Ciężkie krople deszczu uderzały o metalowy dach pociągu. Wyjrzała przez małe, brudne okienko. Zaczynała się burza. Uśmiechnęła się i otuliła szczelniej kocem. Wtem zagrzmiało po raz pierwszy. Otworzyła książkę z poematami Baudelaire’a i pogrążyła się w czytaniu. Do Paryża była jeszcze długa droga. Amelia Krakowski miała 24 lata i uwielbiała literaturę. Skończyła studia i postanowiła wyruszyć w pogoń za swoimi marzeniami – prosto do stolicy największych poetów i literatów. Skończywszy szkołę, wyciągnęła długo zbierane oszczędności, kupiła bilet w jedną stronę i właśnie była w drodze do Francji. Zdawała sobie sprawę, że to dziecięce, nieprzemyślane marzenie, czuła się trochę jak pani Bovary pragnąca doświadczyć Paryża i oddalić się od nudy panującej w jej własnym domu, jednak po tak długim oczekiwaniu zdecydowała się zrealizować swoje plany. Krajobraz za oknem był nieco jednostajny, ciągle jeszcze przejeżdżała przez Polskę i mijały ją podobne do siebie bloki, domy jednorodzinne, często gospodarstwa rolne, w pobliżu których umiejscowiły się pola pełne złocistych zbóż. Naprzeciwko niej, w przedziale siedziały matka z córką. Obie uśmiechnięte, zadowolone i niezwykle gadatliwe. Matka, która zresztą była bardzo elegancka, często się uśmiechała, a wtedy wokół oczu pojawiała się drobna siateczka zmarszczek. Bujna grzywa farbowanych włosów muskała twarz jej córki, gdy ona sama pochylała się nad nią pokazując jej co jakiś czas zwierzęta przewijające się za oknem. Jej córka miała niebieskie, ciekawe świata oczy i podobnie jak matka, miała ciemne włosy związane w luźny warkocz . Kurczowo trzymała swojego różowego pluszowego królika na kolanach. Amelia z dużym zainteresowaniem co chwila zerkała na obie postaci wyglądające przez okno z taką ciekawością. Nie musiała nawet podnosić wzroku, żeby zobaczyć krajobraz, ponieważ dziewczynka ciągle z głośnym okrzykiem radości informowała cały pociąg, co widzi za oknem. W ten sposób Amelia dowiedziała się o sześciu krowach, kilku świniach oraz stadzie koni. Nie można zapomnieć, rzecz jasna, o gromadnie przelatujących ptakach, które ekscytowały dziecko tak samo jak ekscytowałyby je lody truskawkowe. W końcu, gdy obie wysiadły z pociągu, Amelia wyrzuciła z siebie westchnienie ulgi. Czerwie w wierszu, które miały pochłonąć towarzyszkę jakiegoś młodzieńca niespecjalnie pasowały do uśmiechniętego dzieciaka piszczącego z zachwytu na widok każdej kury. Niestety, ulga i zadowolenie z samotności nie trwało długo. Drzwi od przedziału otworzyły się i do wnętrza wkroczył wysoki mężczyzna. Ich oczy spotkały się na moment. Był przystojnym szatynem z ciepłymi, brązowymi oczami . Trzymał ręce w kieszeniach długiego, beżowego płaszcza, który zostawił niedbale rozpięty. Człowiek ten mógł mieć zarówno około trzydziestu pięciu lat, jak i niewiele ponad dwadzieścia. Należał do grona tych ludzi, których wiek jest niemal niemożliwy do sprecyzowania. Mężczyzna pogładził nieco figlarną kozią bródkę, która mu nadawała wygląd bardzo grzecznej wersji diabła, po czym szybko zamknął za sobą drzwi i usiadł naprzeciwko Amelii. Dziewczyna zarejestrowała istnienie tego człowieka, po czym zaczęła czytać dalej. Jednak mężczyzna dalej się jej przyglądał, a zwłaszcza – książce, którą trzymała w ręce. Udała, że tego nie zauważa. Po krótkiej chwili jej przymusowy towarzysz podróży również wyjął książkę. Ukradkiem przeczytała tytuł „Szkoła uczuć” Gustava Flauberta. Nie mogła powstrzymać uśmiechu. To był jej ulubiony pisarz, przez którego książki sama zaczęła pisać. Zagłębiła się z powrotem w lekturze. Natomiast młodzieniec w beżowym płaszczu zauważył delikatny uśmiech Amelii na widok swojej książki i postanowił z nią porozmawiać.
- Charles Baudelaire… słyszałem o tym poecie. Jego turpistyczne wizje stale prześladują mój umysł. Wolę nieco spokojniejszą poezję. Moim mistrzem jest i był niemal od zawsze Paul Verlaine. – Amelia powoli podniosła wzrok.
- Jest mi Pan zupełnie obcy, a więc całkowicie nie pojmuję, jakim prawem wypowiada się w ten sposób Pan o największym klasyku modernizmu.
- Obcy? Niech mi Pani wybaczy, nazywam się Pierre Menteur – powiedział piękną francuszczyzną.
- Czy Pana nazwisko ma jakiś związek z pańskim charakterem?
- Widzę cechuje się Pani olbrzymim poczuciem humoru, Pani…
- Krakowski. Amelia Krakowski. Jednakże nie chciałabym się spoufalać z Panem.
- Nie do tego dążę. Jednak jestem zdania, że ludzie, którzy szanują książki, powinni trzymać się razem. – Na twarzy Amelii mignął uśmiech. – Niech mi Pani powie, gdzie Pani zmierza. – Amelia w przypływie cieplejszych uczuć dla człowieka z taką sympatią wypowiadającego się o książkach, postanowiła podjąć grę, którą rozpoczął.
- „Czemuż, o dziecko szczęścia, tak cię Francja kusi – ten przeludniony kraj, gdzie aż się człowiek dusi?” - zacytowała Amelia.
- „Do dziewczyny z Malabaru” , czyż nie?
- Taki z Pana przeciwnik Baudelaire’a, a jednak wie Pan, o czym mówię.
- Czyż nie powiedziałem, że jestem prześladowany przez jego turpizm? Znam jego twórczość, nawet bardzo dobrze. I jestem jej mocno przeciwny. Wracając do celu Pani podróży, jestem szczerze zadowolony z tego pozytywnego obrotu wydarzeń.
- Co Pan chce przez to powiedzieć?
- Wysiadam razem z Panią. – Amelia poczuła, jak wzrasta w niej irytacja. Ten mężczyzna był bardzo specyficzny. Na zmianę albo powodował w niej drżenie serca, albo ochotę wyrzucenia go przez to małe, brudne okienko. Chciała z powrotem zatopić się w lekturze, a nie mogła sobie na to pozwolić. Jej samotność została zgwałcona i osaczona. Była zmuszona do prowadzenia konwersacji, którą ciągnęła wbrew sobie.
- Cóż Pana do tego skłania?
-Życie. Mieszkam w Paryżu, pracuję. Pojechałem do Polski z powodu pewnej palącej kwestii, którą musiałem zbadać.
-Mhm. Urzekła mnie Pana historia, jednakże szczerze mówiąc wolałabym wtulić się w mój koc i poświęcić te cenne, burzowe chwile na czytanie.
-Lubi Pani deszcz?
- Najbardziej ze wszystkich rzeczy, które ludzie zazwyczaj ślepo nienawidzą.
-Zatem nie będę już Pani przeszkadzać, miłej lektury. – Amelia obserwowała go jeszcze chwilę zerkając znad książki, a gdy zauważyła, że zabrał się za własną, mogła uspokoić swój umysł. Niepokoił ją ten nieznajomy mężczyzna, tak łagodny, tak inteligentny, a jednak złowieszczy. Byłaby o wiele spokojniejsza, gdyby był w innym przedziale. Jednak po jakimś czasie przestała zauważać obecność młodzieńca, czytała, wyglądała przez okno, w tym czasie ich przedział nawiedziło kilka osób, które podążając w sobie tylko znanym celu wsiadało, wysiadało, następni przychodzili, jedni hałasowali, inni byli przemoczeni od deszczu i rozchlapywali wodę, a wtedy małe kropelki pojawiały się na ich książkach, a wtedy rzucali sobie porozumiewawcze, nerwowe spojrzenia, po czym wracali do lektury. I w ten sposób przejechali całą Polskę, Niemcy, Belgię, aż wreszcie – dotarli do samego celu. Do Gare de l’Est. Amelia szybko pozbierała swoje rzeczy i wysiadła z pociągu prosto na deszcz. Ciesząc się burzą w pociągu, spodziewała się, że ta burza zakończyła się razem z granicą Niemiec. Niestety, pogoda przywędrowała razem z nią. Wychodząc z dworca, z daleka mignęła jej jeszcze sylwetka mężczyzny z przedziału machająca do niej wytrwale. Wydawał jej się miły, lecz jego nadmierna sympatia do niej nieco ją przerażała. Nie chciała znajdować sobie mężczyzny, ani za dużo nowych znajomych od razu po przyjeździe, nie potrzebowała tego. Chciała chociaż raz rozkoszować się samotnością, brakiem kogokolwiek bliskiego. Jej rodzice zginęli w wypadku samochodowym jak miała 8 lat, całe życie opiekowała się nią ciotka. Kochała ciotkę, która jednak była w stosunku do niej zbyt szorstka i surowa. Zabraniała wychodzić jej z domu z przyjaciółkami, a chłopców wyganiała natychmiast. W końcu Amelia przystosowała się do tego trybu życia i o dziwo– pokochała ten stan rzeczy. Jej ciotka była bogatą kobietą. Trzymała dziewczynę w złotej klatce. Dała jej olbrzymi pokój i kupiła jej psa, którego Amelia nie chciała i szczerze go nienawidziła. A teraz, w końcu, po tylu latach mogła cieszyć się wolnością, której przez tyle lat jej brakowało. Paryż był wielki, piękny, zatłoczony i brudny. Odetchnęła głęboko. W końcu spełniła swoje marzenie. Wyciągnęła z kieszeni płaszcza notes, przekartkowała parę stron i znalazła adres, w którym miała się zatrzymać. Była to jakaś babcia przyjaciółki córki siostry jej ciotki. Amelia kontaktowała się z nią jedynie listownie, gdzie wyraziła pragnienie zamieszkania w Paryżu, a przypadkiem ułożyło się, że ta starsza Pani miała ogromny szeregowiec do własnej dyspozycji. Dziewczyna skwapliwie wykorzystała sytuację i dzięki temu nie musiała przejmować się zakwaterowaniem. Przeszła kilka przecznic i dzięki otwartemu planowi miasta dość szybko odnalazła wskazaną ulicę. Rue de jardins 42. Wyglądała na cichą i spokojną uliczkę. Przeszła przez mały i malowniczy park i znalazła się przy grupie domków szeregowych ciągnących się aż do końca ulicy, przedzielonych wyłącznie zdobionymi płotkami. Szła wzdłuż równo przyciętych żywopłotów, aż lekko skryty za bluszczem numer „42” ujawnił się jej oczom. Domek sprawiał wrażenie bardzo zadbanego i uroczego miejsca. Idealnego dla starszej i samotnej kobiety. Wyróżniał się nieco na tle pozostałych, cały zbudowany z czerwonej cegły, natomiast bluszcz zaczynał spowijać już niemal połowę budynku. Ogromne zielone drzwi w rustykalnym stylu były umieszczone dokładnie po środku całego budynku. Amelia dotknęła bogato zdobionej mosiężnej poręczy i weszła po schodach aż pod drzwi z kołatką w kształcie głowy lwa pośrodku. Zapukała kilka razy, po czym usłyszała kroki wewnątrz domu. Po chwili otworzyła jej pulchna staruszka z koroną siwych włosów.
- Bonjour, mademoisselle ! Jaka śliczna twarzyczka! A jaka panienka młoda, pewnie liczni absztyfikanci wokoło. A tutaj przystojnych mężczyzn również nie brak. Na przykład mój wnuk. Powinna panienka go poznać. Ale za wiele mówię, wejdź proszę, na pewno jest panienka zmęczona po podróży.
- Nie myli się pani. Jednak bardzo miło mi panią poznać, nazywam się Amelia Krakowski.
-Tak mi się podobają polskie imiona! Zawsze są piękne. Pani imię szczególnie jest wyjątkowe. No ale nic. Natomiast mi niech pani mówi Georgette. A teraz zapraszam, pokażę Ci pokoje. – Georgette szła z jednego pokoju do drugiego, pokazując i objaśniając jego przeznaczenie bardzo skrupulatnie. – Tutaj jest kuchnia, jak widzisz jest lodówka, kuchenka, wszystkie z pewnością interesujące Cię szczegóły. W Twoim wieku wiele gotowałam. Też kochasz gotowanie?
- Uhm, niespecjalnie. - starsza pani rzuciła zgorszonym spojrzeniem na Amelię.
- Te dzisiejsze dziewczęta. Nic nie umiecie robić. Ani sprzątać, ani gotować… No coż, stary człowiek może tylko narzekać. Chodźmy dalej. Oto Twój pokój, panienko. – Pokój był niewielki, ale mieścił się na poddaszu, wyglądał przytulnie, a na środku znajdowało się ogromne, dwuosobowe łóżko. I to wystarczyło Amelii. Podziękowała starszej pani, zamknęła drzwi i rzuciła się na łóżko. Nie była zbyt zmęczona, więc postanowiła poczytać kilka wierszy, które już i tak bardzo dobrze znała. Ale nagle zdała sobie sprawę, że nie wie, gdzie jest książka. Ostatnim razem miała ją w pociągu. Nie mogła sobie przypomnieć, co się z nią stało. Bardzo zmartwił ją brak wierszy. Nigdy się nie rozstawała z tym tomikiem, a w tym momencie prawdopodobnie straciła go na zawsze. Nie była zadowolona, postanowiła wyruszyć następnego dnia z samego rana na poszukiwanie biblioteki. Po chwili zapadła w głęboki sen.
"Dziewczyna z Malabaru" [thriller] - 1 rozdział
1
Ostatnio zmieniony wt 04 gru 2012, 22:04 przez GloomySunday, łącznie zmieniany 3 razy.