ciebie maglowali najdłużej.
Tomek rozjerzał się niepewnym wzrokiem we wpatrujące się w niego ciało redakcyjne, to znaczy mnie, Romka Staszewskiego, Alicję i naczelnego.
- No? – ponaglił naczelny.
- Pytali o zdjęcia.
- Jakie zdjęcia?
- Te z Brukseli.
- Ze szczytu?
- Tak.
- No i co?
- Nic. Zabrali negatywy, aparat, oryginały i zabezpieczyli mi laptopa. To znaczy przepraszam, wzięli mi laptopa. Przerwał bo właśnie nadeszła pani Lusia.
Pani Lusia, jakby żywcem wyjęta z PRL-u, czyli bufetowa o potężnych gabarytach, ubrana w obcisłą, czarną spódniczkę, zabrała ze stolika butelki po piwie i szklanki. Nachyliła się przy tym bezpruderyjnie prezentując imponujący biust. Większość z męskiej części redakcji „Pinezek” przychodziła do „Zakręconej Aldony” tylko z dwóch powodów – napić się i rzucić okiem na niewątpliwą hojność natury, jaką pani Lusia została obdarzona. Ja również nie odmawiałem sobie tej przyjemności.
- Ale po co im zdjęcia z jakiegoś szczytu? – wtrącił się do rozmowy Romek, nasz dziennikarz społeczny. Romek chyba jako jedyny cieszył się, z zamieszania i zamknięcia redakcji. On tankował już od rana. A prawdopodobnie i od dnia wczorajszego. Picie w „ Zakręconej Aldonie” było mu więc bardzo na rękę.
- Dobre pytanie – powiedział naczelny. - Czekajcie, zaraz coś sprawdzę.
Naczelny wyjął komórkę, zadzwonił.
- Wojtek? No, cześć. Słuchaj głupia sprawa, potrzebuję zdjęcia ze szczytu w Brukseli, mógłbyś mi udostępnić? Mój fotograf, skończony kretyn – tutaj naczelny porozumiewawczo mrugnął w stronę Tomka – całkiem spartolił robotę. A potrzebuję do następnego wydania. To co pomożesz?
Naczelny spojrzał na nas zdzwionym wzrokiem. W „Telemaniaku” nikt za sprawą zdjęć ze szczytu nalotu nie zrobił.
- Dlaczego więc przyczepili się do naszej redakcji? Czyżbyśmy, aż tak podpadli establishmentowi? – zadała głupie pytanie Alicja, która nie tak dawno temu rozpaczała nad przegraną aukcją internetową.
Odpowiedział jej śmiech redakcyjnych kolegów. „Pinezki” tak jak i większość tabloidów specjalizowały się w plotkach, śledzeniu celebrytów i szeroko pojętej tematyce związanej z życiem tak zwanych gwiazd. Bo to, że prawdziwych gwiazd w Polsce nie ma, wiedzieli wszyscy. Łącznie z naszymi czytelnikami.
- Nie wiadomo – odparł naczelny. - Wydawca do mnie wydzwaniał, cały wpieniony. Jego też maglowali. Tomek coś ty uwiecznił na tych zdjęciach?
- To co kazałeś szefie. Cały ten brukselski cyrk, przecież nie było tam nic, czego nie mieli inni wydawcy.
- Widocznie coś tam było.
- Jaka to różnica? Teraz i tak się już nie dowiemy. Wszystko zabrali... – wtrąciłem się do rozmowy.
- Właśnie – przytaknął Tomek. Ale musiało chodzić o coś grubego. Jeszcze nigdy nie widziałem tak wpienionych funkcjonariuszy podczas nalotu.
- Tomek... – zagadnął naczelny. A ile ty w życiu widziałeś nalotów?
* * *
Wróciłem do domu, jeśli oczywiście tak można nazwać zakurzone M-2 za „Żelazną Bramą” na ulicy Grzybowskiej. Pieprznąłem butami, wpadłem do kuchni, z lodówki wyciągnąłem piwo. Na stole zobaczyłem kartkę od Baśki – mojej dziewczyny. Baśka w kilku krótkich zdaniach informowała mnie, że pojechała na weekend do rodziny. Na wieś. Z Bogiem, pomyślałem. Weekend w Warszawie, bez dupy to byłoby coś. Gdybym tylko miał pieniądze... Och, gdybym miał pieniądze, na pewno miałbym lepszą dziewczynę....
Wyglądało na to, że pracę w „Pinezkach” również mogę stracić. Albo przynajmniej pójść na bezpłatny urlop. Gdy jeszcze byliśmy w „Zakręconej Aldonie” do naczelnego zadzwonił wydawca – i jak ujął to nasz szef – zalecał przejście kilkunastu pracowników na wczasy. Dopokąd redakcja nie uzyska poziomu funkcjonalności. A z tym mógł być problem. Zabrano bowiem wszystkie komputery, nawet osobiste laptopy, komórki. Mojej nie wzięli – była bowiem starym rupieciem. W każdym razie, jak udało mi się usłyszeć, moją komórką nie mogłem robić zdjęć, ani ich przechowywać, więc wysłużona Nokia nie stanowiła przedmiotu pożądania agentów. Co oni z tymi zdjęciami? Ochujali czy jak?
Naczelny i wydawca zarzekali się, że narobią szumu, że to wbrew prawu i konstytucji pozbawiać dziennikarzy pracy. Problem polegał jednak na tym, że służby posiadały nakaz sądowy i błogosławieństwo prokuratury. Mieli prawo zrobić włam. Wyglądało na to, że za niedługo zasilę największą armię w naszym kraju. Armię bezrobotnych.
Miałem serdecznie dość. Włączyłem telewizor i bezmyślnie gapiłem się na przelatujące obrazki, przeskakując z kanału na kanał. Klik, gotowanie z pseudo gwiazdką, klik – wojna domowa w Syrii, śmierć dwudziestu ludzi, klik – ekonomista w programie gospodarczym przekonuje mnie, że dalsza spekulacja na złotym doprowadzi do kryzysu budżetowego, klik - wracam do gotowania z pseudo gwiazdką. Zastanawiałem się, co tu zrobić z wolnym weekendem bez kasy (pożyczyć od kumpli nie mogłem, bo albo nie mieli, albo właśnie ją roztrwaniali zaglądając do co ciekawszych knajp), gdy wtedy mnie tknęło. Odruchowo pacnąłem się dłonią w czoło. No, przecież. Ja mogłem mieć zdjęcia Tomka ze szczytu w Brukseli. Cholera, czemu wcześniej o tym nie pomyślałem?
Jasne agenci zabezpieczyli komputery, zabrali komórki, prywatne notebooki i laptopy, ale przecież nie wzięli serwerów. A Tomek, wysłał mi te zdjęcia na maila. Nie na konto redakcyjne, tylko na moją prywatną pocztę elektroniczną. Los chciał, że akurat z moim kontem pocztowym wiecznie były jakieś problemy, dlatego prosiłem wszystkich, żeby materiały wysyłali mi na mój prywatny mail. Agenci widocznie przeoczyli. Koledzy w redakcji pewnie też zapomnieli. A ja przecież nikomu się nie chwaliłem.
Zanurkowałem do komputera, odpaliłem pocztę i zacząłem przeglądać zdjęcia. Niestety było tak jak mówił Tomek, zdjęcia nie uwieczniły niczego ciekawego. Typowy brukselski cyrk, uściski zadowolonych z siebie podstarzałych panów, połyskujące złote roleksy, omegi, garnitury od Hugo Bossa i Ermenegildo Zegna. Czemu służby interesowały się tymi zdjęciami tak bardzo? Nie miałem pojęcia. Przesunąłem ostatnią fotkę i coś tknęło mnie po raz kolejny... Zdjęcie było zrobione gdzieś na uboczu, w kuluarch, może w prywatnej salce, do której tylko sobie znanym sposobem udało się dostać Tomkowi. Na fotce premier Polski, Felicjan Andrzejewski rozmawiał z facetem w garniturze. Niby nic specjalnego, ale twarz tego faceta wydawała mi się znajoma. Tak jakbym tego gościa już znał, albo go widział... No przecież. To Karol! Karol Maślanka, mój kolega z licerum! No dobrze, tylko co z tego? Żadna rewelacja. Przecież „Pinezki” nie umieszczą na pierwszej stronie zdjęcia z nagłówkiem:
„Premier Andrzejewski ściska się ze szkolnym kolegą naszego redakcyjnego korektora”.
To nie był żaden news. Dalej nie wiedziałem, co takiego ciekawego miało być w zdjęciach ze szczytu w Brukseli. Nie wiedziałem też co robić dalej. Po wypiciu dwóch piw nabrałem trochę „życiowego optymizmu” i zacząłem wydzwaniać po kumplach badając ich, czy aby czasem nie cierpią na nadmiar gotówki. Nie cierpieli.
Nie pozostało mi więc nic innego jak pójść do supermarketu, za ostatnie pieniądze nakupić najgorszego sikacza i urżnąć się w trupa. Tak też uczyniłem.
Spokojnie odpaliłem telewizor i oglądałem „Wiadomości”. Waliłem jedno piwo za drugim, odpalałem jednego papierosa od poprzedniego i rozpaczałem nad swoim życiem. Przecież miało być tak pięknie! Po polonistyce miałem zostać wielkim pisarzem, miałem zarabiać bajońskie sumy, a rozentuzjazmowane fanki miały ściągać majtki przez głowę.
Moje życie wcale nie przypominało jednak obrazków z MTV, ba! Było gorsze niż myślałem, że będzie. Chryste! Byłem korektorem w „Pinezkach”! Co więcej, bez znajomości nie miałbym nawet i tego! Kurwa!!! – krzyknąłem rozlewając piwo po koszulce. Wstałem, żeby zmienić umoczonego T-shirta, gdy wtem moją uwagę przykuł jeden z reportaży nadawanych w „Wiadomościach”.
Relacja znów dotyczyła tajemniczej śmierci jednego z monachijskich bankierów. Sprawa była o tyle dziwna, że samobójstwa prominentnych finansistów europejskich ostatnimi czasy zdarzały się nad wyraz często. Co budziło naturalne podejrzenia, czy aby na pewno były to samobójstwa. Pikanterii całej sprawie nadawał fakt, iż jednej z ulicznych kamer udało się zarejstrować mężczyznę, który oddalał się z miejsca zamieszkania nieszczęsnego nieboszczyka. Monachijska policja prosiła o każdą możliwą pomoc w tej sprawie i przedstawiała zdjęcie poszukiwanego. Zamurowało mnie. Przymrużyłem oczy. Zdjęcie było nieostre, zaciemnione, trudno było dojrzeć rysy twarzy, ale natychmiast z kimś mi się skojarzyło. Pilotem włączyłem pauzę. Pobiegłem do pokoju, wydrukowałem sobie zdjęcia ze szczytu w Brukseli i porównywałem. Stałem tak gapiąc się w telewizor dobre piętnaście minut. Ale wtedy byłem już pewny. To była ta sama twarz.
Mój były kolega ze szkoły średniej Karol Maślanka był zamieszany w tajemniczą śmierć monachijskiego bankiera. A w wolnych chwilach spotykał się z premierem Rzeczypospolitej!
* * *
Przez całą noc zadawałem sobie jedno pytanie, co też łączyło premiera i Karola Maślankę? Ewidentnie coś musiało być na rzeczy. Inaczej służby nie przetrząsnęłyby nam redakcji w poszukiwaniu tych piekielnych zdjęć.
Tym razem byłem jednak mądrzejszy - natychmiast utworzyłem kopie fotek i powgrywałem je na prywatne, płatne serwery. Na wypadek gdyby po raz kolejny odwiedziły mnie służby. Dla bezpieczeństwa zgrałem zdjęcia na płytkę i wydrukowałem je w wysokiej rozdzielczości. Płytkę i zdjęcia schowałem „w skrytce”. W naszej okolicy dochodziło dość często do włamań, dlatego też Baśka od jakiegoś czasu suszyła mi głowę, o to, żebyśmy ukryli gdzieś jej kosztowności. Baśka oczywiście żadnych precjozów nie posiadała, tylko jakieś babskie bibeloty, no ale uparła się...
Poluzowałem kilka kafelków w podłodze, wydłubałem zaprawę i w powstałej przestrzeni umieściłem te jej kolczyki i spinki. Teraz ta prowizoryczna skrytka przydała się jak znalazł. Co więcej kopie zdjęć przesłałem również swojemu znajomemu, Markowi Sasinowi. Marek był naprawdę ewenementem – to znaczy uczciwym, godnym zaufania facetem. Nie mogłem jednak sobie pozwolić na błąd – pliki zabezpieczyłem hasłem. Gdyby coś mi się stało hasło trafiłoby do Marka, a zdjęcia zostałyby upublicznione. Chuchałem na zimne.
Co mogło łączyć premiera z Maślanką? – katowałem się odkąd obejrzałem materiał „Wiadomości”. Po pierwsze Maślanka był zamieszany w śmierć bankiera – to raz. Dwa, że Tomek pstryknął mu fotę na brukselskim szczycie, gdzie potajemnie nagadywał się z Prezesem Rady Ministrów. Pytania mnożyły się w głowie. Rozrysowałem to sobie w myślach – Bankier – Karol – premier. No, do jasnej cholery, przecież jakaś nić musiała ich łączyć. Ale jaka?
Oczywiście posiadałem to cholerne zdjęcie, którego śladu Andrzejewski najwyraźniej chciał się pozbyć. Ale akurat ciężko go za to winić. Któż chciałby mieć zdjęcie z potencjalnym mordercą? Publikacja takiej fotki w prasie mogła się skończyć upadkiem rządu w Polsce. Zdawałem sobie sprawę, że to jedno zdjęcie mogło zmienić całe moje życie. Że sen o bogatej, luksusowej egzystencji wcale nie musiał być tylko i wyłącznie marzeniem. Ono mogło się spełnić. Tylko trzeba mieć porządnego haka na premiera. Musiałem dowiedzieć się o co dokładnie w tym chodziło.Wyglądało na to, że będę musiał wykonać trochę dziennikarskiej pracy. Złapałem bakcyla.
* * *
- Słucham?
- Aśka?
- Tak, przy telefonie.
- Cześć, z tej strony Sebastian.
- Jaki Sebastian?
- Burczyk.
- No hej... – w głosie Aśki dało się wyczuć pewien niepokój. – Kupę lat.
Po liceum oczywiście większość kontaktów się urwała. Ludzie porozjeżdżali się na studia. Ale o ile pamięć mnie nie myliła, to Aśka Pyz, koleżanka z liceum, dostała się na kierunek razem z Karolem.
- No trochę, czasu minęło. Aśka, przejdę od razu do rzeczy.
- Tak będzie najlepiej.
- Słuchaj, czy ty aby czasem nie studiowałaś razem z Karolem na stosunkach międzynarodowych?
- Studiowałam.
- A nie wiesz co się z nim działo po studiach?
- W zasadzie nie. Podobno wyjechał za granicę. Więcej go nie widziałam. Zresztą pod koniec studiów zrobił się bardzo tajemniczy.
- Tajemniczy?
- Tak. Na pierwszym, drugim i trzecim roku był całkiem nakręcony. Ciągle gadał o tym, że poszedł na stosunki tylko po to, żeby zostać agentem. Że z tego kierunku najchętniej werbują później służby. Chciał pracować dla ABW. Wiesz jego rodzina była bardzo patriotyczna, jego dziadek walczył w AK. On też tak chciał.
- No i co się stało?
- Nic. Pod koniec trzeciego roku powiedział, że złożył podanie, ale go nie przyjęli. Więcej o tym nie rozmawiał. W ogóle jakoś stracił kontakt z ludźmi, skasował konto na Naszej Klasie i Facebooku. Było w tym coś dziwnego.
- Dziwnego?
- Tak, bo ja wcalę nie odniosłam wrażenia, że on był tym rozczarowany. Trochę to dziwne, skoro tak mu zależało… Utrzymywał kondycję, biegał, chodził na jakieś sztuki walki. A tu raptem z dnia na dzień mu wychudło, a on wcale się tym nie przejął.
- Rzeczywiście dziwne.... – ciągnąłem za język Aśkę.
- Nawet żartowaliśmy na kierunku, że tak naprawdę to się dostał tylko w ABW zabronili mu o tym mówić. Że teraz był tajniakiem i musiał to trzymać w tajemnicy. Wyobrażasz sobie? Nasz Karol tajnym agentem?!
Obydwoje roześmialiśmy się do słuchawek.
- Na piątym roku prawie się już nie widzielimśmy. Później doszły mnie słuchy, że wyjeżdża za granicę na placówkę. Trochę mu tego zazdrościłam, ale on znów wszystko trzymał w tajemnicy.
- A dokąd miał wyjechać?
- Do Niemiec. Słuchaj Seba, a czemu ty tak o niego wypytujesz? – nagle zaintersowała się Aśka.
Musiałem coś wymyślić, coś co nie wzbudziłoby podejrzeń.
- A, bo wiesz potrzebna mi większa forsa, a doszły mnie słuchy, że on jest teraz przy kasie...
- Nic mi o tym nie wiadomo.
- Słuchaj, a czy ty nie miałabyś czasem pożyczyć kilka tysięcy? - wiedziałem, że tym pytaniem ostatecznie zniechęcę ją do dalszej rozmowy. Miałem rację. Gdy tylko wspomniałem o kasie, Aśka nagle coś sobie przypomniała i powiedziała, że do mnie oddzwoni. Nawet nie wiedziała jak bardzo byłem jej wdzięczny.
* * *
Nie oszukujmy się – w dziennikarstwie śledczym nie miałem zbyt wielkiego doświadczenia. Dlatego poprosiłem Romka o pomoc. Romek miał znajomości, kiedyś był całkiem dobrym dziennikarzem społecznym, pracował nawet dla „Rzeczypospolitej”. Najwyraźniej jednak naoglądał się zbyt wiele nieszczęść, bo po prostu się rozpił i zaczął staczać. Wyrzucili go z „Rzepy” oraz kilku innych tytułów. Wreszcie wylądował w „Pinezkach”, racząc nas każdego ranka przykrym oddechem znamionującym tęgie spożywanie napojów wysokoprocentowych. Romek miał jednak to co chciałem – kontakty i znajomości. Po tym jak obaliłem z nim flaszkę „Sobieskiego” bez problemu podał mi numer do swego kolegi z dawnej pracy i uprzedził o moim telefonie.
Śledczy z „Rzepy” potwierdził moje domysły. Wszystko się zgadzało. Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego werbowała swoich rekrutów na prestiżowych studiach, na prawie, stosunkach międzynarodowych, administracji. Później delikwenta sprawdzano. Robiono wywiad środowiskowy, testy. Jeśli kandydat rokował przyjmowano go. No i według mnie Maślankę też przyjęli. Szkolenie oficera wywiadu trwa około dziesięciu lat. Dokładnie sprawdziłem dane Maślanki. Rocznik się zgadzał.
Generalnie zgadzało się wszystko. Oprócz motywu. Po co i w jakim celu premier Rzeczypospolitej miałby wysyłać tajnego agenta, aby mordował bankierów? Jaki był w tym cel? Chodziłem z kąta w kąt, intensywnie myśląc. Oczywiście im bardziej intensywnie tym głupsze pomysły przychodziły mi do głowy. Postanowiłem zrobić sobie krótką przerwę. Na głodnego i Salomon nic nie wymyśli.
* * *
Do ulubionej włoskiej knajpki miałem kawałek, nie chciałem jednak korzystać z uroków miejskiej komunikacji. Dzień był słoneczny, bezchmurny – postanowiłem więc, że się przespaceruję. W powietrzu czuło się wiosnę. Przemierzałem blokowiska ulicy Grzybowskiej kryjąc się w cieniu nielicznych drzew. Mijałem przechodniów, od czasu do czasu obdarzając przedstawicielki płci nadobnej powłóczystym spojrzeniem. Czułem, że jestem już blisko rozwikłania całej tej sprawy, że rozwiązanie znajduje się na wyciągnięcie dłoni. A im bardziej to sobie uświadamiałem tym większy stres mnie dopadał.
Czułem również coś innego, wewnętrzny niepokój i niepewność. Udając się na obiad miałem nieodparte wrażenie, że ktoś mnie śledzi. Obróciłem się nawet kilkakrotnie, sprawdzając czy mój niepokój posiada jakiekolwiek uzasadnienie. Nikogo jednak nie wypatrzyłem. Machnąłem ręką – pewnie takie myśli to normalka u każdego kto babrze się w spiskach i intrygach. Na szczęście na horyzoncie poczęły wyłaniać się znajome kontury mojej ulubionej włoskiej knajpki.
Zamówiłem wegetariańską na wynos. W czasie gdy czekałem na pizzę, przyglądałem się pośladkom małolaty w czarnej mini, która ganiała po knajpce niczym młoda gazela. Młoda musiała zacząć niedawno, bo wcale jej nie znałem. Na plakietce zobaczyłem wypisane imię, Eureka. Chryste, któż chciałby nazwać tak swoje dziecko? Otaksowałem wzrokiem jędrne piersi. Chwila, pomyślałem. Skup się. Masz ważniejsze sprawy niż przyglądanie się kobiecym krągłościom. Myśl! Dlaczego premier miałby zabijać europejskiech bankierów? Nie wiedziałem. A im dłużej o tym myślałem tym większy mętlik pojawiał się w głowie. Mimowolnie przesunąłem wzrok w kierunku zwinnej małolaty, która nagle się obróciła i spojrzała mi prosto w oczy, podeszła do stolika. Nie była jednak zainteresowana moją osobą, po prostu pizza była już gotowa.
- Czy to wszystko? – zapytała szczerząc zęby.
- Tak.
- Razem będzie sześdziesiąt złotych.
- Ile? – nie mogłem uwierzyć.
- No, za wegetariańską sześdziesiąt.
- Chryste nie byłem tutaj dwa tygodnie, a ceny poszły o jedną trzecią do góry?! – wprost nie mogłem uwierzyć podwyżkom.
- Ostatnio wszystko podrożało – wyjaśniła mi łopatologicznie kusa dziewczynka.
Miałem coś odpowiedzieć, oburzyć się na drożyznę, zwymyślać zdzierstwo w tym przeklętem kraju. Powstrzymałem się. Bo nagle coś przyszło mi do głowy. No przecież! Wiedziałem! Doszukałem się motywu!
Rzuciłem na stolik pieniądze, wyrwałem pizzę z rąk Eureki, ucałowałem ją lekko w policzek i jak strzała pomknąłem w kierunku najbliższej kawiarenki internetowej. Przeglądałem witryny banków, w których niedawno zginęli dyrektorzy, porównywałem z sytuacją na rynku finansowym w Polsce. Przecież to było tak oczywiste! Widać to było gołym okiem! Ale jedyną osobą posiadającą twarde dowody na zbrodnie dokonywane przez polski rząd miałem ja!
* * *
Wracałem uśmiechnięty i zadowolony. Wszystko się zgadzało, odkryłem motyw, w zasadzie rozwikłałem całą łamigłówkę. A przynajmniej tak mi się zdawało. To było tak cholernie proste. W zasadzie widoczne dla każdego przechodnia. I może dlatego tak dobrze ukryte – przeszło mi przez myśl. Bo czy nie najciemniej jest pod latarnią? Mimo dobrego humoru, to dziwne uczucie niepokoju, uczucie, że jestem obserwowany nie chciało odejść. Obróciłem się kilkakrotnie, w kilku punktach zmieniłem też „trasę powrotną” do domu. Więcej nawet, zaczajony na winklach i rogach ulic obserwowałem ruch pieszych i pojazdów. Miałem nieodparte wrażenie, że jestem śledzony, ba nawet inwigilowany. Dopiero po kilku minutach zdałem sobie sprawę z tego, że zachowuję się jak kompletny paranoik, jak osoba zupełnie obłąkana swoimi urojeniami na temat tajnych służb. Uświadomiły mi to dziwne spojrzenia przechodniów, którzy od pewnego czasu dziwnie mi się przypatrywali. No, a przecież wszyscy do spisku należeć nie mogli! To jedno wiedziałem. Odpędziłem precz dziwne myśli, i zastanowiłem się nad przyszłością.
Już wyobrażałem sobie w jakiej willi będę mieszkał, jakie bajońskie sumy zarabiał w jednej z podległych Ministerstwu Skarbu spółek. Może w PGNiGe, a może w Orlenie? Niektórym ludziom jedna miesięczna pensja dyrektora, którejkolwiek z tych spółek wystarczyłaby na spokojne i godziwe lata życia. Ale nie mnie. Ja chciałem żyć wesoło, bogato i zdrowo. Postanowiłem zaszantażować Andrzejewskiego na naprawdę grubą kasę. Tak, żebym już nigdy nie musiał martwić się o pieniądze.
Lekko się zdziwiłem gdy zobaczyłem uchylone drzwi. Czyżby Baśka już wróciła? Nie, pomyślałem, miała przyjechać dopiero w następnym tygodniu. Może chcieli nas okraść? Albo jeszcze gorzej... Miast uciekać gdzie pieprz rośnie, miast wiać jak najdalej od miejsca zamieszkania, ja jak ten głupi ostrożnie otworzyłem drzwi. Całe mieszkanie było wywrócone do góry nogami, wszystko dosłownie wszystko leżało przewrócone na ziemi. Stacjonarny telefon, rozkręcony telewizor, rozwalony komputer, rzeczy powyrzucane z szafy, ręczniki walały się po podłodze splecione w miłosnym uścisku z książkami polskiej klasyki. Wyglądało na to, że ktoś czegoś szukał w moim mieszkaniu. A ja już dobrze wiedziałem, kto i czego. O, nie, powiedziałem na głos. Tak bawić się nie będziemy! Już sięgałem do kieszeni po moją wysłużoną Nokię gdy w tej samej chwili do mieszkania weszła Baśka. Popatrzyła na mnie wzrokiem jaszczurki, zagniewana, wnerwiona. Znałem to spojrzenie. Identycznie patrzyła na mnie wtedy gdy nie szczytowała.
- Już wróciłaś? Wybrałaś dobrą porę, akurat ktoś nam zrobił włam – próbowałem tłumaczyć.
- Ty gnoju...
- Co?
- Ty gnoju jeden... Jak mogłeś?
- Co mogłem? To nie ja wywróciłem mieszkanie do góry nogami!
- Kogo obchodzi ten burdel! Jak mogłeś mi to zrobić?!
- Co zrobić? – pytam jakbym co dopiero urwał się z choinki.
Baśka sięgnęła do torebki, wyjęła plik zdjęć, moje serce natychmiast podskoczyło.
- Co to za lafirynda?! – wrzasnęła i jednocześnie walnęła mnie w pysk.
Muszę przyznać, że byłem z lekka zdezorientowany. Nie tylko wymierzonym mi siarczystym policzkiem, ale fotografiami, które przedstawiały mnie i Magdę Szeptuło całujących się razem. Ale akurat jej nigdy nie całowałem. Chociaż bardzo chciałem.
- Ja... Co to jest? Przecież ja nigdy cię nie zdradziłem.
- Ty masz czelność się jeszcze wypierać! Dupku jeden!
- Ja nigdy tej dziewczyny nie całowałem. Mogę przysiąc.
- Czy ty mnie masz za idiotkę?!
Nie odpowiedziałem. W sumie nigdy nie uważałem Baśki na najinteligentniejszą dziewczynę na świecie. Dobra, przyznaję się, tak miałem ją za idiotkę. No, ale przecież nie mówi się całej prawdy swoim bliskim, prawda?
- To nie ja... To znaczy ja... Ale ja nigdy....
- Koniec z nami. Wyprowadzam się! – oświadczyła wyniośle. Przyszłam tylko po swoje rzeczy, ale w tym bałaganie... Zabiorę tylko to co najważniejsze.
- Ale Baśka... Te zdjęcia to fotomontaż... Ja ciebie nigdy nie zdradziłem! – krzyczę desperacko, choć wiem, że i tak mi nie uwierzy.
- Bujaj się złamasie.
Próbuję się przejść, zawsze jak jestem zdenerwowany to dużo chodzę, ale teraz w porozpieprzanym mieszkaniu ciężko gdziegolwiek postawić nogę. Idę do łazienki, przemywam wodą twarz i ciężko oddycham. Co tu się dzieje? – pytam sam siebie. Co tu jest grane?
Gdy wychodzę z łazienki Baśki już nie ma. Klucze pieprznęła na ziemię. Zawsze lubiła teatralne gesty. Zostałem sam.
* * *
A to kretynka! Zostawiła mnie! Mnie! I to w takim momencie. Zresztą dobrze jej tak... Nie wie co straciła... A ja już niedługo... Przecież już niedługo moje życie odmieni się zupełnie.
Dzwonek Nokii wypełnił pokój brzęczącym dźwiękiem. Pieprzę ją, mówię do siebie próbując przedostać się przez stertę powywracanych sprzętów.
- Halo? Pan Sebastian...
- Tak..
- Mówi pani Krystyna z kadr.
- Skąd?!
- Z „Pinezek”. Z kadr!
- No i co tam pani Krysiu?
- Nie najlepiej. Zwalniają pana, panie Sebastianie. Mówią, że redukcja etatów.
- Że co?
- No, redukcja. Sama się zdziwiłam bo zwykle o takich rzeczach informuje naczelny. Ale kazali dzwonić, więc dzwonię.
- A walcie się wszyscy na ryj! – rzuciłem słuchawką.
Co za popieprzony dzień – pomyślałem. Nie dość, że włamali mi się do mieszkania, nie dość że rzuciła mnie dziewczyna, to jeszcze wylali mnie z roboty. Nagle poczułem dojmującą ochotę, żeby się napić. Urżnąć się do nieprzytomności. W lodówce ostała się flaszka piwa, które otworzyłem o kant stołu. Browar opróżniłem w kilka minut. I chciałem jeszcze. Zmacałem kieszeń, znalazłem dwie piątki, prawie podbiegłem do wyważonych drzwi. Piwa jednak nie kupiłem. W progu mojego mieszkania stał premier Rzeczypospolitej Polskiej.
* * *
- Pan Sebastian Burczyk jak mniemam? – zapytał Prezes Rady Ministrów.
Stałem z rozdziawioną gębą, jak prawiczek na widok nagiej kobiety. Musiałem wyglądać jak ostatni palant. Kompletnie nie wiedziałem co robić. Bąknąłem tylko coś pod nosem. Jeden z ochroniarzy wszedł do mieszkania, szybko ale starannie je sprawdził, specjalnym urządzeniem zeskanował pomieszczenia upewniając się, że w środku nie ma podsłuchu.
- Przepraszam za tak nagłe i niezapowiedziane najście – kontynuował Felicjan Andrzejewski, wcale nie przejmując się zachowaniem agenta - ,ale sprawa z którą do pana przychodzę jest dość delikatna. - Obiecuję, że nie zajmę panu dużo czasu. Mogę wejść?
Pokiwałem nerwowo głową.
– Chłopcy - Andrzejewski zwrócił się do ochroniarzy z Boru - poczekajcie na mnie na zewnątrz. Chciałem porozmawiać z panem Burczykiem na osobności.
Zdało mi się, że rozpoznaję kilku z funkcjonariuszy, że jeden z nich plombował mi komputer w „Pinezkach”, a dwóch pozostałych brało udział w nalocie. Chociaż, mogło mi się wydawać.
Andrzejewski odczekał, aż Borowcy opuszczą klatkę schodową, dopiero wtedy wszedł do środka.
- Widzę, że robi pan wiosenne porządki – skonstatował włamanie przedzierając się przez przedpokój.
- Można to tak nazwać... Napije się pan czegoś? – próbowałem grać rolę gospodarza.
– Nie, dziękuję, nie chce panu zająć dużo czasu. W zasadzie przyszedłem złożyć panu propozycję. Z gatunku tych nie do odrzucenia.
Zacząłem uważniej mu się przyglądać. Bez pudru wyglądał trochę starzej niż w telewizji, kamera go odmładzała. Stał elegancko wyprostowany, w nienagannym ciemnym garniturze, ze srebrną Omegą na nadgarstku. Nie znałem się na modzie politycznych elit, ale rękę dał bym sobie odciąć, że Andrzejewski nie miał na sobie ani Armaniego, ani Hugo Bossa. Nie, jego garnitur był szyty na zamówienie, u jednego z londyńskich bądź paryskich krawców. Kosztował pewnie tyle co samochód średniej klasy.
- Możemy usiąść?
- Jasne. To znaczy, oczywiście panie premierze.
Nie spodziewałem się Andrzejewskiego. Myślałem, że pojawi się Karol, że to z nim będę rozmawiał. No, ale co miałem zrobić? Przecież nie wyrzuca się premiera Rzeczypospolitej na zbity pysk, gdy ten zapuka do drzwi. Choć w środku polskiej duszy korci, żeby tak właśnie uczynić.
- Panie Sebastianie, nie będę owijał w bawełnę. Ma pan coś co w zasadzie nie należy do pana, a przez nieszczęśliwy zbieg okoliczności trafiło w pańskie ręce. Proszę mi to oddać, panu się to do niczego nie przyda.
- Nie?
- Naprawdę, nie. Ba, to zdjęcie, bo przecież o nim mówimy, może panu tylko zaszkodzić.
- Jeśli może zaszkodzić, to chyba nie tylko mnie.
- No więc właśnie. Po co szkodzić sobie wzajemnie? Nie lepiej się dogadać? Jak na cywilizowanych ludzi przystało?
- Pewnie, że lepiej. A konkretnie? Co w zamian za zdjęcie otrzymam?
- Spokój duszy.
- Wolałbym – przeciągnąłem wygodnie ręce nad głową – wolałbym już większe mieszkanie. - Może jakąś dobrze płatną, pracę w rządzie, odpowiedni samochód. Ale wpierw... Wpierw chciałbym , aby zaspokoił pan moją ciekawość. Niech pan opowie, co pana łączy z Karolem Maślanką..
- Niech? – premier znów uśmiechnął się pod nosem. - Już dawno nikt tak się do mnie nie zwracał. W zasadzie powienienem odmówić. Bo przed chwilę, w niezbyt zaowalowany sposób próbował mnie pan szantażować.
Nie wiem dlaczego, ale czerwony pąs odmalował się na mojej twarzy. Facet miał rację. Jeszcze nigdy nikogo nie szantażowałem. To był mój pierwszy raz.
- Ale spełnię pana życzenie – kontynuował dobrze mi znanym głosem z telewizji Andrzejewski - tyle mogę zrobić. – Kto wie? Może mnie pan nawet zrozumie?
Premier spojrzał na zegarek, wygodniej rozsiadł się na fotelu, lekko westchnął.
- Wypadałoby zacząć od tego, że gdy obejmowałem władzę, mieliśmy masę kłopotów. Z budżetem, z aferę o defraudacji resortowych środków, wreszcie ze skandalem obyczajowym w partii... Ale nie to było najgorsze... Najgorsze, jak się już pewnie domyśliłeś, były spekulacje na polskiej walucie. Wyobrażasz sobie, że w ciągu dwóch tygodni siła nabywcza naszego pieniądza spadła o piętnaście procent? To tak jakby ktoś okradał naszych obywateli nie wchodząc nawet do ich mieszkań.
- I wtedy przedsięwzięto specjalne kroki?
- Nie. Dalej nic się nie działo. Spekulanci dalej grali na osłabienie złotówki, a ani ja, ani prezes NBP nie wiedział co z tym fantem zrobić. Groźnie stało się dopiero wtedy, gdy okazało się, że złotówka blisko jest punktu krytycznego, po przekroczeniu, którego nie udałoby nam się zamknąć budżetu. A to byłaby już katastrofa. Nikt nie wiedział co zrobić. Minister finansów udawał chorego i leżał w domu, w rządzie szerzyła się panika. Nie mogliśmy wzmocnić złotówki, sprzedażą euro, bo tą już sprzedaliśmy, nie mogliśmy wystąpić o pożyczkę, bo wypiął się na nas Międzynarodowy Fundusz Walutowy... Sytuacja była fatalna...
- Dziwne. Niewiele było o tym w gazetach...
- Dogadałem się z redaktorami największych polskich gazet, żeby za dużo o tym nie pisali. A jeśli już, to na ostatnich stronach. Problem jednak pozostał. Nikt nie wiedział jak wzmocnić złotówkę...
- I wtedy pojawił się pomysł, żeby...
- Tak. Wtedy pojawił się Karol ze swoją koncepcją. ABW ma w statucie zapisane dbanie o bezpieczeństwo ekonomiczne kraju. A Karol, był osobą bardzo patriotyczną... Skoro nie można było wzmocnić złotego, należało zatrzymać jego dramatyczny spadek wartości...
- I to wtedy zdecydowaliście się na mordowanie bankierów odpowiedzialnych za spekulację...
Andrzejewski westchnął.
- A tak... Zdecydowałem się.
Patrzyłem mu prosto w oczy. Musiałem, musiałem o to zapytać.
- I nie gryzie was sumienie?
- Trochę gryzie. Ale jakoś przeżyję. Wiesz ile rodzin ucierpiało tylko z tego powodu, że kilku spekulantów chciało podreperować sobie wyniki? Wiesz jakie z tego powodu mamy straty w budżecie? Więc zdecydowaliśmy się podjąć kroki radykalne.
- Mordować niewinnych ludzi?
- Jakich niewinnych?! Oni byli winni! To był atak przeciwko polskiej racji stanu! – coraz bardziej podniecał się premier. - Skoro nie potrafiliśmy odpowiedzieć bronią ekonomiczną to sięgnęliśmy po środki bardziej bezpośrednie. I to ich zadufanie! Przecież oni się tym właściwie chwalili, że nas okradają! Na własnych stronach internetowych podawali ile to im udało się zarobić na spekulacji! Skoro nie było innego wyjścia, wtedy...
- Zabijaliście ludzi? Przecież to jest psychopatologia...
- Może i jest. W tym kraju, żeby być patriotą trzeba być pomylonym... Inaczej się nie da... Jak powiesz, że kochasz ten kraj, to będą patrzeć na ciebie jak na jakiegoś oszołma, idiotę, małpę z cyrku. Nie, w Polsce przejdzie każdy szwindel, każda machloja, każdy przekręt. Byle w imię własnych korzyści.
- Pan kazał zabijać dla Polski? Czy dlatego, że nie umiał pan opanować sytuacji?
- Jak to nie umiałem? Przecież opanowałem. Niech teraz jakiś spekulant spróbuje podnieść rękę na polską złotówkę. Gwarantuję ci, że bankierzy w swoich garniturkach i szklanych biurowcach, zastanowią się kilkakrotnie czy warto ryzykować!
Andrzejewski coraz bardziej się nakręcał, ja znowu siedziałem z rozdziawioną gębą. Niby sam do tego wszystkiego doszedłem, ale teraz gdy usłyszałem to od niego... Gdy moje domysły się potwierdziły, wprost nie mogłem uwierzyć... Nasz premier miał nierówno pod sufitem!
- Przecież pan jest terrorystą... – ledwo uwierzyłem, że to powiedziałem.
- Może. Jeśli ojczyzna tego wymaga, to chyba jestem... Niech oceni mnie później historia. Bo ja coś dla tej ojczyzny poświęciłem... Spokój duszy, sumienie... Nie wdrapywałem się na ten stołek tylko po to, żeby pozwiedzać świat, poklepać po ręce prezydenta USA, otrzymać sute łapówy i przespać się z prezenterką TVN-u. Niech ta Rzeczpospolita, wreszcie coś kurwa znaczy! Mogę zrozumieć, że podlizywaliśmy się Moskwie, Berlinowi, albo Amerykańcom. Ale bać się finansistów? To kto wreszcie rządzi w tej Polsce, jeśli byle biznesmen, jest w stanie rozpieprzyć ten kraj? Na to pozwolić nie mogłem.
Andrzejewski westchnął głęboko. A ja nie mogłem uwierzyć. Pierwszy raz słyszałem premiera używającego wulgarnych słów. Zawsze miałem go za tak kulturalnego faceta.
- Wiesz już wszystko. Zaspokoiłeś swoją ciekawość. Teraz poproszę o zdjęcie. Jeden jedyny raz, poproszę.
- Zdjęcie może pan dostać, ale... Wpierw wejdźmy w szczegóły, tego co otrzymam w zamian.
- Panie Sebastianie, panu najwyraźniej coś się pomyliło.
- Nic mi się nie pomyliło. Ja tutaj rozdaję karty.
- Czyżby?
- Zdecydowanie. Czym mnie pan nastraszy? Że mnie pan zabije? Upewniam pana, panie premierze, że po nieszczęśliwym wypadku jaki mi się przydarzy zdjęcia pana i Maślanki trafią do odpowiednich osób...
- Do redakcji głównych polskich gazet? – zaśmiał się Andrzejewski. Jeśli tak to jestem, spokojny, bo każdy z redaktorów naczelnych to mój dobry znajomy. Co więcej, pracę na stołkach naczelnych, mają dzięki mnie.
- Nie myślałem o redakcjach. Raczej o opozycji. I monachijskiej policji.
- A w jaki sposób do nich trafią skoro ten nieszczęśliwy wypadek pana dosięgnie?
- Dostarczy go odpowiednia osoba.
- Czyżby? – z wielce wymowną miną zapytał Andrzejewski. - Wiedzieliśmy, że zdjęcia znajdują się w waszej redakcji. Chcieliśmy je pozyskać, co pewnie nie byłoby trudne, ale okazało się, że w tajemniczy sposób zniknęły. Jedyną osobą, która była w posiadaniu kopii zdjęć byłeś ty. I od tego momentu, zanim jeszcze skojarzyłeś Maślankę z morderstwem bankiera, byłeś śledzony. Wiemy, że kopie zdjęć umieściłeś na prywatnych serwerach. Zapewniam cię, że owe pliki zostały usunięte przez naszych hakerów, kilka sekund po ich przesłaniu. Wiem, że spotkałeś się z Markiem Sasinem, swoim dobrym przyjacielem. Wiemy o jaką przysługę go poprosiłeś. Nie drogi Sebastianie. Jedyne zdjęcia jakie posiadasz znajdują się tutaj, w twoim mieszkaniu. Jak widzisz szukaliśmy... – Andrzejewski ostentacyjnie rozjerzał się po zdemolowanym lokalu. Ale nie mogliśmy znaleźć. Ostatni więc raz o nie poproszę. Później zrobią to chłopcy z Boru, a oni potrafią być bardzo, ale to bardzo przekonujący.
- Straszy mnie pan?
- Nie – rozbrajająco szczerze przyznał premier. – Informuję. Zresztą sam się panu dziwię, panie Sebastianie. No, bo proszę mi powiedzieć, czy nie ma pan dość? Przecież to co pana spotkało, to dopiero początek. Zwolnienie z pracy, przetrząśnięcie mieszkania, rozbicie związku.
- Więc to wasza sprawka?
- Jasne, że nasza. Myślałeś, że to przypadek? Tak naprawdę to dopiero zapowiedź tego co czeka ciebie i twoich bliskich.
Głośno przełknąłem ślinę.
- Obiecam coś twoim rodzicom, bratu, głupawej siostrze, - kontynuował spokojnym, a przez to jeszcze bardziej wzbudzającym strach głosem Andrzejewski - i twojej dziewczynie. - Kotce Zuzi, którą tak kocha twoja siostra. Obiecuję im, że jeśli nie dostarczysz mi tych zdjęć, to im wszystkim przydarzą się nieszczęśliwe wypadki. Natomiast tobie nawet włos z głowy nie spadnie. Pozwolę ci żyć ze świadomością, że przez własną głupotę doprowadziłeś do mniej lub bardziej poważnego uszczerbku na zdrowiu własnej rodziny…
- Pan nie może! Pan grozi własnym obywatelom.
- Zaskarż mnie do sądu. Co ty myślałeś? Że co? Że byle gówniarz będzie mnie szantażował? O, nie. I nie patrz tak na mnie, jakbym był wcieleniem Złego. Gdybyś siedział na moim miejscu robiłbyś to samo.
- A teraz rusz się! – wrzasnął Andrzejewski. – Przecież nie mam całego dnia!
Pot zrosił mi czoło, wstałem, pognałem do ukrytej w podłodze szkatułeczki. Ręce trzęsły mi się, gdy niezdarnie próbowałem otworzyć ją srebrnym kluczykiem. Co ja sobie myślałem? Że będę w stanie szantażować polskiego premiera? Kurwa, jaki byłem głupi, przecież... Gdy po wydających się niby wiecznością sekundach, wreszcie otworzyłem szkatułkę, wrzasąłem z przerażenia.
- Nie ma ich! Nie ma!
Zacząłem panicznie przetrząsać kryjówkę, potrząsałem szkatułką jak głupi. Odwróciłem ją spodem do góry, obracałem w rękach, oglądałem z każdej możliwej storny.
- Nie ma tego zdjęcia! Nie ma kopii! To Baśka... To Baśka musiała je wziąć, gdy przyszła do mieszkania.... Mówiła, mówiła, że zabierze tylko to co naj…No i wzięła te swoje bibeloty razem ze zdjęciami…
Andrzejewski wcale mnie jednak nie słuchał. Spokojnie wstał, wyszedł na klatkę schodową i zawołał chłopaków z Boru.
* * *
Wygodnie rozsiadłem się na ławeczce, wyjąłem papierosa, mocno, bardzo mocno się zaciągnąłem. Było dość chłodno, dlatego przezornie na piżamę narzuciłem szlafrok. Rozejrzałem się wokół. Widok mnie uspokajał. Szpaler rosłych topol rzucał cień na żwirowaną alejkę, trawnik emanował głęboką zielenią, radosną żółcią tryskały konwalie. Nie wiedziałem, że szpital psychiatryczny w Tworkach możeby być tak ładny.
Od mojej rozmowy z premierem rządu minęły dwa tygodnie. To znaczy od mojej wyimaginowanej rozmowy z premierem. Nie wiem jak i kiedy dostałem się do Tworek, ale podobno przywieziono mnie tu, ponieważ bredziłem. Teraz wiem, że bredziłem. Doktor Filipowicz (cudowny człowiek!) stwierdził u mnie paranoję, a później powiedział, że mi pomoże. I pomógł.
Jechałem już na lekach przeciwpsychotycznych od miesiąca, i widać było poprawę. Przestałem twierdzić, że wpadłem na trop spisku, w którym to premier oraz mój kolega ze szkoły średniej, niejaki Karol Maślanka organizowali zamachy na finansistów podejrzanych o spekulację na polskiej walucie. Przestałem twierdzić, że mam na to dowody, że przekazałem je Markowi Sasinowi, mojemu koledze. Nie próbowałem po raz setny tłumaczyć, że Marek potwierdziłby wszystko gdyby nie tajni hackerzy z ABW, którzy pokasowali pliki na płatnych serwerach. Nie wzdrygałem się już przed przyjmowaniem leków, ani terapią. Dość dużo czasu zajęło mi zaakceptowanie faktu, że wszystko co mówię jest jedną wielką brednią. Żadnego zamachu nie było. Nigdy nie rozmawiałem z premierem Rzeczypospolitej Polskiej, Felicjanem Andrzejewskim. A Karol Maślanka jest sprzedawcą w butiku na Śródmieściu. I wcale nie przypomina z wyglądu mężczyzny, którego oskarżono o morderstwo monachijskiego bankiera. Dobrotliwy doktor Filipowicz wręcz sam pofatygował się i ściągnął Maślankę na wizytację (mówiłem już, cudowny człowiek!).
Teraz to wszystko już wiedziałem. Zaakceptowałem to. Zaciągnąłem się po raz kolejny. Mocno. Bardzo mocno. Doktor Filipowicz powiedział, że bardzo dobrze rokuję, i że jeśli wszystko pójdzie OK, to będę mógł opuścić szpital już za dwa tygodnie. Bardzo mnie to cieszyło. Sięgnąłem po gazetę.
Z pierwszej storny krzyczał nagłówek: ZAMACH NA PREMIERA!
Jak donosiła gazeta, wczoraj w Brukseli próbowano dokonać, na szczęście nieudanego zamachu, na premiera Polski, Felicjana Andrzejewskiego. Sprawcę złapano. Z nieoficlanych źródeł dziennikarzom gazety udało się ustalić, że niedoszły zamachowiec miał zostać wynajęty przez jeden z niemieckich banków. Co ciekawe, to właśnie były dyrektor owego banku zginął w niewyjaśnionych okolicznościach. Smaczku tematowi dodawał fakt, że to właśnie bank był głównym beneficjentem spekulacji na polskiej walucie.
- Co ma wspólnego zmarły bankier, spekulacja na złotówce i premier polskiego rządu? – pytał w ostatnim zdaniu dziennikarz gazety.
Papieros wypadł mi z dłoni. Byłem bardzo zmartwiony. Naprawdę. Bałem się, że już nigdy nie opuszczę Tworek.
K O N I E C
Złapać bakcyla
1
Ostatnio zmieniony wt 25 wrz 2012, 12:16 przez slavec2723, łącznie zmieniany 3 razy.