Wstawiłem go tutaj, bo jestem ciekawy opinii z zewnątrz.
***
***Ledwie pamiętam swoje dzieciństwo. Może to dlatego, że nie było ono zbyt ciekawe. Nie, nie, bzdury, nie ma dzieciństwa, które nie byłoby ciekawe. Zapewne więc to dlatego, że w okresie trochę późniejszym doświadczyłem rzeczy, które na zawsze już wyparły inne moje doświadczenia, czy to te wcześniejsze, czy też późniejsze. Temat mojej opowieści niewątpliwie nie zawiera w sobie niczego nowego. Opowiada o tym, o czym opowiadały już tysiące innych historii. Ja jednak wierzę, że to bez znaczenia, uważam bowiem, że każda opowieść to inny człowiek, a ponieważ nikt z nas nie jest taki sam, zatem nawet jeżeli nagle wszyscy zaczęlibyśmy pisać o tym samym, żadna z tych historii nie byłaby taka sama. ***Dlaczego w ogóle wzięło mnie na to, by opowiedzieć kolejną z mnóstwa opowieści miłosnych? Bo jestem jedną z tych osób, które urodziły się z wewnętrzną potrzebą opowiadania, a że na dodatek powoli zaczynam chylić się ku końcowi i nie mam nawet potomków ani nikogo w tym rodzaju, postanowiłem, że historią, która zawsze znaczyła dla mnie najwięcej, która, właściwie, była całym moim życiem, postaram się odcisnąć na ciele tej planety najmniejszy choćby, ale mimo wszystko niezatarty ślad.
***Byłem zwyczajnym, nawet nie przystojnym chłopakiem. Szkołą wściekle pogardzałem, chociaż bardzo lubiłem literaturę. Szczególnie pochłaniały mnie klasyki. Joyce, Flaubert, Dostojewski, Wilde - mogłem zaczytywać się w ich lekturach całymi nocami.
***Mieszkaliśmy z rodzicami i bratem Michałem w małym, zaściankowym, aczkolwiek całkiem malowniczym miasteczku. Często spacerowałem po pustych trotuarach, obrzeżających wybrukowane jezdnie, a w nocy połyskujących w światłach latarni. O tak, niezastąpione były te moje nocne przechadzki. Zdarzało mi się zachodzić o tych godzinach na cmentarz. Spacerowałem, jak Byron, między grobami, z ręcami w kieszeniach. Ale nie czyniłem tak dlatego, by udowodnić sobie, jaki to odważny nie jestem, lecz po prostu z tej racji, że byłem młodzieńcem pogardzającym codzienną rzeczywistością; byłem jak ten, który błąka się po pustyni, wygłodzony i wycieńczony, tylko że mi nie roiły się wizje krystalicznych jezior, a pragnąłem jedynie magii. Wtedy myślałem, że jestem wyjątkowym chłopcem.
***Lubiłem też brać rower i z książką w plecaku wybierać się do boru za miastem. Siadałem wtedy pod świerkiem i zachwycałem się strofami Baudelaire’a.
***Chyba byłem marzycielem. Kto wie, czy nadal nim nie jestem.
***W szkole, jak już wspomniałem, niezbyt mi szło. Nauczyciele mnie nie znosili, ale ja nigdy nie dawałem sobą pomiatać. Ciągle sobie żartowałem, odwalałem przeróżne hece, naprawdę z rzadka cokolwiek traktowałem z powagą. W domu uchodziłem za nieambitnego trzpiota. Wielokrotnie wypominali mi rodzice, że trwonię intelektualny potencjał na te swoje firdygałki, podczas gdy jeślibym tylko zechciał, gdybym tylko przyłożył się odpowiednio, to niejednego mógłbym dokonać, tak, jak mój brat – Michał. O, wiecznie go faworyzowali, a w mojej obecności najczęściej i z tym większym entuzjazmem. Zapewne sądzili, że w ten sposób zmotywują mnie do pracy. Jednak nic bardziej mylnego. Ani mi się śniło podążać śladami brata, chociaż do samego Michała nic osobiście nie miałem, moim zdaniem był całkiem w porządku.
***W pewne wakacje, miałem wtedy siedemnaście albo osiemnaście lat, przebywałem u cioci na Śląsku. Mieszkała niedaleko Katowic, często więc wsiadałem w autobus i jechałem tam. W Katowicach spacerowałem, podziwiałem zabytkowe budowle, zwiedzałem antykwariaty, ogólnie snułem się po mieście z pięściami w kieszeniach i gromadziłem przyjemne wrażenia, których nieustająco dostarczały mi uroki infrastruktury miejskiej.
***Aż nadziałem się na pewną galerię. Przykuła moją uwagę, bo stało przed nią kilkoro ludzi, ćmiących papierosy. Podszedłem do nich i zapytałem, czy jest organizowana tam jakaś wystawa albo coś w tym rodzaju. Oznajmili mi, że trwa obecnie wernisaż i jest on otwarty dla wszystkich. Wobec tego wszedłem co rychlej do budynku i z narastającą ciekawością i podnieceniem zacząłem przyglądać się obrazom, dekorującym ściany.
***Przyznam, że nigdy nie znałem się na malarstwie. Lubiłem zawieszać spojrzenia na jakimś obrazie, pewnie, kto tego nie lubi. Tylko że ja nigdy nie próbowałem przekładać swoich wrażeń na pojęciowy dyskurs. Wolałem, aby to, co wyszło z obrębu intuicji, tam właśnie pozostało.
***I wtedy ją spotkałem. Przyglądałem się jakiemuś obrazowi, w którym scenerię stanowił niewyraźny pejzaż z pomarańczowym słońcem chylącym się za linię horyzontu i czółnem przecinającym taflę jeziora, na którym obecnych było dwoje osób.
– To Monet – oznajmiła mi. – Znasz?
– Od niedawna.
– To znaczy?
– Odkąd mi powiedziałaś, że to Monet.
***Zrewanżowała się uśmiechem. A miała przyjemny uśmiech. W ogóle cała jakaś była przyjemna. Wysoka, blond włosy osiadłe na ramionach, sięgająca zgranych, opalonych łydek biała sukienka w granatowe wzory i beżowe szpilki. Twarz miała ładną, szczególnie kręciły mnie jej naturalnie zarumienione policzki, swym kształtem przywodzące na myśl gumy balonowe. Mógłbym je żuć całymi dniami.
***Oczywiście poszliśmy na spacer. Najbardziej pamiętam tę aleję opatuloną szpalerem sosen, zasklepiających gwieździste niebo. Wtedy już szliśmy objęci. Może to trochę dziwne, że w tak błyskawicznym tempie nawiązała się pomiędzy nami taka poufałość, jednakże z pewnością nie byliśmy w tym odosobnieni, niewątpliwie istniały już i istnieją nadal podobne przypadki, a winę za tak nierozsądne zaufanie należałoby pewnie przypisać ogromnemu zrozumieniu na płaszczyźnie duchowej, które pomiędzy nami niezaprzeczalnie istniało.
***Interesowała się teatrem, predylekcją darzyła współczesną literaturę i w ogóle wszystko, co było współczesne. Nigdy wcześniej nie spotkałem dziewczyny o takich zainteresowaniach. Od razu przypadliśmy sobie do gustu.
Miałem już wracać do domu, ale okazało się, że mieszkanie jej brata jest do końca tego tygodnia puste. Zaproponowała mi więc nocleg, no a ja musiałbym być chyba niespełna władz umysłowych, aby na jej propozycję nie przystać. Powiedzcie mi: który chłopak postąpiłby inaczej?
***Tamtej nocy pierwszy raz całowałem dziewczynę. Moim zdaniem pocałunek to jedna z tych rzeczy, których nie można opisać. To znaczy można opisać go pięknie, kunsztownie, by podrywał do tańca każde pojedyncze włókno naszych nerwów, by rozpalał nasze wyobraźnie, lecz zawsze będą to opisy nieprecyzyjne, niedokładne. Dzieje się tak, ponieważ w momencie pocałunku, prawdziwego pocałunku, to znaczy takiego, w którego angażujemy się całymi sobą, całym sercem – w takich momentach tracimy świadomość, przestaje istnieć wszystko, za wyjątkiem ust i ciepłego oddechu ukochanej.
Nazajutrz, gdy zbieraliśmy się do wyjścia – miała mnie odprowadzić – wyznała mi, że czuję do mnie coś bardzo głębokiego, coś, czego do końca nie jest jeszcze świadoma, co poznaje tylko po konturach, skądinąd niewyraźnych jeszcze, i czego nie potrafi na tę chwilę wyrazić, o ile kiedykolwiek będzie potrafiła. Wtedy się przekonałem, jak to jest, gdy jakiejś kobiecie na nas zależy. Chyba czułem coś podobnego.
Odprowadziła mnie na przystanek i poprosiła, żebym pisał do niej listy. Pocałowałem ją na pożegnanie i wsiadłem do autobusu. Pamiętam, jak patrzyłem na nią z okna, jak kiwnąłem jej ręką i uśmiechnąłem się; pamiętam jej jakby tęskne i posępne spojrzenie, to, gdy stała tam, prawie nieruchoma, jak gdyby do końca jeszcze nie wierzyła, że wydarzyło się to naprawdę. Autokar odjechał i straciłem ją z oczu.
***Nie widzieliśmy się przez następny rok. W międzyczasie jednak wymienialiśmy namiętne listy. Tęsknota nasilała się. Nie miałem pojęcia, że może ona być aż tak silna. Z każdym listem bolało coraz bardziej. Tak bardzo chciałem ją zobaczyć. Pisała, że uwielbia moje listy, że czyta je po kilka razy. Twierdziła, że mam w sobie pisarski talent, o którego koniecznie powinienem zadbać. Zapytała, czy nie napisałbym dla niej jakiegoś opowiadania. Zgodziłem się. Był to mój pierwszy literacki utwór. Pisałem go przez tydzień, po kilka godzin dziennie, a następne dwa tygodnie przeznaczyłem na pedantyczną korektę. Bardzo chciałem jej tym zaimponować, dzięki temu opowiadanie to było pierwszą rzeczą, do której podszedłem na poważnie i, co za tym idzie, do której naprawdę ogromnie się przyłożyłem. Dziś już nawet nie pamiętam, co tam nabazgrałem. Zresztą nie byłem szczególnie ukontentowany z owoców mej ciężkiej pracy. Innego zdania była jednakże Maria – odpisała w następnym liście, że to naprawdę świetna rzecz. Może nie wybitna, nie genialna – do tego, jak twierdziła, daleko mi jeszcze – ale niewątpliwie jest to utwór, który zasługuje na uwagę. Pisała, abym koniecznie kontynuował swoją literacką przygodę. Obiecałem Marii, że pójdę za jej słowami i nie przestanę pisać. Ale tak naprawdę skłamałem. Po prostu nie paliło mnie do tego zbytnio. Miałem Marię, która odwzajemniała moje uczucia i to mi w zupełności wystarczało. To, co liczyło siędla mnie najbardziej, to nasze następne spotkanie, do którego miało zgodnie z umową dojść w trakcie trwania nadchodzących wakacji.
***No i spotkaliśmy się w końcu. Było tak samo magicznie jak wtedy. Spacerowaliśmy, przytuleni, po ulicach Katowic, zmoknięci światłami latarń. Tym razem ona miała wolne mieszkanie. Po raz kolejny zostałem u niej na noc. Jednak powtórnie zadecydowaliśmy, że ograniczymy się jedynie do namiętnych pieszczot i niekończących się pocałunków. Powiedziała mi wtedy, że obiecuję, iż zrobimy to następnym razem. Zapewniała mnie, że chce koniecznie zrobić to ze mną, ponieważ naprawdę wiele dla niej znaczę, a żadna dziewczyna nigdy nie zapomina pierwszego razu.
Nazajutrz odprowadziła mnie na przystanek, pożegnaliśmy się i wsiadłem do autobusu. Obiecała, że napisze niebawem. Znowu patrzyłem na nią z okna. Tym razem jednak wyglądała inaczej, wydawała się szczęśliwa. Autokar odjechał i zacząłem tracić ją z oczu. Już wtedy nie mogłem doczekać się następnego spotkania.
***W ciągu pierwszego tygodnia nie napisała. Następnego też nie. Jak ja się wtedy czułem. Obawiałem się najgorszego. W duchu jednak uspokajałem się, że może stało się coś bardzo ważnego i nie ma teraz głowy na listy, że napisze niedługo. Nie chciałem pisać z obawy, że wyjdę w jej oczach na następnego z tych, którzy nie mają nic do roboty, dlatego bez przerwy zawracają dziewczynie tyłek. Ostatecznie nie napisałem. Ale minął kolejny miesiąc i dalej nic nie przychodziło. Wtedy nie wytrzymałem. Napisałem i wysłałem pierwszy list, a gdy po tygodniu nie otrzymałem żadnej odpowiedzi, wysłałem kolejne.
***Minął miesiąc, a ja nadal pisałem, jakby nigdy nic. Przestałem się zamartwiać, traktowałem tę w gruncie rzeczy odrobinę schizofreniczną korespondencję tak, jak wcześniej. To znaczy wyparłem z pamięci fakt, że Maria nie daje znaku życia i opisywałem jej w swoich listach dni, ich całościowy przebieg, różne myśli, które mnie nachodziły i nade wszystko wciąż żarliwie zwierzałem się jej z moich uczuć do niej.
To jedyna piękna rzecz, jaka spotkała mnie w życiu. Inne mnie już nie interesowały. Tak, jak kompozytorów przez całe życie absorbują nuty, jak malarza obchodzą tylko barwy i tylko im się poświęca – tak ja miałem swoją miłość, którą zawzięcie kultywowałem; uprawiałem ją z pieczołowitością Lautréamonta, który układał swoje strofy o trzeciej nad ranem. Byłem pod tym względem prawdziwym artystą. Moją sztuką była miłość, Maria natomiast stanowiła jej tworzywo.
***Ale po roku ciągle nie otrzymywałem odpowiedzi. Już nawet przestałem zwracać na to uwagę. Nie zrażałem się i tworzyłem kolejne zastępy płonących listów, łudząc się, że Maria, mimo iż nie odpowiada, to czyta te listy po kilka razy.
Wszyscy moi rówieśnicy pokończyli szkoły, a ja jeden zostałem bez niczego; wcześniej wyrzucono mnie za permanentne absencje. Ale cóż mogłem zrobić? Nie byłem w stanie robić niczego, pisałem tylko te listy i myślałem o Marii. A rodzice... Oj, ci dopiero byli wściekli. Zagrozili mi, że wyrzucą mnie z domu, ale ja nic sobie z tego nie robiłem, wiedziałem bowiem doskonale, że ostatecznie tego nie zrobią. Pomógł mi wtedy wujek, załatwił mi posadę w firmie swojego zięcia. Odtąd rozwoziłem mleko.
Nie była to wcale taka zła robota, naprawdę nie narzekałem. Po jakimś czasie było mnie już stać na własne mieszkanie. Miałem dość domu. Michał wybierał się na studia – do Łodzi, do szkoły filmowej, miał zostać aktorem – a rodzice nieomal nie poumierali z zachwytu.
– Widzisz? – ojciec zwracał się do mnie złośliwie. – Gdybyś pracował tak ciężko jak Michał, tyle byś teraz osiągnął, co i on. Nie wstyd ci, śmieciarzu jeden?
– Mleczarzu, jak już.
– Będziesz, gówniarzu, jaja se ze mnie robił? Czekaj, pokażę ci jeszcze!
***I tak wyglądały moje rozmowy z ojcem. Po czasie stwierdziłem, że nie ma najmniejszego sensu w ogóle odzywać się do tego człowieka. Zresztą z matką było to samo. Poza tym dziwiłem się, że tak zachwycają się Łodzią Michała. Przecież aktorstwo nie rokuje żadnych zysków, z początku przynajmniej, z tego, co słyszałem. A oni zachowywali się, jakby miał on niedługo wrócić do nich z olbrzymią fortuną, z którą zresztą, wbrew ich płomiennym nadziejom, i tak nie podzieliłby się z nimi, jak sam mi to podczas pewnej rozmowy powiedział. Mój brat to był równy gość. Nie łączyły nas wprawdzie żadne głębsze stosunki, ale lubiliśmy swoje towarzystwo, z którego niestety z rzadka mieliśmy okazje się cieszyć. Byliśmy jak dobrzy znajomi. Na co dzień unikaliśmy się raczej, a do wspólnych interakcji dochodziło najczęściej wtedy, gdy któryś z nas czegoś potrzebował. Były te rozmowy okazją, by wypić przy tym piwo i pozwierzać się sobie. Bo mimo że przyjaciółmi nigdy nie byliśmy, to jednak łączyła nas ta sama krew, byliśmy przecież braćmi – i przez to nie znajdowaliśmy żadnych oporów, aby nie będąc przyjaciółmi, rozmawiać jak najlepsi przyjaciele.
***Michał w końcu wyjechał na studia, a ja w jakiś czas potem wyprowadziłem się do nowego mieszkania. I tak rodzice znowu pozostali sami, koło się zatoczyło.
***Mijały dni, miesiące, coraz więcej miesięcy, a Maria dalej nie dawała znaku życia. Mimo to nie przestawałem do niej pisać. To jedno trzymało mnie przy życiu, to jedno wypełniało mnie emocjami, które mnie napędzały do życia.
***Zarywałem noce, mnożąc te wszystkie epistoły. Czułem się coraz fatalniej, najwyraźniej mój organizm zaczął się buntować przeciwko mnie. Wreszcie wylądowałem w ośrodku, gdzie zalecono mi długi wypoczynek w ramach rehabilitacji. Dostałem urlop, a gdy dowiedział się o wszystkim Michał, zaprosił mnie do Łodzi. Urlop miałem spędzić z bratem. Naturalnie nie miałem nic przeciwko. Miałem nareszcie przekonać się na własne oczy, jak mieszka i co robi na co dzień. Słowem cieszyłem się, że tam jadę.
***Po sześciu mozolnych godzinach w pociągu w końcu wysiadłem na Kaliskiej. Brat powitał mnie ciepło, wzięliśmy moje rzeczy i pojechaliśmy do jego mieszkania, które mieściło się na Tatrzańskiej. Gdy wreszcie znaleźliśmy się na miejscu, stwierdziłem, że jest ono bardzo misternie urządzone: marmurowe parapety, przestrzenne pomieszczenia, ogromny taras za balkonowymi drzwiami i, zapomniałem dodać, mnóstwo egzotycznych roślin zdobiących pokoje. Ponadto Michał wyznał mi, że już niebawem czeka go debiut w jakimś niskobudżetowym filmie.
– Mam występować w roli drugoplanowej – powiedział. – Wprawdzie to nic, sam film też nie jest najwyższych lotów, ale zawsze to debiut, zawsze to jakiś pieniądz.
***Michał zawsze był tym udanym synem.
***No i korzystałem z urlopu. Warunki miałem fantastyczne, Michał robił wszystko, abym wyciągnął z mego pobytu jak najwięcej. Dlatego też zaprosił mnie pewnego wieczoru na jakiś artystyczny festiwal z udziałem pisarzy, malarzy, aktorów itd. Zawsze chciałem porozmawiać w żywe oczy z zawodowym pisarzem, więc zgodziłem się z ochotą.
***Bal odbywał się na Piotrkowskiej. Zajechaliśmy tam po dwudziestej drugiej, impreza już trwała. Wyszliśmy w blasku jarzących się lamp i weszliśmy drzwiami w ciżbę stłoczoną w tańcach i przy stolikach. Pamiętam, że panował tam niesamowicie głośny gwar. Przy każdym stoliku rozmawiano o czymś innym, a jeden przekrzykiwał drugiego. Kelnerzy krzątali się między tymi stolikami z tacami podtrzymywany na ręcach, a po drugiej stronie Sali tańczono pod kunsztownym, ozłocanym żyrandolem. Boże, jak oni hałasowali. Brat porozmawiał z jednym z kelnerów, by po chwili ów przyszedł ze stolikiem w rękach i ustawił go przed nami. Za chwilę doniósł również krzesła, na których przysiedliśmy. Michał zamówił butelkę brandy. Pojawił się kelner i wypełnił nasze szklanki trunkiem. Rozmawialiśmy dobrą godzinę, popijając przy tym, aż Michał oznajmił, że idzie skorzystać z toalety. Zostałem i wtedy pojawiła się ona.
***Oczywiście wyglądała bardziej kobieco. Zdawało mi się również, że jest jakoś ładniejsza. Szła z jakimś eleganckim gogusiem, który obejmował jej kibić. Po drodze spostrzegła mnie i zatrzymała się.
– Boże – rzekła głosem pełnym niedowierzania – to naprawdę ty?
– To ja, Mario. Miło cię widzieć.
***Obrzuciłem spojrzeniem jej gogusia, na co ona speszyła się. Zaraz jednak pośpiesznie wytłumaczyła: – To mój... – spojrzała na niego niepewnie, a on uśmiechnął się do niej i ująwszy jej rękę dał niejako znak, że należy do niego – mężczyzna. Mateusz. Mateusz – to...
– To zupełnie bez znaczenia, kim jestem – odparłem zupełnie spokojnie. – Może usiądźcie? Czemu nie napijemy się razem?
***Zgodzili się, chociaż Maria bardzo niechętnie.
***Oczywiście bolało mnie to. Ale co mogłem zrobić? Przecież Maria nie należała do mnie, nawet, jeżeli kochała mnie naprawdę. Byłem nad wyraz spokojny. Był to spokój charakterystyczny dla przegrańców, dla gości, którzy nie mają już nic do stracenia, dla których ogromny głaz, ten, którego nieprzerwanie toczyli pod górę – momentalnie rozpada się na małe kawałeczki i nagle przestają oni przejmować się czymkolwiek. Wrócił mój brat i już miałem przedstawiać go z Marią i jej partnerem, gdy naraz ów nachylił się do niej i niespodziewanie ją pocałował. Siedziałem jak wryty. Spojrzałem na Mateusza, ale ten po prostu odwzajemnił mi spojrzenie z uśmiechem.
– Tworzymy otwarty związek z Mateuszem – wyjaśniła mi potem Maria, gdy przebywaliśmy na zewnątrz. Staliśmy oblani światłem latarni. Gdy zobaczyłem, że regularnie co każdą piosenką jakiś zniewalająco przystojny aktor bierze ją do tańca, potem poufale szepce coś do ucha, a kiedy kończą chichotać, namiętnie całuje – nie wytrzymałem, musiałem podnieść się z krzesła i po prostu wyjść. Ona, widząc, jak wychodzę, pobiegła natychmiast za mną.
– Już idziesz? – zapytała.
– Już idę. Nie mam tu czego szukać.
– Chodzi o twojego brata? Tworzymy otwarty związek z Mateuszem.
– Nie chodzi o mojego brata.
– Słuchaj – rzekła stanowczo, ale nie był to groźny ton; powiedziała to raczej, jakby naprawdę jej zależało, abym posłuchał – ja naprawdę nie chciałam, żeby tak wyszło.
– Nie tłumacz się. Może nie chciałaś, ale jednak stało się. Nie mam do ciebie o nic pretensji, teraz chcę już tylko świętego spokoju.
– Dostawałam twoje listy. Wszystkie. Nie chcesz wiedzieć, czemu nie odpisywałam?
– Nie.
– Powiem ci jednak. Nie odchodź jeszcze – zatrzymała mnie. – Ja... Ja po prostu bałam się – spuściła wzrok. – Słuchaj, rozumiesz, że gdybym posunęła się dalej w swoich uczuciach do ciebie, to wkrótce umarłabym z tęsknoty? Byłam zbyt delikatna.
– Z tęsknoty – powtórzyłem, stojąc w osłupieniu. – No tak, to ma sens.
***Następnie odwróciłem się i poszedłem. Nie odwróciłem się ani razu, mimo że czułem na sobie spojrzenie Marii. Miała rację.
***Jeszcze tamtej nocy odwiedziłem bar i schlałem się do nieprzytomności. Na drugi dzień obudziłem się w łóżku brata. Kolejny tydzień spędziłem w jego łóżku, pogrążony w zupełnym letargu. W tydzień później wróciłem do domu.
Miałem dwadzieścia osiem lat. W domu doznałem załamania nerwowego i skierowano mnie do szpitala psychiatrycznego. Dziś mam trzydzieści trzy lata i mój stan znacznie się polepszył, chociaż doktor stwierdził z niezachwianą pewnością i pewnym współczuciem, że z uwagi na wycieńczony organizm został mi już tylko rok życia. Jestem po trzydziestce, a czuję się tak, jakbym miał na karku osiemdziesiątkę. Czy jestem zadowolony z życia? Chyba tak, w końcu nie było ono wcale takie złe. Wprawdzie jedyne, co miałem, moja sztuka – ostatecznie wyparła się mnie, a ja przestałem być artystą, jednakże ekstatyczne chwile, jakich doświadczyłem dzięki niej, całkowicie, jak sądzę, zrekompensowały późniejszą pustkę, którą zresztą skutecznie wypełniałem wspomnieniami. Byłem po trzydziestce, a już żyłem wspomnieniami. Cholera, wygląda na to, że po prostu niektórzy starzeją się szybciej. Uważam, że nikt nie rodzi się bez powodu, że każdy ma do wypełnienia określoną misję. Ja zrobiłem, co mogłem. Cieszę się z tego. I może mojej historii zatrważająco daleko do takiego „Fausta”, lecz myślę, że nie to ma znaczenie, jak efektowna i kunsztowna będzie nasza praca, tylko to, ile w nią serca włożymy. Moim „Faustem” była niespełniona miłość, a ponieważ cały się jej oddałem, sądzę, że mogę pójść śladami Goethego i parafrazując go, powiedzieć, iż reszta mego życia to już tylko nagroda.