Kropla karmazynu

1
Poniżej pierwsze opowiadanie mojego autorstwa, jakie popełniłem w swym (szczęśliwie wciąż niedługim) życiu. Słaby ze mnie korektor, choć - przysięgam - próbowałem poprawiać najróżniejsze błędy. Wydaje mi się, że od chwili ukończenia owego tekstu warsztatowo poszedłem do przodu, ale wciąż jest to jedyny tekst, jaki ukończyłem do tej pory i myślę, że wyłapanie w nim błędów, jakich nie dostrzegam mogłoby mieć dla mnie zbawienne skutki pod względem nauki. Gdy zabierałem się za pisanie "Kropli karmazynu" moje pojęcie o gramatyce nie istniało, teraz jest nieco lepiej (a przynajmniej lubię wmawiać sobie, że to prawda), ale nie potrafię opanować tego chaosu przecinków, jaki powstał w poniższym tekście. Nie mogę rozpracować tego co sam tu zagmatwałem, a moja wiedza wciąż nie wystarcza, żeby wyłapać i poprawić niektóre braki. Liczę na wasza pomoc, surową burę i owocną lekcję. Z góry dziękuję za odzew, oby lektura nikogo nie przyprawiła o zawroty głowy (a jeśli już tak się stanie, oby okazały się być krótkotrwałe).

---

Kropla karmazynu

____Surowy błękit rozlewał się dalej, niż sięgał wzrok. Stanowił on zaledwie tło, przypominające farbę rozprowadzoną po płótnie ręką mistrza, dla dryfujących po nim, puchatych chmur. Śnieżnobiałe obłoczki różnych rozmiarów przeplatały się tu i ówdzie z cięższymi jakby, pierzastymi kłębowiskami, wewnątrz których szalały pioruny. Widok zapierał dech w piersiach i potwierdzić mógłby to każdy, obdarzony szczęściem wystarczająco dużym by móc go podziwiać. Ale takich obserwatorów nie było wcale, bo rzeczą niewyobrażalną jest przecież przesiadywanie kilkanaście mil ponad warstwą troposfery, ulokowanej gdzieś na peryferiach wszechświata planety. Wszystko toczyło się tu zgodnie z odwiecznym zwyczajem i panował niezmącony niczym spokój. Chmury leniwie sunęły pod spodem, a na dalekiej północy migotały dziwaczne twory mieniące się kolorami tęczy, z pewnością mogące zainteresować swoją obecnością niejednego naukowca, gotowego by nazwać je „obłokami iryzującymi”.
____Idylliczny obraz niewzruszony trwałby tak pewnie dalej, gdyby nie nagłe pojawienie się kilku, kompletnie do niego nie pasujących elementów. W jednej chwili zburzyły one całą harmonię tego niezwykłego miejsca. Oto mknąc zawrotnie szybko, z kosmicznych rubieży, nadleciały tu, niczym ścigające swą zdobycz pantery, trzy przedmioty o obłym kształcie i niemożliwym do zidentyfikowania przeznaczeniu czy choćby kolorze. Przed wzrokiem ciekawskiego – i czysto hipotetycznego rzecz jasna – widza powierzchowność dziwacznych elipsoid skrywała zasłona płomieni i ciągnąca się w ślad za nimi po nieregularnym łuku smuga gęstego, czarnego dymu. Tajemnicze obiekty pędziły jeden przy drugim przez atmosferę wciąż przyspieszając.
____Cała trójka zniknęła równie szybko, jak się pojawiła, rozrywając brutalnie zasłonę chmur i opadając dalej, dopóki nie zniknęły daleko pod nią. Niedługo później po ich krótkotrwałej obecności nie pozostał już żaden ślad, a krajobraz odzyskał swój pierwotny, sielski charakter.

*

____Taraiel, usadowiwszy się wygodnie na naznaczonym wiekiem, kamiennym murku, oddzielającym pozostałość dawnego tarasu widokowego od stromego urwiska, zaczęła dyndać nogami nad ulokowaną pod nią przepaścią. Zbocze góry, na której stały smętnie ruiny starego zamczyska stanowiło widok ciekawy sam w sobie, ale wzrok młodej elfki błądził dużo dalej. Dziewczyna przyglądała się lodowej pustyni rozciągniętej przed nią aż po sam horyzont. Prawdę mówiąc, pomijając kilka punktów orientacyjnych nie było tu na czym zawiesić oka. Zwrócona na zachód Taraiel po lewej stronie miała zajmującą znaczną część pola widzenia ogromną, jednolitą powierzchnię skutego lodem morza przyozdobioną cienką warstwą białego puchu – pozostałości po porannych opadach. Pomijając to, elfka dostrzec mogła jedynie fragment rozciągniętego u podnóża skalnej formacji, pomarszczonego licznymi wzniesieniami terenu, zamarzniętego teraz na kość i podobnie jak wszystko inne pokrytego śniegiem. Przestrzenie między co większymi pagórkami porastały zbiorowiska drzew, chętnie określanymi przez elfy mianem lasów, mimo iż nie wykraczały poza standardy niewielkich zagajników. Dla pasjonata botaniki trwał jednak kiepski moment na obserwację miejscowej przyrody, bo na modłę całej okolicy, roślinność sprawiała wrażenie martwej i szykowała się dopiero do przebudzenia mającego nastąpić wraz z ustąpieniem zimowych mrozów. Pomijając niewyraźny zarys pasma górskiego w oddali i poruszane siłą wiatru – wyjątkowo, trzeba przyznać, piękne – chmury na niebie, brakowało tu czegokolwiek innego, co byłoby odpowiednie do obserwacji. Nie przejmując się tym, elfka niewzruszona siedziała w tej samej pozycji nadal, za nic mając najwyraźniej bezcelowość swojego zajęcia i wynikające z niebagatelnej wysokości, jaką miała pod sobą, zagrożenia.
- Nie powinniśmy przychodzić w to miejsce.
Na dźwięk głosu przechadzającego się za jej plecami Vakkrena, dziewczyna wzruszyła ramionami. ____Jej kompan był niskim chłopcem o przetłuszczonych brązowych włosach, głęboko osadzonych oczach oraz nierównych zębach. Nie mógł uchodzić za urodziwego.
- Nikt nie kazał ci iść ze mną. Jeśli chcesz to wracaj.
____W istocie – nikt nie kazał mu tu przychodzić. On sam, w pełni dobrowolnie zdecydował się wymknąć z domu i poświęcić ten dzień na krążenie po ruinach twierdzy, oddalonych o blisko dwie godziny drogi od miasta. Nie odstraszyło go nawet to, że zimą obowiązywał bezwzględny zakaz wychodzenia poza mury otaczające gród i gdyby tylko został na tym procederze przyłapany, nie skończyłoby się to najlepiej. Z tym, że nie chodziło mu bynajmniej o podziwianie krajobrazów czy kontemplowanie w ciszy architektonicznych dokonań wygasłego książęcego rodu, do którego dawniej należał niszczejący zamek. Przyszedł tu dla elfki, bo przecież kochał Taraiel. Nigdy nie odmówiłby sobie przyjemności, jaką niewątpliwie stanowiło wspólne spędzanie z nią czasu, a ona łamiąc wszystkie zasady funkcjonowania w elfiej społeczności zapragnęła przyjść właśnie tutaj. Bezwarunkowa miłość nie należała dla niego do rzeczy łatwych. Brakowało mu odwagi by otwarcie przyznać się do niej dziewczynie, siedzącej teraz dosłownie na wyciągnięcie ręki i z pewnością gotowej, by takie wyznanie wysłuchać. Taraiel traktowała go ze sporym dystansem, czasem odnosił wrażenie, że wręcz ozięble. Miała go za kolegę, może nawet przyjaciela, nigdy jednak kogoś więcej, czego tak bardzo pragnął.
____Czy za takim zachowaniem z jej strony stała dzieląca ich różnica wieku? Dwóch lat, albo raczej roku, ośmiu miesięcy i czterech dni. Młodzieniec o wydatnym nosie znał tą liczbę doskonale, bo kołacząc się w głowie nieraz nie pozwalała mu nocą zmrużyć oka do białego świtu. Czy to, że był młodszy rzeczywiście skreślało go w jej oczach? Możliwe, że gdyby tylko wykrzesał w sobie niezbędną odwagę i otwarcie przyznał do swych uczuć, spotkałby się ze zrozumieniem, a do historii ktoś dopisałby szczęśliwe zakończenie? Tych pytań też nie stawiał sobie po raz pierwszy, wciąż jednak pozostawały bez odpowiedzi. Pogrążony w takich – zawsze bezowocnych – rozmyślaniach spacerował więc tam i z powrotem, mając nadzieję, że ruch uchroni go przed niszczycielskim działaniem chłodu.
- Nie chcę wracać, jest mi po prostu zimno – odrzekł wreszcie, przerywając przedłużającą się ciszę.
____Elfka już miała kiwnąć głową, na znak, że doskonale go rozumie, gdy coś odwróciło jej uwagę. W trakcie całego, siedemnastoletniego życia nie widziała jeszcze czegoś takiego i wątpiła, że zobaczy kiedykolwiek później. Oto w oddali, rozdzierając chmury z nieba zaczął sypać się ognisty grad. Płonące przedmioty z donośnym, charakterystycznym hukiem niemożliwym do pomylenia z niczym innym, przecięły powietrze i pognały na spotkanie z lądem. ____W milczeniu i skrajnej ekscytacji przypatrywała się trzem kulom pozostawiającymi za sobą na niebie czarny ślad i wyczekiwała na nieuniknione zderzenie z podłożem, jak gdyby miała nadzieję, że towarzyszyć mu będzie coś niezwykłego.
____Jeszcze trochę, może dwie, trzy sekundy. Tylko jedna... Zderzenie! Wbrew oczekiwaniom wraz z nim nie miało miejsca nic szczególnego. Nie usłyszeli nawet odgłosu kolizji, zbyt odległej by było to możliwe. Niewielkie, czarne punkciki, w które przeobraziło się to co spadło spomiędzy chmur, znieruchomiały w oddali. Wiatr zaczął powolne zmagania, o z góry przesądzonym wyniku, z pionowymi słupami dymu pozostawionymi w przestworzach przez nietypowe zjawisko i niedługo po całym zajściu miał nie pozostać żaden ślad.
- Co to mogło być? - zapytał prawdziwie przejęty chłopak przysunąwszy się nieco bliżej Taraiel.
- Skąd mogę wiedzieć?
____Przerzucając nogi na drugą stronę kamiennej ściany, dziewczyna sprawnym ruchem zeskoczyła na taras po kociemu miękko lądując tuż przed Vakkernem. Odgarnęła z czoła niesforne kosmyki włosów, zakrywające oczy kaskadami brązowych fal. Nie miała dziś czasu by potraktować je grzebieniem. Na kształtnej twarzy malował się wyraz skrajnej fascynacji i dziecinnej wręcz ciekawości. Przygoda. Przecież to jej szukała przy okazji ryzykownej wyprawy do zamkowych ruin. A co innego, jeśli nie przygodę, zwiastowały trzy, tajemnicze obiekty spadające z nieba? To co zobaczyli było zbyt intrygujące, by nadawało się do zepchnięcia na śmietnisko niepamięci.
- Musimy tam iść i sprawdzić! Nigdy nie poznamy odpowiedzi, jeśli nie zobaczymy tego na własne oczy.

*

____Co to jest, do jasnej cholery? - zapytał się sam siebie, nie całkiem przytomnie w myślach. I wtedy przyszło olśnienie.
____Tym zamarzniętym pustkowiem jest Kasey c114, ochrzczony tak za sprawą pierwszego teleskopu kosmicznego, umożliwiającego jego obserwację, który z kolei nazwę wziął od nazwiska swojego konstruktora. Tyle, że to dawne, zapomniane i zdawałoby się nieistotne dzieje. Planetę odkryto bowiem piętnastego kwietnia dwa tysiące dwudziestego piątego roku. Dziś nikt nie pamiętał już tej daty. Od pierwszej obserwacji oraz ustalenia, że c114 ulokowany jest w tak zwanej ekosferze, co pozwala sądzić iż na jego powierzchni panują warunki umożliwiające zaistnienie życia, do rozpoczęcia serii programów badawczych i wreszcie wyprawienia w nieznane rejony galaktyki załogowej misji, minęło wiele lat. Szmat czasu upłynął też od chwili, kiedy kapitan Ilbis Kalker miał przed oczami po raz ostatni – nie licząc rzeczy wyświetlanych na ekranach komputerów – cokolwiek prócz czarnego bezkresu kosmicznej pustki, twarzy kilku towarzyszy i niezbyt przestronnego wnętrza wahadłowca. Zdecydowanie niewystarczająco przestronnego, jeśli pytać go o zdanie. Te widoki wraz z rzędami cyferek przewijanymi na monitorach spowszedniały mu i zdążył przywyknąć przez ostatnie dwie dekady podróży do każdego z nich z osobna. Teraz jednak przyszła zmiana, a on jak każdy człowiek wypracował w sobie lęk przed zmianami i uznał właśnie, że tej konkretnej wcale nie chce.
____Misja załogi pochodzącego z Ameryki Północnej mężczyzny dobiegła w tym momencie kresu i można było powiedzieć, że została zakończona sukcesem. To znaczy, przynajmniej w pewnym sensie, bo przyjmując inny punkt widzenia odnosiło się wrażenie, że wszystkie ich plany wzięły w łeb.
- Kos. Kos, słyszysz mnie? - wychrypiał, niezdarnie uderzając dłonią o pulpit, usiłując trafić we właściwy przycisk.
____Żadnej odpowiedzi. Oczywiście, że go nie słyszał. Nie próbował nawet nawiązywać kontaktu z Tygrysem.
____Pożałował, że pozwolił sobie wstrzyknąć Vicosolium. Środek działał na ludzi zdecydowanie zbyt długo. Specyfik w sposób, którego nie pojmował i którego rozumienie zostawiał specjalistom wyłączał niektóre funkcje jakiegoś cholernie ważnego ośrodka w mózgu sprawiając, że przez pewien czas pojęcie bólu dosłownie przestawało dla potraktowanej nim osoby istnieć. To coś więcej niż typowy lek znieczulający aplikowany pacjentom na fotelu dentystycznym przy okazji poważniejszych zabiegów czy nawet rutynowych wizyt. Vicosolium czynił całkowicie niezdolnym do odczuwania bólu – wielka szkoda, że tylko fizycznego, gorzko podsumował uwięziony – i był w tym najlepszy nie powodując żadnych skutków ubocznych lub działań niepożądanych. Problem dla Ilbisa stanowił fakt, że jego „pożądane” działanie uniemożliwiało mu zlokalizowanie przyczyny swojego częściowego paraliżu.
____Coś przygniotło mu plecy. Nie mógł poruszać nogami co równie dobrze mogło oznaczać, iż są uwięzione oraz to, że może ich już w ogóle nie mieć. Jego głowa znalazła się w niezbyt wygodnej pozycji, przyciśnięta bliżej nieokreślonym fragmentem elektryki do panelu sterowniczego. Unieruchomiony bezwiednie patrzył przez przybrudzoną szybę kapsuły na śnieżną połać przed nim. Wyglądała bardziej na impresjonistyczny malunek niż obraz rzeczywistości. Wolne były jedynie ręce astronauty, którymi jednak bał się poruszać nie chcąc pogorszyć dodatkowo swojej i tak trudnej sytuacji. Bio-skafander, choć znacznie mniej kłopotliwy od tych tradycyjnych, też zresztą nie podnosił komfortu, ani nie ułatwiał prób oswobodzenia.
- Kurwa! - wrzasnął, przerażony własną bezsilnością i bliski łez.
____Nie zawtórowało mu nawet echo.

*

____Bevin sapał niby tur, zmęczony i jednocześnie przepełniony szczęściem, mimo wysiłku. Czuł się niczym bohater taniej powieści, po tym jak właśnie – cudem – zdołał cało wyjść z opresji. Ciągle jeszcze nie mógł uwierzyć w to, że ocalił życie. Katapultował się w ostatniej chwili, tuż przed momentem, gdy jego kapsuła ratunkowa z gracją słonia uderzyła w zamarznięty zbiornik wodny krusząc zalegająca na nim lodową pokrywę i lądując w odmętach kipieli o zdecydowanie zbyt niskiej dla człowieka temperaturze. Gdyby nie udało mu się opuścić pojazdu na czas niechybnie zginąłby z braku tlenu, wyziębiania, zbyt niskiego ciśnienia lub wszystkich tych przyczyn jednocześnie. Ale wszystko poszło jak po maśle i wyłącznie o tym myślał odpinając z pleców spadochron, podążający za nim na sposób ogona mitycznego smoka od chwili gdy poczuł pod stopami twardość podłoża. Tuż przed sobą miał nietypową przerębel powstałą po wbiciu się w lodową taflę jego jedynego i utraconego już środka transportu.
- Psia mać. Nie jest dobrze – powiedział na głos, nic nie robiąc sobie z braku potencjalnych słuchaczy w pobliżu.
____Wraz z kapsułą przepadł cały ekwipunek. Bez sprzętu nie ma zaś mowy o kontynuowaniu misji, a przetrwanie na tej zapomnianej przez Boga – jeśli takowy w ogóle istnieje, przemknęło mu przez myśl – planecie może okazać się trudniejsze niż zakładał. Tym bardziej, że trwała tu zima. Nie mogli wybrać sobie gorszego momentu na lądowanie.
____Nikt nie był w stanie przewidzieć niesamowitego zbiegu okoliczności, który sprowadził ich na powierzchnię Kaseya. Wszystko miało wyglądać zupełnie inaczej. W ciągu wieloletniej podróży napotkali wiele niebezpieczeństw i miejsce miało wiele nieprzewidzianych zwrotów akcji. Nieraz bywało groźnie, ale nigdy tak źle jak po przybyciu na orbitę planety. Rutynowe zabiegi mające na celu uniknięcie kontaktu ze zmierzającymi w ich stronę asteroidami i chmurą pyłu międzygwiezdnego zakończyły się niewyobrażalną katastrofą. Potem została wyłącznie walka o przetrwanie, ucieczka, a nawet – czym jako zdeklarowany ateista Bevin zaskoczył nawet samego siebie – modlitwa. Awaryjne lądowanie, jak zresztą większość rzeczy określanych mianem „awaryjnych” nie mogło przebiec bez zgrzytów. Uszkodzone systemy sterownicze o mały włos nie zagrzebały go żywcem pod hektolitrami morskiej wody. Zamarznięte morze albo ocean. Tym właśnie była ogromna, przyprószona śniegiem połać, na której stał teraz samotnie, powolnie uświadamiając sobie beznadziejność własnego położenia.
____Astronauta sięgnął do przytroczonej do pasa torebki, będącej, pomijając skafander, po spektakularnym upadku z nieba jedyną rzeczą, jaką posiadał. Pobieżny przegląd zawartości załamał go jeszcze bardziej. Flaga Stanów Zjednoczonych z pięćdziesięcioma czterema gwiazdkami i trzynastoma czerwono-białymi pasami, kilka probówek, różnego rodzaju testery, środek uspokajający, sterylna maseczka ochronna i pistolet. Tym ostatnim nie potrafił się nawet posługiwać; Szkolono go na naukowca, nie pieprzonego komandosa. Otępiały zamknął oczy i po chwili zrobił jedyną rzecz, jaka przyszła mu w tym momencie do głowy. Przykląkł i biorąc w dłoń jeden z elektronicznych testerów, nachylił się nad wodą, dostępną dzięki przerębli. Zanurzył w niej tester i dokładnie przeanalizował fachowym okiem wyniki, podświetlone natychmiast na niewielkim, elektronicznym wyświetlaczu. Czytając co rusz odrywał wzrok od cyfr oraz liczb tylko po to, żeby nabrać pewności, iż niepokojąco wyglądająca sieć pęknięć i drobnych rowków pokrywająca niczym pajęczyna miejsce gdzie stał, nie rozrasta się. Nic nie wskazywało jednak na to, że grozić mogło mu cokolwiek, przynajmniej od strony podłoża, a perspektywa niechcianej kąpieli nie sprawiała wrażenia zbyt realnej.
____Otrzymał jednoznaczny wynik. Najprawdziwsza woda! Już samo to powinno wprawić go w euforię i stan bliski ekstazy. Niestety, nic takiego się nie wydarzyło, mimo potwierdzenia wstępnych hipotez odnośnie składu chemicznego cieczy. Nietrująca, słodka, co w stosunku do wody morskiej było dlań co najmniej intrygujące oraz trudne do pogodzenia z utartymi schematami. Śladowe ilości znanych człowiekowi pierwiastków, których obecności oczekiwał, temperatura bliska zeru. Nic dziwnego, że akwen pokrywał lód. Wokół Kaseya nie krążyły żadne księżyce. Brakowało tu więc pływów, a drobne fale napędzane wiatrem nie mogły powstrzymać procesu zamarzania. Wstał tępo rozglądając się po okolicy jak gdyby zobaczył ja po raz pierwszy. Starannie schował urządzenie, po czym wzrok swój skierował na pistolet leżący tuż obok, na dnie pojemnika. Odbezpieczył bron upewniwszy się, że magazynek jest rzeczywiście pełny i intensywnie nad czymś myśląc przytrzymał ją przed oczyma. Na ułamek sekundy wycelował lufę we własna skroń, lecz natychmiast cofnął rękę, jakby przeląkł się czegoś albo sparzył go niewidzialny płomień. Ich pokładowy psycholog skarciłby go za takie myśli. Na nieszczęście, Merteza o kryptonimie „Tygrys”, nadanym mu na czas operacji lądowania, nie było tu teraz z nim. Zamknął oczy, spróbował oczyścić umysł i nagle wiedział już co powinien zrobić.

*

____Elfka nuciła, podczas gdy Vakkren słuchał końcowych zwrotek starej pieśni w milczeniu. Już kilka utworów temu przestał wtórować Taraiel, śpiewającej odtąd samotnie. Wraz z ostatnim słowem dziewczyna również umilkła na dobre. Skrzypienie śniegu pod stopami stało się teraz jedynym dźwiękiem wypełniającym szpiczaste, a w wypadku Vakkrena dodatkowo odstające, uszy dwójki wędrowców. Zmęczone mięśnie boleśnie przypominały elfowi o swojej obecności tępym kłuciem, na sposób ogara kąsającego całe uda. Młodzieniec nieco mocniej zacisnął zęby i zmusił się do dalszego marszu. Cel wyprawy wciąż pozostawał odległy. Zaledwie chwilę temu zdołali zejść z górskiego zbocza, idąc powolnie zaniedbywanym od ponad dwóch wieków traktem. Droga popadła w ruinę i zaspy, wyrwy oraz inne przeszkody terenowe bezustannie zmuszały parę do nadrabiania kilku kroków celem ominięcia ich. Teraz było jeszcze gorzej. Zasypane śniegiem wzniesienia utrudniały pochód bardziej od luk w brukowanej nawierzchni. Gęsty dym, wskazujący im dotąd drogę zniknął, rozwiany na wszystkie cztery strony świata, gdy zgasło jego źródło. Pozostały po nim szare smugi o trudnym do zdefiniowania kształcie, których istnienie też zresztą stopniowo przechodziło do historii.
- Słońce jest coraz niżej, a mi coraz bardziej odechciewa się wszystkiego. Może powinniśmy zawrócić?
- Nie marudź.
____Elfka pospiesznie skręciła za najbliższym wzniesieniem. Jej też udzielał się zły nastrój, wiele brakowało jej jednak do całkowitej rezygnacji.
- Jestem pewna, że powinniśmy iść tędy – rzuciła usprawiedliwiając jakoby swoją decyzję.
- Mhm – mruknął niezbyt przekonany adresat jej słów.
- Szkoda, że nie mogliśmy zabrać ze sobą wierzchowców. Byłoby nam zdecydowanie łatwiej.
- To prawda – odrzekł rzeczowym tonem, pełnym wymuszonej powagi – chociaż zwierzętom trudno szłoby się przez te zaspy.
____Elf pozostawał z tyłu, pilnując się, by nie zgubić z oczu przewodniczki. Czasem dziewczyna zupełnie nieświadomie, zaledwie jednym gestem czy słowem, potrafiła sprawić, że nogi chłopaka samoistnie zaczynały dygotać, a ślina w ustach wysychała natychmiast, przypominając pustynny piach. Miał wrażenie, że bicie jego serca ustaje za każdym razem gdy przypadkiem stykają się ich dłonie. Ba! Nie chodziło wyłącznie o bicie serca. Dla młodego elfa w miejscu stawał wówczas cały świat. Takie chwile były dla chłopaka czymś niesamowitym, czego mimo usilnych prób nie mógłby ubrać w żadne słowa. Niestety, były też ulotne, a on za każdym razem chciał więcej i więcej. Nieśmiałość, strach przed odrzuceniem, a może oba z tych czynników po trosze, nie pozwalały mu na poczynienie żadnego kroku w stronę otwartego wyznania przed elfką miłości. Tkwił więc w tym stanie wewnętrznego rozdarcia i przypominając swoim zachowaniem cień podążał za Taraiel gdzie tylko mógł jednocześnie ciesząc się z każdej wspólnie spędzonej minuty oraz przeklinając je, bo choć sprawiały mu radość, w niewyjaśniony sposób przynosiły też cierpienie. Wprawiająca go w stan dezorientacji mieszanka obu tych skrajnych uczuć, szalała w jego umyśle przy okazji każdego spotkania z dziewczyną, te zaś miały miejsce nader często.
____Lodowaty podmuch smagnął okolice klatki piersiowej elfa, przyprawiając go o dreszcze. Rozchełstane odzienie, które tylko niedbale na siebie narzucił, stanowiło słabą ochronę przed zimnem. Wtulił kark w uszyty ze zwierzęcego fura kołnierz.
____Taraiel musiała wypatrzeć coś w śniegu, ponieważ pochylona zaczęła przewiercać wzrokiem śnieżny puch przed sobą. Vakkren powinien odwrócić wzrok i wiedział o tym doskonale. Mimo to, przystanąwszy z lubością przyglądał się dziewczynie, nieświadomej błądzącego po jej ciele spojrzenia. Bez śladu zażenowania i z drapieżnym błyskiem pożądania w oku podziwiał kobiece krągłości pośladków opięte ciasno przylegającymi do skóry spodniami. Popuścił wodze fantazji mrużąc oczy. Gdyby...
- To ślady. Coś tu było. Coś dużego – stwierdziła prostując plecy.
____Elf już miał coś odpowiedzieć, gdy powietrze za ich plecami przeciął niespodziewanie potworny wrzask, mogący pochodzić jedynie z gardła niemniej potwornej od niego samego istoty. Gwałtownie odwrócili głowy.

*

____Bevin wstrzyknął sobie podwójna porcję psychotropowego środku przeciwlękowego i natychmiast poczuł się lepiej. Był z lekka otępiały. Wszystko docierało do niego z niewielkim opóźnieniem, ale uznał to znacznie lepsze od stopniowo ogarniającej go paniki, jaką odczuwał wcześniej. Próbował myśleć i działać na tyle trzeźwo, na ile potrafił po podanym sobie leku. Punkt po punkcie zaczął realizować swój misterny plan działania. Przerębel, powstałą tuż po tym jak kapsuła ratunkowa przebiła zlodowaciałą taflę wody na wylot, zostawił daleko za sobą. Stał teraz na czymś co w innych warunkach pogodowych byłoby najpewniej morskim brzegiem.
____Skrytą w grubej, acz niekrepującej ruchów rękawicy opuszką palca niespełna czterdziestoletni mężczyzna dotknął elastycznego wyświetlacza elektroluminescencyjnego umocowanego w okolicy nadgarstka budząc go do życia. Kilka sekund i ruchów dłonią później z niewielkiego głośniczka zainstalowanego tuż obok popłynął znajomy głos elektronicznej asystentki, witającej go w systemie. Licząc na powodzenie i – przynajmniej w przysłowiowym znaczeniu – zaciskając kciuki spróbował połączyć się z identycznym urządzeniem na ręce jednego z towarzyszy. W tym miejscu powinien przebywać wystarczająco blisko lokacji, gdzie spodziewał się zastać kompanów.
- Halo?
____Początkowo odpowiedział mu tylko niewyraźny szmer, niemiły dla ucha, zupełnie jak brzęczenie zgrai komarów. Co jakiś czas dawały się słyszeć jedynie dziwaczne zgrzyty i szumy, w żaden sposób nie poprawiające Bevinowi nastroju. Wziął głęboki oddech i spróbował po chwili raz jeszcze, licząc na większą dozę szczęścia.
- Iblis? Mertez? Słyszycie mnie? Tu Bevin. Słyszy-
____Urwał, nie chcąc zagłuszyć zupełnie nowego dźwięku, dobiegającego go z głośnika. Wytężył słuch i z ulgą wypuścił z płuc, przetrzymywane przez dłuższą chwilę, powietrze.
- Kos? To ty? Tu Wilk! - krzyczał przy akompaniamencie pobrzękiwań właściciel zachrypłego głosu.
- Mów po ludzku Ilbis i daj spokój z tymi cholernymi pseudonimami. Wszystko w porządku?
____Nastąpiła seria trzasków i dało się słyszeć kilka niepokojących szmerów. Sprawiły one, że Bevin zaczął martwić się o stabilność ich połączenia. Na szczęście echo szybko poniosło ponownie znajomy głos po okolicy.
- Nie. Nie jest w porządku, stary. Coś musiało się poważnie spi... - kolejny trzask zagłuszył przekleństwo – podczas lądowania i chyba uderzyłem w ziemię. Nie mogę wstać. Jestem w kapsule i coś naprawdę ciężkiego mnie przygniotło. Poza tym, zupełnie nie czuję nóg.
- To może być coś z kręgosłupem. Lepiej zostań w pojeździe i poczekaj na pomoc – stwierdził, siląc się na spokój mogący zarazić przyjaciela w tak trudnej i stresogennej sytuacji, a którego sam mimo zastrzyku pozostawał daleki - co z Mertezem?
- Nie wiem. Dopóki się nie odezwałeś nie miałem kontaktu z żadnym z was.
____To nie był dobry znak. Jeśli trzeci z astronautów milczał do tej pory mieli poważne podstawy, by zakładać, że spotkało go coś bardzo złego. Chociaż, w gruncie rzeczy mogło to też oznaczać, że jego sprzęt przestał działać, albo mężczyzna utracił go z jakiegoś powodu, podobnie jak Bevin część swojego.
- To nic. Słuchaj – zaczął usiłując za wszelką cenę nie ulegać emocjom – większość mojego ekwipunku przepadła. Nie wiem, czy dam radę cię zlokalizować.
- Musisz tu przyjść i mi pomóc – odpowiedział natychmiast z błagalną nutką w głosie jego rozmówca, zupełnie tak jak gdyby miał się lada moment rozpłakać.
____Kiedy dorosły mężczyzna, po wielu godzinach odbytego treningu wojskowego i setkach testów psychologicznych, potwierdzających jego stabilność emocjonalną, zaczynał ronić łzy, łatwo ocenić, iż sytuacja jest naprawdę poważna. Bevin doskonale to rozumiał. Rozmowę zgodnie z procedurami ograniczali do niezbędnego minimum, przekazywania sobie wzajemnie wyłącznie kluczowych informacji, jednak czytając między wierszami łatwo było dostrzec desperację najwyższego rangą członka ich trzyosobowej grupy. W pozycji kogoś, kto właśnie omal nie stracił życia na całkowicie obcej planecie i w stanie częściowego paraliżu nie mógł opuścić ciasnej kapsuły ratunkowej Ilbis i tak trzymał się nie najgorzej.
- Spokojnie, taki mam zamiar. Potrzebuję twojego skupienia. Musisz zrobić dla mnie dwie rzeczy, żebym mógł cię znaleźć. Rozumiesz?
- Jakie? Co mam zrobić?

*

- Padnij!
____Krzyk. Krótki, urwany. Przeszywający.
____Stwór przemknął zaledwie o kilka cali ponad głowami wtulonych w śnieg elfów, niemal muskając pazurami włosy na opuszczonych nisko głowach. Przywarli do podłoża dosłownie w ostatniej chwili. Sprawny unik ocalił ich ciała przez skróceniem. Przynajmniej na razie.
____Taraiel słyszała już kiedyś o tych potworach, mających zamieszkiwać pustkowia, na których teren od wieków nie odważały zapuszczać się elfy. Karttariny. Tak nazywano je w mających nastraszyć niesforne dzieci opowiastkach i historiach o wątpliwym pochodzeniu, spisanych przed laty. Określano je jako skrzydlate istoty o opierzonych cielskach większych od ciała dorosłej osoby i gadzich paszczach wypełnionych rzędami zębów, ostrzejszych niż czubek niejednego miecza. Prawdę mówiąc, ta zaczerpnięta z legend charakterystyka niewiele różniła się od wyglądu bestii, napotkanej właśnie przez dwójkę wędrowców, pośrodku śnieżnego pustkowia. W przeciwieństwie do przedstawicieli swojego gatunku obecnych w ludowych podaniach ten okaz – przynajmniej na razie – nie pluł w ich stronę niebieskim ogniem. Możliwe, że po prostu zapomniał jak powinno się to robić? Młoda elfka przypuszczałaby raczej, że jego magiczny, płonący oddech jest jedynie wymysłem bajkopisarzy. Widząc jednak istotę, uważaną przez nią za nieistniejącą, nie mogła ręczyć za słuszność własnych osądów. Poza tym, ani trochę nie chciała się nad tym w tej chwili zastanawiać. Niezależnie od prawdy o mitycznych stworach, należało uciekać. Zagrożenie było przeraźliwie realne.
____Dziewczyna wzrokiem odnalazła Vakkrena, plackiem leżącego tuż obok niej. Złapała go za nadgarstek i podniosła. Nie potrzebowała słów. Wystarczyło jedno spojrzenie. W oczach chłopaka zauważyła strach i dezorientacje. Sama bała się nie mniej, ale czuła odpowiedzialność za swojego towarzysza. To ona zaprowadziła go tu i namówiła do ucieczki z miasta, po odnalezieniu za kuźnią wyrwy w murze wystarczająco dużej, by dało się przez nią prześlizgnąć. Poza tym, miała chłopaka za własnego brata. Darzyła go swoistym uczuciem – miłością, jaka zwykle łączy rodzeństwo, a nawet matczyną opiekuńczością. Nie chciała, by spotkała go krzywda. Nie mogłam wiedzieć – powtarzała w myślach próbując usprawiedliwić się przed samą sobą.
____Elfka instynktownie dotknęła uda szukając znajomego kształtu skórzanej pochwy. Wyszarpnęła z niej sztylet, który wykradła ojcu. Gdyby dowiedział się o tym występku, niechybnie sprałby ją porządnie pasem. Czasem robił to nawet bez powodu, a tego typu przewinienie było bardzo poważne. Teraz nie dbała o to wcale. Zacisnęła palce na rękojeści, spojrzawszy w górę. Na tle stopniowo szarzejącego nieba i zmierzającego na spotkanie z horyzontem słońca, zauważyła krążący tuż nad jej głową zarys stwora. Poczuła przy tym chłodny dreszcz, wędrujący wzdłuż kręgosłupa. Z tej odległość karttarin wcale nie sprawiał wrażenia dużego. Widząc go uprzednio z dystansu znacznie mniejszego, miała bardziej rzeczywiste wyobrażenie o jego rozmiarach, chociaż, prawdę mówiąc wolałaby nigdy niczego na ten temat nie wiedzieć. W kąciakach oczu Taraiel zaczęła zbierać się wilgoć, a po jej policzkach miały wkrótce spływać gęsto duże, przypominające perły łzy. Szarpnęła niedelikatnie za dłoń Vakkrena i przyspieszając coraz bardziej oboje ruszyli przed siebie co chwila zerkając nerwowo na czarny zarys, zataczający w powietrzu kręgi wysoko nad nimi, zupełnie jakby obserwował ich czekając na dogodny moment do ataku.
- Uciekajmy – szepnęła drżącym głosem i powiodła przyjaciela w stronę najbliższego pagórka. Nadciągał zmrok.

____Vakkren biegł na tyle szybko, na ile pozwalały mu nogi. Wycieńczenie nie miało znaczenia. Musieli odnaleźć bezpieczne schronienie. Taraiel nadawała tępo od samego początku. On ślepo podążał jedynie za nią. Stopy zapadały mu się w zalegającym wokół śniegu, nieustannie dostającym mu się do butów, ziębiąc go i doprowadzając do szału. Robił co mógł, by nie zwracać na to uwagi. Parł na przód wytrwale, zaciskając pięści tak silnie, że paznokcie boleśnie napierały na skórę. Gdzieś z oddali dochodziły ich skrzeki zawieszonego w powietrzu karttarina. Prawie fizycznie czuł na sobie ciężar jego morderczego spojrzenia. Coś mówiło mu, iż potwór nie pozwoli im się oddalić i pofrunie zaraz w ślad za nimi, ruszając w pościg.
Chłopak pędził młócąc kończynami powietrze, zdające się stawiać coraz większy opór, wraz z narastającym wyczerpaniem. Za wzniesieniem, ku któremu para nieustannie zmierzała brodząc w śniegu majaczył zagajnik, tworzony przez co najwyżej kilkadziesiąt drzew. Jedyne miejsce na tym zimowym pustkowiu, gdzie prócz bezkresnych mórz bieli znaleźć mogli coś godnego miana schronienia. Ogołocone z liści, smętne i powykrzywiane jak chromy dziadyga rośliny, niestety też marnie radziły sobie w tej roli. Ale musiały wystarczyć. Musiały. Nic innego im przecież nie zostało. Zwierz tymczasem podążał w ślad za nimi sunąc po niebie z szeroko rozpostartymi skrzydłami i śledząc każdy ich ruch.
____Wreszcie, pomiędzy drzewami, Taraiel przystanęła zgięta wpół, wspierając dłonie na kolanach, po czym nisko pochyliła głowę. Jej gwałtownie unosząca się i opadająca w rytmicznych odstępach klatka piersiowa, świadczyła dobitnie o zmęczeniu, przysporzonym jej przez szaleńczy sprint. Źrenice zielonych oczu skrajnie rozszerzył strach i przymglił trud. Mimo zimna, na dziewczęce czoło wystąpiły krople potu, roztaczające wstrętny odór niemocy. Wilgoć zawitała też na pozlepiane teraz kosmyki włosów i nie sposób było stwierdzić czy sprawcą tego stanu rzeczy jest wszechobecny śnieg, czy podobnie, jak w wypadku nienaturalnie mokrej twarzy, zawinił wysiłek. Uniosła głowę patrząc za zasłonę drzew, a widok na wprost niej, okazał się ostatnim jaki chciała zobaczyć. W ich stronę zmierzał karttarin z paszczą rozwartą w bezgłośnym wrzasku niezadowolenia. Pikował, błyskawicznie przecinając opierzonym cielskiem kolejne warstwy powietrza i zmierzając dokładnie w stronę dwójki elfów. Nie mieli już gdzie uciekać. Jeśli konary nie zatrzymają potwora, nie zatrzyma go już nic, dziewczyna zazgrzytała zębami i zacieśniła uścisk na nieustannie trzymanym sztylecie.
- Nie ruszaj się stamtąd.
- Co? - zapytał zdezorientowany Vakkren, wykrzykując to słowo wprost do ucha towarzyszki.
____Odpowiedzi na zadane właśnie pytanie elf miał już nigdy nie usłyszeć. Jasnowłosa pchnęła go niespodziewanie w kierunku zaspy. Zatoczył się, zaskoczony i niedolny do utrzymania równowagi. Miękki śnieg, w który wpadł pogrzebał go niczym miniaturowa lawina. Czuł na policzkach jego przeraźliwy chłód, chciał krzyknąć, lecz głos zamarł mu w gardle. Niezdarnie wyczołgał się na zewnątrz, z bezpiecznego ukrycia obserwując dalszy przebieg wydarzeń.
____Choć wszystko trwało zaledwie ułamki sekund, bestia zdążyła znacząco zbliżyć się do nieruchomo wyczekującej jej dziewczyny. Przy jej boku, nie wiedzieć skąd, błysnął nagle sztylet – wyglądający w jej drobnych rączkach śmiesznie naprzeciw monstrualnemu cielsku napastnika. Ostrze prezentowało się bardziej jak kuchenny nóż do masła, aniżeli broń z prawdziwego zdarzenia. Mimo to dziewczyna wyglądała na pewną i zdecydowaną. Na jej twarzy malowała się determinacja, wpisana w piękną powierzchowność. Katarin szarżował nieprzerwanie. Drzewa zmusiły go do biegu poniżej zasięgu ich konarów, przypominających usiłujące pochwycić intruza dłonie, lecz nie zwolnił ani trochę. Stwór na ziemi był równie szybki co w powietrzu, a z bliska wydawał się jeszcze bardziej przerażający.
____Taraiel czekała. Światło oblizało ostrze jej broni, gdy ostatnie promienie słońca ześlizgnęły się po nim bezszelestnie. Wzięła zamach i... W jednej sekundzie cała odwaga wykuta w jej gładkiej twarzy runęła jak zamek z piasku. Pozostał tylko strach. Widząc sposobność do ataku, skrzydlate monstrum przyspieszyło. Ogarnięta tępym przerażeniem i chęcią przeżycia za wszelką cenę, zaczęła biec, w ostatniej chwili unikając rozpędzonego stwora. Na plecach czuła mgiełkę śmierdzącego oddechu, świadczącą o pościgu. Wiedziona instynktem zerknęła za siebie, by ocenić odległość dzieląca ją od oponenta, nie przestając przebierać nogami. Głośny huk przebrzmiał w miejscu, gdzie jeszcze niedawno stała. Wpadła na gruby pień drzewa w kolorze onyksu, równie nieustępliwy co skała. Zachwiała się, straciła równowagę. Z palców uciekł nieprzydatny oręż. Nie miała już żadnej drogi ucieczki.
____Vakkren, czując lodowate płatki śniegu trafiające pod jego ubranie i topniejące, zaraz po zetknięciu z rozgrzaną skórą, wzdrygnął się. Wkładając rękę po sam łokieć w zaspę zaczął penetrować ją po omacku przeszukując zakryte śnieżną pierzyną podłoże. Jego ręka trafiła w końcu na kamień, idealnie pasujący do rozmiaru jego dłoni. Poprawił chwyt wbijając weń place z całych sił i ignorując towarzyszący temu ból.
____Tymczasem zwierz był już przy Taraiel, zupełnie jak kot bawiąc się ze swoją ofiarą. Mógł zabić ją już dawno; tu i teraz jednym zaledwie ruchem łapy, a mimo to wytrwale czekał, obserwując z rosnącą uwagą i swoistym rozbawieniem reakcje przerażonej dziewczyny. Elfka nie mając już gdzie uciekać kuliła się coraz bardziej, przez co obok ogromnego cielska bestii wyglądała jeszcze żałośniej. Cała dygotała, bardziej ze strachu niż zimna, choć śniegiem oblepione miała całe ciało. Potwór niespiesznie zacieśniał dzielący ich dystans. Triumfalnie kłapnął paszczą, demonstrując ze szczegółami śmiertelnie przerażonej dziewczynie jaki los czeka ją podczas spotkania z potężną szczęką i kłami, wytrzymałością dorównującymi widii. W ostatecznym akcie demonstracji swej siły rozpostarł skrzydła, prezentujące się teraz niczym poruszony wiatrem długi, dostojny płaszcz. Zaryczał, a jego potworny ryk, przypominający chrobot dwóch pocieranych o siebie wzajemnie głazów, ukłuł uszy dwójki elfów. Bojaźliwym piskiem zawtórowała mu po chwili Taraiel kurcząc się jeszcze bardziej, choć jeszcze chwilę temu stwierdzić można by, iż jest to niemożliwe.
____Nie chciał być niemym świadkiem rzezi, ani cichym obserwatorem. W grę wchodziło życie osoby, na której zależało mu bardziej niż na czymkolwiek innym.
- Zdychaj! – zawył wściekle.
____Kurczowo ściskany przez niego od dłuższej chwili kamyk, śliski od potu i zdecydowanie zbyt mały by narazić na szwank ogromnego karttarina, poszybował w dal. Wycelował dobrze, a przynajmniej wystarczająco poprawnie. Stwór oberwał w grzbiet, kiedy schylał się – wciąż tak samo, sadystycznie niemal zwlekając – by zakończyć żywot elfki. Znów wrzasnął, bardziej zdziwiony niż rozsierdzony całym zajściem. Zapominając o swojej ofierze zawrócił, a jego wzrok padł na Vakkrena, powolnie podnoszącego się z ziemi. Młodzieniec znieruchomiał i z hardą miną spojrzał w oczy bestii. Nie znalazł w nich nic, prócz bezdennej czerni. Wiedział co robi i czego powinien oczekiwać w zamian. Nie drgnął nawet widząc ruszające w jego stronę szybciej, niż jego mózg zdołał zarejestrować, zwierze. Mimo przemożnej chęci nie zasłonił uszu słysząc rozdzierający pisk wydany jakimś sposobem przez potwora. Stał nieruchomo i obserwował gdy ten, podskoczywszy zanurkował i wyciągnął ku niemu długie szpony. Dopiero wtedy krzyknął, ale było już za późno by zmienić bieg wydarzeń.

____Załzawiona i sparaliżowana strachem, balansując na granicy świadomości Taraiel prawie nie zauważyła karttarina łapiącego Vakkrena w żelazny uścisk ogromnych pazurów i rozrywającego nimi ubranie oraz skórę młodzieńca, wbijając je głęboko, na kilka cali w żywe mięso, natychmiast zalewane gorącą, czerwoną cieczą. Stłumiony krzyk usłyszała w sposób, w jaki zwykło się słyszeć dźwięki z uszami przysłoniętymi wypełnioną pierzem poduszką. Długo jeszcze rozmyślała nad tym, czy wilgoć w spodniach to efekt topnienia śniegu, na którym siedziała od dłuższej chwili czy też wina zbyt słabego pęcherza. Została sam na sam z ciszą, nie mogąc opanować myśli, pędzących w sobie tylko znanym kierunku, jak stado saren spłoszone przez wilka, ani ruszyć się spod drzewa. Załkała z cicha.

*

- Ilbis? Mertez?
____Nic. Nawet zakłócenia zdawały się być coraz cichsze i bardziej odległe.
Wieczorna szarość dawno już została wyparta przez czerń nocy. Zaczął padać śnieg – gęsty i puchaty, a wyglądało to tak, jakby z nieba zleciały nagle tumany kurzu. Bevin parzył na otaczającą go scenerię przekrwionymi oczyma, raz po raz mrugając i potrząsając głową. Wiedział już, że przyjmując większą od proponowanej dawkę środka uspokajającego popełnił błąd. Wiedza ta przyszła poniewczasie, lepiej jednak posiąść ją późno niż wcale. Nigdy więcej nie przedawkuje psychoaktywnego specyfiku, choć wynikało to w znaczniej mierze z faktu, iż jego zapasy zostały całkowicie wyczerpane. Wraz z ustępowaniem działania medykamentu wystąpiły – jak miał nadzieję Bevin: krótkotrwałe – skutki uboczne. Mężczyzna widział świat w dziwnie pastelowych barwach, kształty przedmiotów nienaturalnie falowały i traciły ostrość, węch wyostrzył mu się, a wszystkim odgłosom towarzyszył pobrzmiewający w uszach szum. Miał również wrażenie, że atmosfera planety nagle, w niewyjaśniony sposób zgęstniała, przez co krocząc napotykał opór, niczym osoba usiłująca spacerować po morskim dnia. Jego reakcje były spowolnione, a ruchy nieprecyzyjne. Zdawał sobie sprawę z własnej, czasowej ułomności i przeklinał pod nosem głupotę, kierującą nim gdy aplikował sobie specyfik odpowiedzialny za zaistniałą sytuację.
____Kontakt z kapitanem załogi urwał się bez wyraźnej przyczyny już jakiś czas temu, lecz Bevin wiedział, gdzie powinien maszerować – przynajmniej do pewnego stopnia.
- Dużo białego gówna – odpowiedział nerwowo Ilbis zapytany wcześniej o to co widzi przed sobą.
____Więcej szczęścia przyniosło użycie nadajnika zamontowanego w kapsule, którego miarowe pulsacje wyznaczały mu kierunek przez ostatnie godziny, lecz sygnał zniknął wraz z połączeniem i teraz na wzór ślepca starającego się przedostać przez ruchliwą ulicę, astronauta szukał właściwej drogi. Miał złe przeczucia, ale nie dopuszczał do siebie złowrogich myśli, powolnie przejmujących kontrole nad jego umysłem i ciałem. Strach obezwładniał. Mężczyzna stracił rachubę czasu. Powinien przeczekać noc, ale nie mógł pozwolić sobie na taki luksus. Do rana musi odnaleźć Ilbisa. Nie wiedział zresztą nawet jak długo musiałby czekać na świt, gdyby zatrzymał się w tej chwili, a skafander, choć zapewniał ciepło nie ochroniłby go przed zamarznięciem.
____Samotny człowiek o zmęczeniu wypisanym na twarzy i czole przeciętym licznymi poziomymi zmarszczkami westchnął, a z jego ust uleciał gęsty obłoczek pary. Kontynuował marsz.
____Robił się głodny. Nie miał co prawda prawdziwego posiłku w ustach od ponad dwudziestu lat, ale polubił już swoje jedzenie z tubek i witaminowe tabletki. Źle zniósłby rozstanie z nimi na dłuższa metę, szczególnie już nie mając w zanadrzu żadnych substytutów, w których obecność na tym zamarzniętym nieużytku nie wierzył. Jeśli pozostanie tu na dłużej, czekać może go głodowa śmierć.
____Zza pagórka wyłonił się niewielki lasek. Powykręcane drzewa przybrały nienaturalne pozycje. Pnie oraz gałęzie pokrywała pozbawiona zagłębień i chropowatości, idealnie gładka kora o barwie onyksu. Jej struktura przywodziła na myśl bardziej zwierzęce łuski, aniżeli cokolwiek co znane było ludzkiemu umysłowi. Wyciągały ku przechodniom długie szpony konarów. Na swój sposób, tym nietypowym roślinom nie można było domówić subtelnego piękna. Ich obecność niosła ze sobą także zupełnie inne, ważne przesłanie, prócz doznań estetycznych. Istniało tu życie. Życie! Do tej pory podobne tezy opierano wyłącznie na domysłach. Sondy dostarczyły zdjęcia nieostre, nieliczne i pozbawione wartościowych informacji. Długiej podróży nie przetrwała też żadna z pobranych tu przez bezzałogowe statki próbek. Wszystko to złożyło się zresztą na fakt skierowania tu niepewnej misji. Kolonizacja nie mogła czekać.
____Wszedłszy głębiej między gęstwinę lasku, jego uwagę przykuły ciemniejsze plamy, doskonale widoczne na tle śniegu. Serce zabiło mu mocniej, a oddech przyśpieszył, gdy podszedł wreszcie do jednej z nich. Nie miał wątpliwości, że to krew. Czyja? Ilbisa? Merteza? A może kogoś zupełnie innego? Podążył za wyraźnymi śladami zostawionymi przez krwawiąca osobę. To znaczy – zakładał przynajmniej, że to osoba, bo przecież w miejscu, gdzie rosły drzewa istnieć mogły też inne formy życia. Na tą myśl przeszył go dreszcz, przeciągający swój paskudny jęzor wzdłuż całego jego ciała. Dostrzegł coś między drzewami. Przyspieszył. Niewyraźny zarys postaci rósł w oczach, kiedy pędził w jego stronę. Coraz wyraźniej widział człowieka lezącego w kałużach czegoś, co przywodziło na myśl „czarne złoto”. Ale to nie była ropa, tylko krew, której noc odebrała kolory.
____Z niedowierzaniem pokręcił szyją, wykonując przeczący ruch, jakby chciał zanegować prawdziwość napotkanej sceny. Widok na wprost niego przypominał senne koszmary. By nie upaść musiał wesprzeć się prawicą o drzewo. Zdusił w sobie wzbierające mdłości i chęć ucieczki. Na wprost Bevina leżał trup. A przynajmniej sądził, iż to co widzi nim właśnie jest, bo w obecnej chwili przypominało bardziej bezkształtną miazgę, aniżeli coś, co mogło w przeszłości być żywą istotą. W okolicy mimo mrozu, zalegał wyraźny zapach śmierci – lepki odór wypełniający nozdrza wędrowca. Ciało, jakie miał przed sobą, choć trudne do zidentyfikowania z pewnością nie należało do członka ich wyprawy. Bebechy z rozerwanego brzucha wyciekały na prymitywny strój podszyty przy kołnierzu futrem. Głowy nie było wcale, a powstała na jej miejscu rana pozwalała sądzić, że została w przeraźliwie brutalny sposób oderwana od reszty. Gdzieniegdzie spomiędzy postrzępionych płatów mięsa wystawała biel kości. Z pokiereszowanych jelit wylewał się cuchnący kał. Tubylcy? Czy to możliwe, że ludzie nie są we wszechświecie sami? Nie miał czasu, by szukać odpowiedzi na te pytania.
____Znów potrząsnął głową i wtedy właśnie jego uszu dobiegł nowy dźwięk, zupełnie różny od szumów, mających źródło wewnątrz czaszki. Usłyszał skrzek od którego włosy jeżyły się na głowie. To znaczy, jeżyłyby się, gdyby Bevin takowe miał, bo podobnie jak wszyscy uczestniczy pionierskiego lotu przymusowo poddany został laserowej depilacji całego ciała, celem eliminacji problemu codziennego golenia i pielęgnacji tych nieposłusznych wytworów ludzkiego naskórka.
____Z naprzeciwka wypełzł bezkształtny cień, szybko przybierający na rozmiarze, formując sylwetkę szkaradnej bestii. Bazyliszek – pomyślał od rzeczy. Zwierze nie przypominało niczego na co Bevin natknął się dotychczas. Ogromne cielsko pokryte ciemnym pierzem, skrzydła i splamiony krwią wydłużony pysk, przywodzący na myśl wymarłe aligatory. Gdy paszcza rozwarła się ponownie i popłynął z niej potępieńczy ryk policzyć mógł wszystkie z wypełniających ją długich, ostrych kłów. Stwór zasłonił samym sobą, do niedawna żywą jeszcze zdobycz i ruszył na samotnego mężczyznę. Astronauta najpierw powolnie, a później coraz szybciej zaczął się cofać. Wreszcie rzucił się do ucieczki. Schowany za grubym drzewem plecami przyległ do pnia. Widział to na filmie. Jednym z tych, których kolekcję pozwolono im zabrać na pokład wahadłowca. Podobnie jak wszystkie inne, ten także znał na pamięć scena po scenie. Po dwudziestu latach oglądania w kółko tego samego, każdy by znał. Oczywiście wszystkie z nich były pozbawione wyrazu lub interesującej fabuły, co wiązało się z obawami, że podczas tak długiej separacji od społeczeństwa w głowach astronautów mogłyby sporo namieszać i co brutalniejsze obrazy skłoniłyby ich do agresji czy „zachowań autodestrukcyjnych”.
____Nie czekając na odpowiedź przeciwnika sięgnął po wciąż znajdujący się przy pasie pistolet. Po raz wtóry tego dnia sprawdził czy jest naładowany. Amunicji wystarczy mu na sześć wystrzałów – musi zrobić wszystko by były celne. Drżącymi palcami umieścił magazynek na miejscu. Bał się, a psychotrop spowalniał myśli. Mimo to – przepełniała go determinacja. Czuł szaleńczo podskakujące mu w klatce piersiowej serce, ale nic nie mógł na to poradzić. Nigdy nie nauczył się dobrze strzelać mimo obowiązkowych kursów, jakie musiał ukończyć. Po raz pierwszy pożałował, że do ćwiczeń nie przykładał się bardziej. Odgłos człapiącego bazyliszka przebierał na sile. Mimo mrozu na czoło przyczajonego strzelca wystąpił pot. Zdążył usłyszeć jeszcze jeden ryk, tuż obok dotychczasowej kryjówki.
____Teraz albo nigdy.
____Wyskoczył zza drzewa nieświadomie unikając szczęki potwora, kłapiącej w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą stał. Nie zdążył wymierzyć, nim nacisnął spust po raz pierwszy. Chybił. Rzucił się do ucieczki, a stwór początkowo spłoszony hukiem, niesionym po okolicy, ruszył w ślad za nim. Śnieg spowalniał kroki. Biegnący spojrzał za siebie, wycelował. Znów pudło. Dystans między nim, a śmiercią raptownie topniał. W żyłach jak szalona zaczęła krążyć adrenalina. Odzyskał jasność umysłu, lecz w niczym nie mogło mu to teraz pomóc. Biegł szukając okazji do oddania kolejnego strzału. Wtem zahaczył nogą o coś, co skryte było pod połaciami bieli. Zawadził o zdradliwy korzeń wystający z gleby tracąc równowagę, by twardo wylądować na brzuchu. Cały poobijany nie zważając na odniesione obrażenia przeturlał się w bok i odwrócił. W protekcjonalnym geście wyciągnął przed sobie rękę z pistoletem. Potwór runął na niego... Bum!
____Bazyliszek zawył, oddany w ostatniej chwili strzał sprawił, że siła odrzutu boleśnie wygięła dłoń Bevina. Gdy wreszcie wstał czując wykwitające na torsie siniaki, zobaczył umykającego zwierza z podkuloną tylna kończyną. Ranił go. Wymierzył raz jeszcze i posłał dwa naboje w ślad za uciekinierem, żaden z nich nie dosięgnął jednak celu. Drogę za bestią znaczyła gęsta, kleista posoka. Ukontentowany wynikiem zmagań ciężko dyszał, długo zaciskając palce na ciepłej od wystrzałów broni. Wreszcie ruszył w stronę przeciwną do zostawionych przez napastnika śladów. Błądził i zgubił drogę mająca zaprowadzić go do towarzysza, nie mniej jednak żył, a w tej chwili najistotniejsze było dlań to, by dotrwać do świtu.

*

____Ilbis stęknął żałośnie, kiedy raz jeszcze spróbował przeczołgać się choć kawałek dalej. Wiedział, że koniec jest bliski. Vicosolium dawno już przestał działać i ból bez reszty zawładnął całym ciałem mężczyzny. Czucie w nogach nie powróciło, a kiedy po wielu próbach i godzinach, które upłynęły od urwanej rozmowy z Bevinem zdołał wreszcie opuścić uszkodzony kokpit nie pozostały mu już żadne złudzenia. Z brzucha kapitana, na wysokości wątroby starczały niczym para średniowiecznych halabard dwa ostrza stalowych prętów. Przypuszczał, że musiały one utkwić tam w chwili katastrofy, gdy oderwały się od bocznego panelu nawigacyjnego. Niestety, teraz pozbawione było to już jakiegokolwiek znaczenia. Umierał.
____Niezdarnie przewrócił się na bok, a przecinająca wnętrzności stal ze złowrogim plaśnięciem pociągnęła go na spotkanie podłożu. Śnieżne pustkowie. Wszędzie tylko to pieprzone, śnieżne pustkowie. Nie tak miała wyglądać druga Ziemia. Nawet okoliczna roślinność w żaden sposób nie przypominała tej znanej człowiekowi. Zakasłał i wypluł ślinę zmieszaną z krwią o metalicznym posmaku. Tuż obok leżał hełm. Zmuszony był go zdjąć, gdy w zbiorniku zaczęło brakować tlenu. Powietrze rzeczywiście doskonale odpowiadało ludzkim potrzebom. Żałował, że nie ma przy sobie testerów pozwalających dokładnie zbadać procentową zawartość obecnych w nim gazów. Dwadzieścia lat podróży czekał na tę chwilę, ale nigdy nie wyobrażał jej sobie w ten sposób. Przemarzł do szpiku kości, leżąc na lodowatym podłożu ledwie kilka metrów od uszkodzonej kapsuły. Nie miał już sił. Wola walki odeszła na dobre. Czuł, jak wraz z każdym oddechem opuszcza go życie, stopniowo pozostawiając na swoim miejscu tylko pustkę. Powrócił myślami do swoich towarzyszy. Nawet jeśli Kos odnajdzie go, nie będzie w stanie udzielić konającemu żadnej pomocy. Tygrys nie odpowiadał na wezwania. Do kapsuł zdołała dotrzeć na czas tylko ich trójka – grupa odpowiedzialna za nadzorowanie działania statku w czasie wyprawy. Co z resztą? Wszyscy zahibernowani w kriokomorach naukowcy i żołnierze, piloci oraz technicy... Nie mogli wybudzić się na czas, gdy jednostkę zasypał grad meteorów. Być może ich ciała na wieki już dryfować będą w odmętach czarnej nicości. Odegnał od siebie te myśli. Nie chciał, by zaprzątały mu głowę w takiej chwili. Przymknął oczy czując na sobie dotyk zimnych palców śmierci, oddychał równo wyczekując końca. Usiłował zachować spokój.
____Wtem, jego uszu dobiegł niespodziewany dźwięk. Gwałtownie odwrócił się w stronę, z którego dobiegł i natychmiast pożałował tej decyzji, czując ból w trzewiach, płonący nowym ogniem. Szczęk łamanej gałęzi, odgłos miękkich kroków. Głos? Czy to możliwe by ktoś tu był? Nie, bardziej od słów tajemniczy dźwięk przypominał raczej szloch. Skoro rosły tu drzewa, mogły żyć tu także jakieś zwierzęta. Obce formy życia – na samą myśl o nich poczuł narastające podniecenie, prawie pozwalające zapomnieć o śmiertelnych ranach. Coś zbliżało się i fakt ten nie ulegał żadnym wątpliwościom. Odliczał uderzenia serca, w napięciu oczekując tego, co skrywały drzewa. Kurczowo złapał życie i poprzysiągł nie wypuszczać go z palców, nim nie pozna rozwiązania nurtującej go zagadki. Czyżby odnalazł go Bevin? A może...
____Z ust astronauty uciekł cichy jęk, złożony z nutek zachwytu, zaskoczenia i podziwu. Zza bezlistnych konarów wyłoniła się drżąca sylwetka kobiety. Nie kobiety: dziewczyny. Postać widział jak przez mgłę. Otępiałe ciało odmawiało posłuszeństwa. Niby eteryczna zjawa podeszła bliżej, nieufnie obrzucając wzrokiem roztrzaskaną kapsułę. Szeroko otwierała wielkie zielone oczy, analizując wszystko wokół. Wysoka, szczupła, okryta łachmanami, muszącymi ogrzewać ją znacznie lepiej niż strój Ilbisa, a zarazem niewymownie piękna. Anioł? Płakała. Czyżby nade mną? - zastanowił się. Zasłona łez skrywała jej rozumne oblicze. Nie ulegało wątpliwości, że to istota inteligentna. Ludzie? Tutaj? Co jeśli gdzieś we wszechświecie żyje wspólny protoplasta obu raz? Nikt nie oczekiwał takiego odkrycia. Wreszcie ostrożnie podeszła do astronauty i wyciągnęła dłoń w stronę jego twarzy. Nie protestował, ale ona obawiając się najwyraźniej tego dotyku cofnęła rękę, nie pozwalając by koniuszki palców poczuły idealną gładkość policzka mężczyzny. Ilbis poruszył bezgłośnie ustami. Chciał powiedzieć jej tak wiele!
- Witaj – wysapał tylko, krztusząc się plwociną.
____Nieznajoma postąpiła o krok do tyłu, wyraźnie gotowa do ucieczki. Głupcze, to jasne, że cię nie rozumie, skąd miałaby znać twój język – pomyślał z goryczą. Nim myśl ta zdążyła do końca sformułować się w jego umyśle, dziewczyna odwróciła twarz tak, że po raz pierwszy dostrzec mógł jej uszy. Nieludzkie, szpiczaste. Elfie. Po raz ostatni wyszczerzył zęby, bardziej do siebie niż obserwującej go istoty. Usłyszał jeszcze jakąś odpowiedź, wyszeptaną słodkim głosikiem. Nie zrozumiał żadnego ze słów, lecz wyczuwał zawarte w nich emocje. Strach – to właśnie jego było tam najwięcej.

____Dziwny elf o niekształtnym nosie i wychudzonej, jajowatej twarzy zmarł na jej oczach. Taraiel wcale nie poprawiło to i tak grobowego już nastroju. W kącikach oczu zbierały jej się ogromne łzy, które piekły i odbierały ostrość widzenia, a później zamarzały na policzkach, ale nic nie mogła na to poradzić. Wypływały same, bez jakiegokolwiek udziału ze strony dziewczyny. Nie pozostało jej już nic poza płaczem. Elf z przestworzy został zraniony na długo przez jej przybyciem, ale wyglądało na to, że z wyzionięciem ducha czekał właśnie na nią. Przypuszczała, że próbował coś do niej mówić, choć to co dobiegło jej uszu bardziej od zdań przypominało raczej warknięcia. Usłyszała brzydkie, szorstkie słowa, o ile w ogóle były słowami, a nie dźwiękami umierania.
____Dziewczynę przepełniało uczucie zagubienia. Zapadł zmrok, nie widziała już ruin zamczyska, zdolnych do wskazania jej drogi. Vakkren został porwany przez potwora i powinna go odszukać, wiedziała jednak, że nawet gdyby udała jej się ta sztuka, za nic w świecie nie mogłaby mu już pomóc. Nawet jeśli przeżył, uwolnienie go z potężnych szponów kattarina przerastało umiejętności elfiego dzieciaka.
- To wszystko moja wina. – Wiedziała, że to prawda.
____Elfka poczuła nagłe mdłości. Nie wiedziała gdzie iść, strachem napawało ją to, co skrywać mógł mrok, ale przede wszystkim przerażało ją odkrycie jakiego właśnie dokonała. Ruszyła tu właśnie za tym tajemniczym Gwiezdnym Wędrowcem, jak nazwała go już w myślach. Znalezisko tymczasem okazało się pomnikiem śmierci i zniszczenia. Choć nic nie jadła od dłuższego czasu, cała zawartość żołądka podeszła jej do gardła, gdy raz jeszcze zobaczyła pokaleczony brzuch martwego elfa i wypływające zeń flaki. Czując ciepło nieprzyjemnie piekących w język i gardło wymiocin – zwróciła wszystko. Żółć zmieszana z niestrawionymi resztkami jedzenia, a także kwasu żołądkowego wylądowała na śniegu. Przyniosło jej to niespodziewaną ulgę. Za moment rozpłakać miała się z nową siłą, na chwilę przed tym, nim znów ruszy przed siebie nie dbając już o kierunek czy miejsce, w które trafi. Błądzić będzie jeszcze długo.

*

____Nie wiedział już gdzie jest i obchodziło go to coraz mniej. „Kasey c114” urósł w jaźni maszerującego do rangi synonimu piekła. Obezwładniający ból palił żywym ogniem zmuszone do wysiłku mięśnie, nieprzywykłe do jakiejkolwiek aktywności fizycznej na pokładzie kosmicznego promu. Noc trwała już zdecydowanie zbyt długo. Bevin bał się coraz bardziej. Mróz szczypał go w pozbawiony osłony nos oraz wędrował wzdłuż kombinezonu. Szedł coraz wolniej. Brakowało mu odwagi by odpocząć. Musiał uciekać. Przez bazyliszkiem, przed śmiercią, złem; wreszcie – przed samym sobą. Na wprost, w dolnych partiach bliźniaczo podobnych do siebie, pokrytych czarną korą drzew dostrzegł ruch. Z tej odległości nie wiedział jeszcze co mogło to być, ale strach kazał mu natychmiast przystanąć.
- Nie, nie, nie! Uciekłem ci. To niemożliwe!
____Zostawił bazyliszka daleko za sobą, jakim sposobem wyrósł przed nim? Skoro bestii nie wystarczyła pierwsza ofiara, musiała być głodna. Czy był to głód zemsty? Uniósł pistolet świadom tego, że pozostał mu już tylko jeden nabój. Nie widział nawet zarysu wroga, ale wycelował w krzaki. Nie poruszał nimi wiatr. Coś zbliżało się ku niemu. Emocje wzięły górę. Spust usłuchał drżącego palca. Łuska natychmiast zniknęła w ogromie bieli.
____A kula? Kula niesiona pędem wystrzału i kierowana przypadkiem trafiła dokładnie tam, gdzie trafić miała. W pierś młodej dziewczyny desperacko szukającej drogi pośród drzew. Drobna osóbka opadła na kolana, wykrzywiając usta w paskudnym grymasie. Strużka czerwieni przebiwszy sukno jej ubrania poczęła sączyć się, uciekając na zewnątrz. Bevin zorientował się w pomyłce zbyt późno; podbiegł do bezwładnego, targanego konwulsjami ciała. Obca cywilizacja – uświadomił sobie. Ludzkość dokonała właśnie największego odkrycia w swych dziejach, a on zabił pierwszego napotkanego tubylca. Trafił bezbłędnie – tamowanie krwotoku nie miało sensu. Istota u jego stóp
Ostatnio zmieniony czw 03 kwie 2014, 02:21 przez HandsomePagan, łącznie zmieniany 3 razy.

2
Dalsza część tekstu:

umierała. Czy to możliwe, że pomylił ranne monstrum z tak drobną, piękną dziewczyną o egzotycznej urodzie i szpiczastych uszach? Elfy! Ha!
- Niech to szlag – wymamrotał, czując jak drętwieję mu język.

____Taraiel czuła życie wypływające z jej ciała poprzez dziurę między żebrami. Niczym worek kartofli zwaliła się na ziemię, z jakiegoś powodu nie mogąc ustać na nogach. Zabrakło jej już łez, by płakać nad własnym losem. Dziwny elf, taki sam jak ten, który zginął na jej oczach użył dziwacznej, mrocznej, złej magii. Tak – teraz wiedziała na pewno, że tajemne moce istnieją naprawdę. Zobaczyła je przecież właśnie na własne oczy. Czuła ich skutki. Potworne efekty czarów. Gwiezdny Wędrowiec stał nad nią w rozkroku. Spoglądał z góry wzrokiem pełnym czegoś, co uznała za smutek i żal, ale nie miało to żadnego znaczenia. Dlaczego ją skrzywdził? Nic zrobiła nic co mogłoby go urazić, nie potrafiła dostrzec winy za jaką spotkała ją kara.
____Uciekła z miasta. Złamała elfie zasady i do grobu pociągnęła za sobą Vakkrena. Potwór, bezwłosy mężczyzna: wszystko to spotkało ją przez własną głupotę. Zapragnęła znaleźć się w innym miejscu, gdzieś daleko stąd. Fontanna krwi wciąż pulsowała jej na piersi, a ona... Czuła zimno. Zimno i pustkę. Bezwiednie zamknęła oczy. Wydała z siebie ostatnie tchnienie. Mocz jakimś sposobem wylądował w jej spodniach sprawiając, że mgiełka pary uniosła się z okolic krocza.

____Bevin stał w miejscu, zesztywniały, mrużąc oczy i wysilając umysł. Przestał radzić sobie z emocjami. Nie potrafił opanować drżenia lewej powieki. Nagle coś niewielkiego przeleciało tuż przed jego nosem. Kropla. Zerknął w dół by upewnić się, że to co zobaczył nie było halucynacją, spowodowaną nadmiarem wrażeń, spotęgowanym przez zażyte leki. Rzucił okiem i już wiedział, że jest ona prawdziwa, a ciecz wcale nie pochodziła z topniejącego śniegu, zalegającego na koronie drzewa, pod którym tkwił. Mrugnął wbijając wzrok w karminowoczerwony ślad na śniegu, powstały dopiero co, o kilka cali od jego stopy. Pogrążony w zupełnie nowych, acz nie mniej intensywnych rozmyślaniach, usłyszał po chwili szelest, gdzieś wysoko nad głową, w konarach czarniejszej od obsydianu rośliny. Szmer sprowokował go do nagłej zmiany pozycji. Odruchowo zacisnął pięść, doskonale zdając sobie sprawę z tego, co było przyczyną odgłosu i co zaraz ukaże się jego oczom. Rozumiał także, że widok ten może zostać ostatnim w jego życiu. A wszystko przez błąd. Jedną, małą, głupią pomyłkę. Bezużyteczny pistolet upadł.
____Powolnie, próbując odwlec nieuniknione astronauta skierował spojrzenie ku górze.
- Halo? Tu Tygrys. Kos? Wilk? - Usłyszał w tym samym momencie z przetwornika elektroakustycznego na nadgarstku. Nie zdążył odpowiedzieć.
Powiadają, że taki nie nazwany świat z morzem zamiast nieba nie może istnieć. Jakże się mylą ci, którzy tak gadają. Niechaj tylko wyobrażą sobie nieskończoność, a reszta będzie prosta.
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"


Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"

3
HandsomePagan pisze:Stanowił on zaledwie tło, przypominające farbę rozprowadzoną po płótnie ręką mistrza, dla dryfujących po nim, puchatych chmur.
Składnia. Robimy małą zamianę w szyku: Dla dryfujących po nim puchatych chmur, stanowił on zaledwie tło, przypominające farbę rozprowadzoną ręką mistrza. i nie ma już tego karkołomnego zdania wtrąconego.
HandsomePagan pisze:Śnieżnobiałe obłoczki różnych rozmiarów przeplatały się tu i ówdzie z cięższymi PRZECINEK jakby, BEZ PRZECINKA pierzastymi kłębowiskami, wewnątrz których szalały pioruny.
HandsomePagan pisze:Ale takich obserwatorów nie było wcale, bo rzeczą niewyobrażalną jest przecież przesiadywanie kilkanaście mil ponad warstwą troposfery, ulokowanej gdzieś na peryferiach wszechświata planety.
Szyk zaznaczonego fragmentu: troposfery planety ulokowanej gdzieś na peryferiach wszechświata.
Nasuwa się pytanie: Czy gdyby planeta była w centrum wszechświata, to siedzenie ponad troposferą byłoby możliwe? :)
HandsomePagan pisze:a na dalekiej północy migotały dziwaczne twory mieniące się kolorami tęczy, z pewnością mogące zainteresować swoją obecnością niejednego naukowca, gotowego PRZECINEK by nazwać je „obłokami iryzującymi”.
dziwaczne twory - znaczy, że co? Zawsze podejrzewam, kiedy czytam takie sformułowanie, że autor sam nie wie, co chciałby napisać.
Dwa imiesłowy tak blisko siebie nie czynią czytania łatwym. Może od "z pewnością" pociągnąć nowe zdanie?
Zawikłałeś. Istnieją obłoki iryzujące. Dlaczego więc nie nazwiesz tęczowych obłoków po imieniu, tylko piszesz "dziwne twory"?
HandsomePagan pisze:_Idylliczny obraz niewzruszony trwałby tak pewnie dalej, gdyby nie nagłe pojawienie się kilku, kompletnie do niego nie pasujących elementów.
Szyk: Idylliczny obraz dalej trwałby niewzruszony,...
ort.: niepasujących - imiesłów przym. razem z partykułą "nie" - zawsze.
HandsomePagan pisze:Oto mknąc zawrotnie szybko, BEZ PRZECINKA z kosmicznych rubieży, nadleciały tu, niczym ścigające swą zdobycz pantery, trzy przedmioty o obłym kształcie i niemożliwym do zidentyfikowania przeznaczeniu czy choćby kolorze.
Znowu niedopowiedzenie - "przedmioty o obłych kształtach" - znaczy jakie? Poza tym, widać kształt, a koloru nie? Rozumiem, że te cudaki pojawiły się znienacka, nie są w tym miejscu znane, ale przecież, nie opowiada tego tubylec, który nic nie wie, tylko wszechwiedzący narrator. Nie musi mówić, czym są te "obłe kształty" i dlaczego się pojawiły, ale może je opisać.
HandsomePagan pisze:po nieregularnym łuku
Łuk to łuk, czy może być nieregularny? Z nieba spadają kapsuły, statki kosmiczne, czy co tam innego (jaja kosmicznej kury). Myślę, że tor ich lotu będzie dość regularny. Fizykiem nie jestem, ale widziałam tor pocisku, a to pewnie podobne.
HandsomePagan pisze: Niedługo później po ich krótkotrwałej obecności nie pozostał już żaden ślad, a krajobraz odzyskał swój pierwotny, sielski charakter.
Nie podoba mi się to sformułowanie.

Na dzisiaj mam dość. Chociaż może jeszcze to: bohaterka umiera. Starasz się opisać to heroicznie. To czemu na końcu każesz się jej zsikać? Nieładnie.

Wrócę.
"Natchnienie jest dla amatorów, ten kto na nie bezczynnie czeka, nigdy nic nie stworzy" Chuck Close, fotograf

4
Otarłam pot z czoła i wracam do roboty. :)
HandsomePagan pisze:Taraiel, /.../ zaczęła dyndać nogami nad ulokowaną pod nią przepaścią.
Sprawdziłam w słowniku, dyndać - chwiać się, balansować, bujać się, chybotać się, fajtać się, kiwać się, kolebać się, kołysać się, majtać się, słaniać się, chodzić;
Sprawdziłam, bo dla mnie dyndać to "wisieć", a majtać to "bimbać". Więc ja bym napisała, że dziewczyna bimbała, majtała, kołysała nogami, ale nigdy by nimi nie dyndała. Jestem z Wielkopolski, czy to ma znaczenie? HP - skąd jesteś?
HandsomePagan pisze:Zbocze góry, na której stały smętnie ruiny starego zamczyska KONIEC WTRĄCENIA, PRZECINEK stanowiło widok ciekawy sam w sobie, ale wzrok młodej elfki błądził dużo dalej.
HandsomePagan pisze:Prawdę mówiąc, pomijając kilka punktów orientacyjnych nie było tu na czym zawiesić oka.
Dwa imiesłowy tuż obok siebie - nieładnie brzmi.
Poza tym, jeśli były punkty orientacyjne, to było na czym oko zawiesić.
HandsomePagan pisze:Zwrócona na zachód Taraiel po lewej stronie miała zajmującą znaczną część pola widzenia ogromną, jednolitą powierzchnię skutego lodem morza przyozdobioną cienką warstwą białego puchu
Za dużo na raz.
Taraiel odwróciła się na zachód. Po lewej stronie miała ogromną, jednolitą powierzchnię skutego lodem morza, które po niedawnych opadach przyozdobione było cienką warstwą białego puchu.
HandsomePagan pisze:Pomijając to, elfka dostrzec mogła jedynie fragment rozciągniętego u podnóża skalnej formacji, pomarszczonego licznymi wzniesieniami terenu, zamarzniętego teraz na kość i podobnie jak wszystko inne pokrytego śniegiem.
Słowo podkreślone wpadło mi w ucho dopiero przy trzecim czytaniu. Cały czas zastanawiałam się, co mogła dostrzec elfka. Fragment czego? A, terenu.
Twoje zdania są naszpikowane określeniami jak "dobra kasza skwarkami", ale nie wiem, czy to dobrze dla czytelnika. Wątroba boli. ;)
HandsomePagan pisze:Dla pasjonata botaniki trwał jednak kiepski moment na obserwację miejscowej przyrody,
moment - chwila, krótki czas, mgnienie oka, trochę, niedługo, krótko;
Opisujesz tę chwilę, jakby trwała wystarczająco długo, by ktoś mógł ją zbadać. Trwanie, to dłuższy czas, jakaś ciągłość. Moment takiej ciągłości nie ma.

Był już jeden taki, co prosił, by chwila trwała. Nie wyszedł na tym najlepiej. :)
HandsomePagan pisze:wraz z ustąpieniem zimowych mrozów.
A bywają letnie mrozy?
HandsomePagan pisze:Nie przejmując się tym, elfka niewzruszona siedziała w tej samej pozycji nadal, za nic mając najwyraźniej bezcelowość swojego zajęcia i wynikające z niebagatelnej wysokości, jaką miała pod sobą, zagrożenia.
W podkreślonym fragmencie powtarzasz myśl.
szyk: i zagrożenia wynikające z niebagatelnej wysokości jaką miała pod sobą.
Pod sobą miała mur- siedziała na nim. Przestrzeń zaś przed sobą i w dole/poniżej.
HandsomePagan pisze:Na dźwięk głosu przechadzającego się za jej plecami Vakkrena, dziewczyna wzruszyła ramionami. ____Jej kompan był niskim chłopcem o przetłuszczonych brązowych włosach, głęboko osadzonych oczach oraz nierównych zębach. Nie mógł uchodzić za urodziwego.
Lekceważyła go, bo był brzydalem? Czy miała ochotę na przygodę i lekceważyła jego ostrzeżenia? Dlaczego w tym miejscu opisujesz jego powierzchowność? To zdanie wydaje mi się wepchnięte tu na siłę.

Tu pasuję. Może inni podejmą trud.

Trudno się czyta ten tekst, bo:

1.Większość zdań jest zawiła. Nafaszerowana określeniami. Niepotrzebnie zasypujesz czytelnika aż taką ilością słów.
2. Wiele zdań jest źle zbudowanych. Może rozpocznij edukację od tego poziomu? Szyk wyrazów w zdaniu - to temat na dziś.
3. Zaskakujesz słownictwem. Kiedy potwór zabija zakochanego w bohaterce elfa, z jego ran wypływa "gorąca, czerwona ciecz", a nie po prostu krew. Dlaczego?

Masz pomysł, wyobraźnia pracuje, fabuła się układa, bohaterowie czują, ale pióro wierzga!
Nałóż mu wędzidło.

Pozdrawiam.
"Natchnienie jest dla amatorów, ten kto na nie bezczynnie czeka, nigdy nic nie stworzy" Chuck Close, fotograf

5
dorapa pisze:Zawikłałeś. Istnieją obłoki iryzujące. Dlaczego więc nie nazwiesz tęczowych obłoków po imieniu, tylko piszesz "dziwne twory"?
Chciałem w jakiś sposób zaakcentować ich wyjątkowość, odmienność, opisać je, bo hasło "obłoki iryzujące" nie każdemu zbyt wiele powie, a dzięki "dziwacznym tworom" mogłem zakomunikować, iż mienią się one kolorami tęczy oraz nieco dalej, że jest to rzecz, która ciekawi raczej wyłącznie naukowców. Kiedy pisałem ten tekst, uważałem, że jest to klimatyczne i pasuje do konwencji. Po reakcji widzę, jak bardzo się pomyliłem :).
dorapa pisze:Znowu niedopowiedzenie - "przedmioty o obłych kształtach" - znaczy jakie? Poza tym, widać kształt, a koloru nie? Rozumiem, że te cudaki pojawiły się znienacka, nie są w tym miejscu znane, ale przecież, nie opowiada tego tubylec, który nic nie wie, tylko wszechwiedzący narrator. Nie musi mówić, czym są te "obłe kształty" i dlaczego się pojawiły, ale może je opisać.
Nie chciałem od razu wykładać "kawa na ławę" tego, czym są owe przedmioty, tak by czytelnika zainteresowało to i skłoniło do refleksji - asteroidy? kapsuły? coś związanego z magią (pierwsze akapity opisują świat "fantasy" z elfami itd., co może wprowadzić czytelnika w błąd, zainteresować, spotęgować zaskoczenie) - tak przynajmniej myślałem wówczas. W mojej wyobraźni drgania zakłócały regularność łuku, a dym i ogień, choć oddawały kształt przedmiotów, skutecznie uniemożliwiały identyfikację barwy i powierzchowności. Znów błąd i źle zrealizowany zamysł z mojej strony, nie wyszło jak chciałem.
dorapa pisze: bohaterka umiera. Starasz się opisać to heroicznie. To czemu na końcu każesz się jej zsikać? Nieładnie.
Dla mnie tego typu zabieg przekreśla całkowicie patetyczny opis śmierci i w jednej chwili sprowadza go na ziemię, urzeczywistnia, sprawia, że staje się bardziej ludzki i nie tak dziwaczne. Prawdopodobnie się mylę, ale dla mnie podobne rzeczy czynią tekst bardziej realnym, oderwanym od miałkiej konwencji wszechobecnej w fantastyce. Bohater może umierać podniośle, ale nie ma w tym godności. Znów błąd z mojej strony i brak wyczucia potencjalnego czytelnika.
dorapa pisze:W podkreślonym fragmencie powtarzasz myśl.
szyk: i zagrożenia wynikające z niebagatelnej wysokości jaką miała pod sobą.
Pod sobą miała mur- siedziała na nim. Przestrzeń zaś przed sobą i w dole/poniżej.
Myśl powtórzyłem celowo (stąd "nadal"), ale najwyraźniej był to błąd. To zabawne, ale w oryginalnej wersji przepaść miała "przed sobą", tyle, że osoba, która czytała opowiadanie wcześniej zwróciła mi na to uwagę, wytknęła błąd, a ja bez kwestionowania autorytetu zmieniłem zgodnie z sugestią.
dorapa pisze:Lekceważyła go, bo był brzydalem? Czy miała ochotę na przygodę i lekceważyła jego ostrzeżenia? Dlaczego w tym miejscu opisujesz jego powierzchowność? To zdanie wydaje mi się wepchnięte tu na siłę.
Za wszelką cenę chciałem zawszeć gdzieś pobieżny opis jego powierzchowności, żeby potencjalny czytelnik mógł wyobrazić sobie jego postać i lepiej zrozumieć myśli o odrzuceniu (w dużym uproszczeniu: brzydal = niska samoocena, brak akceptacji ze strony społeczeństwa), uznałem, że zapisanie tego fragmentu w oddzielnym akapicie wystarczająco odseparuje, jak widać znów się pomyliłem. W pierwotnej wersji tego zdania w ogóle nie było, dodałem je później, uświadomiwszy sobie, że przecież czytelnik nie ma w głowie obrazu postaci identycznego z moim, a może mieć on pewne znaczenie w odbiorze późniejszego fragmentu.
dorapa pisze:Zaskakujesz słownictwem. Kiedy potwór zabija zakochanego w bohaterce elfa, z jego ran wypływa "gorąca, czerwona ciecz", a nie po prostu krew. Dlaczego?
Och, tam była krew, do momentu, w którym uświadomiłem sobie, że użyłem tego słowa akapit wcześniej, a powtórzenia są brzydkie.

Co do zimowych mrozów - pierwsze, głupie tłumaczenie to fakt, iż obca planeta może rządzić się własnymi prawami. Drugie to takie, że chciałem zakomunikować, iż trwa zima i stąd cały ten lód i śnieg, a planeta, którą opisuje nie jest wyłącznie lodowym pustkowiem przez cały rok. Wtrącenie tego wyrazu wydało mi się łatwe i szybkie, nie wiem czy zgadzam się z wytknięciem mi go jako błąd. Czy mogłabyś rozwinąć nieco wątek i powiedzieć czy jest to aż tak rażące, by wymagało zmiany?

Niestety literacki bełkot (bo tak chyba najłatwiej określić mój styl) to ogromny problem z jakim się zmagam. Mam we krwi pisanie zbyt zawiłych zdań i robię to zupełnie nieświadomie. Jak napisałem to mój pierwszy tekst napisany kiedykolwiek, więc tusze, że przez ostatnie kilka miesięcy, choć na praktykę poświęciłem niewiele czasu, choć odrobinę się poprawiłem, przynajmniej jeśli chodzi o podstawy. Dziękuję za komentarz i wiele pomocnych rad :). Pozdrawiam i chylę czoła przed wiedza i umiejętnościami korektorskimi.

6
Korektor ze mnie dość nędzny, co widać po weryfikacjach moich tekstów. :)
Łatwiej dostrzegać potknięcia u innych. Spróbuj krytycznie poczytać teksty wrzucane na Wery i uwagi pod nimi. To bardzo wiele daje.
HandsomePagan pisze:Bohater może umierać podniośle, ale nie ma w tym godności.

Chwila śmierci zawsze jest podniosła, patetyczna. A godności tylko żywi mogą ją pozbawić, gdy traktują odchodzące istnienie przedmiotowo.
"Natchnienie jest dla amatorów, ten kto na nie bezczynnie czeka, nigdy nic nie stworzy" Chuck Close, fotograf

7
HandsomePagan pisze:Co do zimowych mrozów - pierwsze, głupie tłumaczenie to fakt, iż obca planeta może rządzić się własnymi prawami. Drugie to takie, że chciałem zakomunikować, iż trwa zima i stąd cały ten lód i śnieg, a planeta, którą opisuje nie jest wyłącznie lodowym pustkowiem przez cały rok. Wtrącenie tego wyrazu wydało mi się łatwe i szybkie, nie wiem czy zgadzam się z wytknięciem mi go jako błąd. Czy mogłabyś rozwinąć nieco wątek i powiedzieć czy jest to aż tak rażące, by wymagało zmiany?
Mróz jest domeną zimy. Latem dostępny w zamrażarkach i na Antarktydzie. :)
Dla mnie to powielenie informacji. Nie wiem czy to błąd. Mówi się: upalne lato, mroźne zimy, ale wtedy dookreślamy porę roku. Bo przecież lato może być deszczowe, a zima bezśnieżna. Natomiast mróz zawsze jest zimowy, upał zaś letni.
Co innego jesienne deszcze albo mgły. Bo mogą być też letnie, wiosenne, zimowe.
Nie wiem, czy coś wyjaśniłam.
:D
"Natchnienie jest dla amatorów, ten kto na nie bezczynnie czeka, nigdy nic nie stworzy" Chuck Close, fotograf

8
dorapa pisze:
HandsomePagan pisze:Co do zimowych mrozów - pierwsze, głupie tłumaczenie to fakt, iż obca planeta może rządzić się własnymi prawami. Drugie to takie, że chciałem zakomunikować, iż trwa zima i stąd cały ten lód i śnieg, a planeta, którą opisuje nie jest wyłącznie lodowym pustkowiem przez cały rok. Wtrącenie tego wyrazu wydało mi się łatwe i szybkie, nie wiem czy zgadzam się z wytknięciem mi go jako błąd. Czy mogłabyś rozwinąć nieco wątek i powiedzieć czy jest to aż tak rażące, by wymagało zmiany?
Mróz jest domeną zimy. Latem dostępny w zamrażarkach i na Antarktydzie. :)
Dla mnie to powielenie informacji. Nie wiem czy to błąd. Mówi się: upalne lato, mroźne zimy, ale wtedy dookreślamy porę roku. Bo przecież lato może być deszczowe, a zima bezśnieżna. Natomiast mróz zawsze jest zimowy, upał zaś letni.
Co innego jesienne deszcze albo mgły. Bo mogą być też letnie, wiosenne, zimowe.
Nie wiem, czy coś wyjaśniłam.
:D
Ale, ale... Zdarzają się przymrozki wczesną wiosną, a nawet późną jesienią! ^.^

PS: Jestem z Górnego Śląska tak w kontekście "dyndania", bo zapomniałem odpowiedzieć wcześniej.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”