Pani Luna

1
W komentarzach do mojego ostatniego tekstu pojawiły się wątpliwości, czy wątki astrologiczne będą zrozumiałe dla czytelników i czy to w ogóle przypadkiem nie dziwactwo. Wrzucam więc fragment, może nie bardziej dziwaczny, niż sama astrologia. To część pierwszego rozdziału, któremu patronuje Księżyc

A jednak ten album miał sens, chociaż jego początek był zupełnie nieoczekiwany. Ot, taki nagły pomysł, odprysk luźnej gadaniny w busie, w styczniowy poranek, kiedy przemykaliśmy w stronę Rzymu po arkadowych estakadach Autostrada del sole. Wracając z koncertów nigdy nie rozmawiamy o tym, co właśnie minęło. Ten środek ostrożności pochodzi jeszcze z czasów, gdy rozpatrując świeże wpadki na scenie byliśmy gotowi pozabijać się o sprawy, które po paru dniach znikały z pamięci albo zyskiwały wymiar niegroźnych głupstw. Siedzieliśmy więc przysypiając – sześciu grajków, jeden techniczny plus chłopak z agencji – i tylko od czasu do czasu zamienialiśmy parę słów. Za oknami uciekały do tyłu obłe, przysypane śniegiem szczyty Apeninów, mieniąc się w słońcu cytrynową żółcią i błękitem, zaś w radiu spiker opowiadał, że właśnie nadszedł Blue Monday; przeklęty poniedziałek, który dla ludzi żyjących w cywilizacji Zachodu jest dniem najgłębszej depresji. Podobno na ostatni poniedziałek stycznia przypada kulminacja stresu wywołanego świadomością, że nieodwołalnie minął czas świętowania, noworoczne postanowienia odchodzą w niebyt, a jedyną stałą w życiu wyznaczają kłopoty, jakie będą nam wiernie towarzyszyć do następnego Nowego Roku. Jakiś psycholog wymyślił nawet wzór matematyczny, który pozwala obliczyć siłę tego uderzenia. Spiker dorzucił jeszcze parę liczb ze statystyki samobójstw i zamilkł. Po paru sekundach zabrzmiały rześkie frazy Blue Monday granego przez The Jolly Boys. Wtedy Angelo przeciągnął się, ziewnął i zażądał od kierowcy, żeby zmienił stację. Depresja depresją, stwierdził melancholijnie, ale za chwilę rozbolą go zęby. Owszem, piosenka niezła i on sam chętnie posłuchałby czegoś przyjemnego na początek tak parszywego dnia, z którego na szczęście sześć godzin już przespaliśmy, ale ta nachalna, ilustracyjna dosłowność, w dodatku nietrafiona, działa na niego gorzej, niż zepsute powietrze…

Właśnie z tego chwilowego rozdrażnienia, wywołanego zbyt długim siedzeniem w przyciasnym kokpicie, narodził się pomysł Tygodnia wędrowca: dwie, góra trzy melodie na każdy dzień, starannie dobrane i miłe dla ucha. Ożywcza muzyka do słuchania rankiem, a jeszcze lepiej – wieczorem, kiedy już opada gorączka codzienności. Mogliśmy sobie na to pozwolić. Ostatnia płyta, solenna i bogata w brzmienia, była utrzymana w klimacie dosyć ciężkim i wymagała od słuchaczy skupienia, teraz nadszedł więc czas, żeby dla odmiany pokazać kunsztowną zabawkę.
I tu od razu się zaczęło. Dobierać, owszem, ale jak? Podobno większość ludzi w poniedziałkowy ranek dostaje dreszczy obrzydzenia na myśl, że pora zwlec się z łóżka i pójść do pracy, natomiast wieczorem zaczyna już odliczać czas do następnego weekendu. Trudno jako budulec płyty wykorzystać rosnące oczekiwanie na piątkowy wieczór. Bo co wtedy zaserwować w sobotę? Niepokój, że tak niewiele już zostało? A w niedzielę – skargę potępionego? Szukaliśmy jakiejś nici przewodniej, mocnej i zarazem wyrazistej, która uporządkowałaby całość. Gdzieś tak pomiędzy Bolonią a Florencją dotarło do nas, że mamy dosyć. Odpadła cała seria skojarzeń: za prostych, za głupich, zbyt banalnych albo wprost przeciwnie, wymędrkowanych czy najzwyczajniej w świecie nieczytelnych. Pomysł zdawał się kończyć swój krótki, rachityczny żywot, zaś upiorny Blue Monday już był gotów, żeby i nad nami rozpostrzeć swoje nietoperzowe skrzydła.

Wtedy przyszło mi do głowy, że prostota i wyrazistość nie najgorzej łączą się z dość specyficznym rodzajem obiektywizmu. Astrologicznego. Każdy dzień tygodnia ma przecież planetarnego opiekuna, ten zaś nadaje mu własny charakter, odrębny i nie do pomylenia z żadnym innym. Siedem dni, siedem planet, tyleż indywidualności, do tego możliwość swobodnego przejścia przez kilka gatunków i konwencji – nam samym takie ujęcie otwierało furtki, które prowadziły w różne strony muzycznego świata. A co z odbiorcami? W kraju, gdzie co roku publikuje się pogańskie kalendarze z zestawieniami świąt starożytnych Rzymian, mogliśmy liczyć na przychylność nie tylko wśród klienteli salonów wróżbiarskich. Zresztą, nawet gdybyśmy w sklepach muzycznych wylądowali na półce z etykietą New Age, gdzieś pomiędzy Gregorian Masters i Vangelisem, nie byłoby to najgorsze towarzystwo i pewnie nawet zyskalibyśmy w ten sposób kolejnych fanów.

Armin nie zastanawiał się długo.
– Bierzemy! – Oczy mu rozbłysły. – Żadnych filozofii, czytelne i nie przekombinowane, ale smaczek ma. Nie przypominam sobie, żeby ktoś z branży wpadł na coś podobnego. Przynajmniej nie przez ostatnie ćwierć wieku. Chłopaki, nie ma co dalej szukać, niech zostanie tak, jak wymyślił Till.
– O wisielcach też będziemy śpiewać? – zainteresował się Toni.
– Czyś ty rozum stracił? A kiedy myśmy śpiewali o wisielcach?
– Możemy zacząć. Till mówił, że Merkury jest patronem środy, a przecież on się opiekuje złodziejami. Marnie się starał, przed szubieniczką ochronić nie potrafił i ballada o wisielcach Villona pasowałaby do środy, jak ulał.
Ballade von Jean, Jacques und Nicolò – podsunął Armin. – Tekst podobno też z Villona, chociaż później mocno przerobiony. Szubieniczki nie ma, za to trzy głowy spadają z szafotu, więc w sumie efekt podobny. No i ta rzewność: Wer stirbt denn schon gern einen so frühen Tod? Zawsze przy tym starałem się zacharczeć tak sugestywnie, żeby kobiety się wzruszyły… Prawda, ciebie jeszcze z nami nie było, kiedy to śpiewaliśmy. Pora przypomnieć.
– Wy naprawdę jesteście szurnięci – Angelo postukał się palcem w skroń. – Obaj. To ma być na dobry początek dnia, czy na wieczór, przed igraszkami w łóżku, ten wisielczy charkot? Szykujecie śpiewnik katowski, czy jak? Chyba żeby… chyba żeby… Słuchajcie – ożywił się – a gdyby tak zrobić dwupak? Jedna płyta taka bardziej serio, modus gravis, konwencja dworska, wytworność i elegancja, a na drugiej ten sam układ, ale za to świat na opak, w wersji plebejskiej?
– Plebejskiej? – rechot Toniego wypełnił wnętrze busa. – Ty i Armin? Przyśpiewki z zamtuza na lutni cudnie wygrywane, a do tego sopranowy flet, jak głos anioła? Już prędzej ja się do takich klimatów nadaję, prosty bębnista jestem i mam we krwi modus humilis. Gdzie plebs, tam i karczma, bitwa na kufle by mi pasowała. Jak to było? Powstańcie Pikardczycy i Burgundczycy też!
– Mógłby być i dwupak – Armin przygryzł koniec kciuka. – Materiału by wystarczyło…
Patrzał przed siebie niewidzącym wzrokiem. Mogłem się założyć, że przerzucił już w pamięci wszystkie teksty – jego głowa funkcjonowała niczym solidne archiwum – a teraz właśnie ogląda cały album: osobno płyty, osobno rozłożona okładka, w niej książeczka z tekstami pieśni i może jakimś wprowadzeniem w temat. Pokręcił głową.
– Toni, z zamtuza nici, rozmaite sprośności to przecież folk, ale w folk nie będziemy wchodzić… Zrobi się nowe rzeczy, z remanentów weźmiemy nie więcej, niż dwie, trzy sztuki. Nie możemy się powtarzać. Till, przygotujesz ściągawkę z tych charakterów planetarnych, żeby wiadomo było, czego szukamy. I do książeczki też napiszesz parę zdań, dobra?

Tak oto awansowałem na znawcę astrologii, chociaż nigdy nie byłem w niej biegły. Nie umiem stawiać horoskopów i nie wierzę gazetowym przepowiedniom. Moje związki ze sztuką gwiaździarską są jednak dość złożone, można powiedzieć, że wręcz rodzinne i sięgają dzieciństwa. Dlatego w tym skojarzeniu muzyki i nieba nie było żadnego konceptu, który bazowałby na jakiejś wyrafinowanej wiedzy o historii form muzycznych; zabrakło też odwołań do harmonii sfer. Zadziałały raczej odległe, dziecinne skojarzenia z czasów, kiedy dopiero uczyłem się mówić po włosku.

Myliły mi się nazwy dni tygodnia. Nie wiedziałem, od której zacząć. Brakowało mi polskiego poniedziałku, który tak doskonale wpasował się w bieg czasu. Wiadomo, ze nowy tydzień zawsze przychodzi po niedzieli. We włoskim nie miałem podobnego punktu zaczepienia, wszystkie słowa były jednakowo obce i pozbawione treści, a przez to obojętne. Mogłem je ustawiać w dowolnej kolejności. Męczyłem się, gdyż podobnie jak większość dzieci, potrzebowałem jednoznaczności i trwałego oparcia. Aż wreszcie babka Marina podprowadziła mnie do okna i pokazała nieco rozmazaną, nierówną, po lewej stronie jakby trochę wygryzioną tarczę księżyca, jaśniejącą w prześwicie pomiędzy koronami drzew.
Luna – powiedziała wyraźnie. – E lunedi. Luna – lunedi. Luna è la prima – podniosła kciuk. – Capisci?
Czarna, płaska wycinanka gałęzi na tle mżącym delikatną poświatą i ten niepełny, poplamiony krąg zapadły mi głęboko w pamięć. W tym, co mówiła babka, kryła się jakaś tajemnica, niewidoczne nici zaczynały łączyć rzeczy odległe i pozornie nie mające ze sobą nic wspólnego; w chaosie ujawniał się zarys porządku innego, niż proste zależności pomiędzy przyczyną i skutkiem.
Później, kiedy już lepiej znałem włoski, dowiedziałem się od babki, że pozostałe dni tygodnia również mają swoich patronów. Martedi należał do Marsa, mercoledi – do Merkurego. Giovedi przypadł potężnemu Jowiszowi, zaś venerdi zagarnęła dla siebie Wenus. Z szeregu wyłamywały się sabato i domenica, które nie chciały ujawnić związków z żadnym członkiem niebiańskiego panteonu. Babka wiedziała jednak, że rządzą nimi Saturn i Słońce. Potwierdziliśmy to sięgając do wielojęzycznego kalendarza, w którym domenica zamieniała się w niemiecki Sonntag albo angielski sunday, a sabato – w saturday. Naprawdę nie było żadnych luk w tym orszaku, który dopełnił się do całości, pokonując ograniczenia przestrzeni oraz ułomności języków. Zawsze pierwszeństwo przypadało Pani Lunie, nawet jeśli tajemniczy zwyczaj chowania się na kilka dni w miesiącu czynił z niej osobę podobną do kapryśnej wróżki, która tylko od czasu do czasu zaprząta sobie uwagę sprawami zwykłych śmiertelników.

Spodobał mi się taki ład. A do tego włoska Luna była piękna i w niczym nie przypominała tego poczciwca z zapadniętymi ustami i spiczastym podbródkiem, jakiego oglądałem w którejś z moich książek. Luna miała ciemne, długie włosy i srebrzystą suknię, zaś nad czołem – diadem z małym półksiężycem, zwróconym szpicami do góry.
To również zawdzięczam babce Marinie. Półki w jej pokoiku pełne były tomów z obrazkami znacznie ciekawszymi niż te, które zdobiły książki dla dzieci.
Lunie prawie dorównywała Wenus, pani różanego brzasku, okryta płaszczem złotych loków. Jej cienka suknia, pod którą wyraźnie zaznaczał się zarys ciała, usiana była kwiatami.
Merkury też mi się podobał. Nosił wprawdzie jakiś pajacowaty kapelusz, ale dużo dałbym za takie sandały ze skrzydełkami, do biegania w powietrzu. Merkury trochę przypominał nauczyciela sportu z mojej szkoły. Młody, szczupły, z włosami w nieładzie, wyglądał na faceta, który dużo czasu spędza na boisku i byłem pewien, że mógłbym się z nim zaprzyjaźnić.
Reszta niebiańskiego towarzystwa budziła we mnie respekt podbarwiony odrobiną nieufności. Zwłaszcza łysawy, brodaty Saturn o pomarszczonej twarzy, trzymający w ręku kosę, nie zachęcał, by zawierać z nim bliższą znajomość. Mars, Jowisz i Słońce tworzyli natomiast grono silnych, zadowolonych z siebie mężczyzn, skupionych jedynie na własnych sprawach.

Babka Marina miała zaledwie kilka foliałów pożółkłych ze starości, wydzielających przenikliwą woń kurzu i kwaśnego papieru. Do tego były w nich prawie wyłącznie tabele ciasno wypełnione rzędami cyfr. Tablice efemeryd – wyjaśniła enigmatycznie, a ja nie dopytywałem się, co to znaczy i po co je trzyma, brzydkie i nie pasujące do reszty. Większość jej książek była zdecydowanie nowsza, miała twarde okładki lśniące lakierem, w środku zaś – sporo kolorowych ilustracji. Niektóre działały na mnie prawie hipnotycznie. Otwierały się na tych kartach jakieś nieskończone, świetliste dale, a rozległe równiny zapraszały, żeby wędrować aż do niebiańskich szczytów majaczących daleko, nad samą linią horyzontu i opromienionych tajemniczym blaskiem. Z kosmicznej mgły wynurzały się dziwaczne postacie, łączące kształty ludzkie i zwierzęce, zaś na ich ciałach, zamiast klejnotów, pobłyskiwały wielobarwne gwiazdy.

Co to wszystko mogło oznaczać? Niebo babki Mariny pełne było tajemnic. Czasem, kiedy wieczorem siedziałem na schodku przed domem, lubiłem myśleć, że za chwilę nad moją głową rozsunie się granatowa kurtyna, światło kosmicznych reflektorów rozjaśni scenę i stanę się widzem jakiegoś olśniewającego spektaklu. W towarzystwie, które poznałem dzięki babce Marinie, brakowało mi jedynie aniołów, lecz byłem pewien, że przestworza nieba są wystarczająco rozległe, by i dla nich znalazło się tam miejsce. W końcu, na ziemi też żyliśmy w różnych państwach, a przejazd przez granice wcale nie był prosty.

Może dlatego, że przez długi czas po przeprowadzce ciągle obijałem się boleśnie o barierę słów, tak wielkiego znaczenia nabrały wówczas dwie sfery, w których mogłem się swobodniej poruszać: dźwięki i obrazy. Te ostatnie tłumaczyłem na swój własny sposób, obmyślając historie, które przyprawiłyby o dreszcz zgrozy każdego znawcę mitologii.
Mama, zajęta bliźniakami, tylko na krótko zaglądała wieczorami do mojego pokoju. Nie czytała mi już książek. Kiedy dała się uprosić i została dłużej, przysnęła siedząc na dywaniku obok łóżka. Głowa opadła jej na ramię, a książka wysunęła się z rąk i stuknęła o podłogę. Wtedy dotarło do mnie, że nie wybierzemy się już razem na kolejną wędrówkę po dżungli Mowgliego ani nie dołączymy do chłopaków walczących z kapitanem Hakiem. Od tej pory musiałem sam organizować wieczorne wyprawy, a te stawały się coraz bardziej awanturnicze.
Pani Luna, porwana ze swojego zamku pośród księżycowych gór, potrzebowała pomocy. Dostępu do niej broniła sfora mrocznych bestii, którymi władał rycerz w czarnym pancerzu, posępny i nieprzenikniony. Obłaskawiłem jednak wielką panterę o futrze niczym srebrzysty jedwab i razem przemierzaliśmy górskie pustkowia. Radziłem sobie nadspodziewanie dobrze. Miałem świetlisty miecz – teraz powiedziałbym, że laserowy, wtedy jednak nie zaprzątałem sobie głowy kwestiami technologii – którego promień odcinał łby naszych nieprzyjaciół. Gasły pobłyskujące zielonkawo ślepia, z ran buchała czarna, spieniona krew. Pazury pantery były ostrzejsze od sztyletów, a jej ryk płoszył pomniejsze stwory, które roztapiały się w mroku. Gdy wreszcie wrzuciłem ponurego rycerza na samo dno lochów w księżycowym zamku, przeżyłem chwilę prawdziwej satysfakcji. Nie zabiłem go, był mi potrzebny do dalszych potyczek i zwycięstw. Tymczasem Pani Luna, która wracała do siebie po okropieństwach niewoli, znów mogła zasiąść na tronie. Byłem jej opiekunem i strażnikiem królestwa. Pantera nie odstępowała mnie na krok, a kiedy zrobiliśmy już wszystko, co do nas należało, spokojnie siadała przy moim krześle i lizała łapy.

Moja komitywa z babką Mariną nie zanikła wraz z upływem lat. Podczas wszystkich wyjazdów na koncertowe trasy zaglądałem do księgarń i antykwariatów, szukając prezentów do jej astrologicznej biblioteczki. Właściwie bardziej niż wiedza, pociągała mnie w tych książkach sztuka. Nawet nie barwne obrazki – gust mi się trochę wyrobił, więc zacząłem dostrzegać ich kiczowatość, nie pozbawioną co prawda wdzięku – lecz fascynująca śmiałość kruchych konstrukcji, które obejmowały cały wszechświat, strzelistymi hipotezami sięgały nieba i schodziły głęboko, gdzieś ku samym fundamentom ludzkiego istnienia.
Wiedzą bardziej konkretną też nie gardziłem. To właśnie w książkach kupowanych dla babki wyczytałem, że moja piękna i niedostępna zgromadziła wokół siebie przedziwne towarzystwo opojów, żarłoków oraz miłośników prostackich uciech i złych, bestialskich namiętności. Ucztowali w jej zamku co noc, dopóki nie rozpędził ich słoneczny blask. W ogrodzie, wokół fontanny zbudowanej z płytek pancerza astralnego kraba, krążył długi korowód obnażonych tancerzy, pomiędzy których wmieszali się akrobaci wykonujący nieprzyzwoite łamańce, a przygrywali im na dudach i bębnach półobłąkani grajkowie.
Dzieci Pani Luny – nie wiadomo skąd one się brały, przecież nie była związana z żadnym mężczyzną! – wszystko jedno, krew z krwi czy adoptowane, miały skłonność do schodzenia na manowce. Trafiali się wśród nich również osobnicy bardziej subtelni, muzycy albo poeci trawieni miłosnym żarem i przetwarzający własne cierpienie w kunsztowne strofy, lecz nawet oni w swoim nieopanowaniu i podatności na pokusy nie różnili się od całej reszty, która nie została obdarzona żadnym talentem. Czereda głupców lunarnych zdawała się niepoliczalna.

Tę wiedzę zdobyłem w czasach, kiedy opuściłem już księżycowe królestwo, więc nie dolegało mi odkrycie, że rycerska dzielność i gotowość do poświęceń nie tylko nie otwierają serca wybranki, lecz nawet nie dają przewagi nad prostacką hałastrą.

Nie byłem tak sentymentalny, żeby wtajemniczać Armina w moje imaginacyjne awantury z dzieciństwa, lecz któregoś wieczora, gdy po próbie siedzieliśmy w studiu, układając szkic Tygodnia wędrowca, opowiedziałem mu o dzieciach Pani Luny.
– Wszystko się zgadza – potwierdził, wcale nie zdziwiony. – Wypisz, wymaluj my. Popatrz, jak dobrze się złożyło.
– Ależ ty jesteś egocentryczny. Cokolwiek powiem, od razu przymierzasz do siebie. Może jeszcze każesz mi napisać, że ci lunarni pomyleńcy to nasz portret własny?
– Zaraz tam pisać, kto bystry, ten sam zrozumie. Ale wiesz, tak się zastanawiam, w co by te płyty przyodziać… Trzeba znaleźć dobrego grafika, Luna musi być piękna, taka eteryczna… Jasna i chłodna. Czysta moc oczarowywania na dystans. A Wenus dla odmiany bardzo cielesna. Kusząca, zmysłowa… Co ci będę tłumaczył, wiadomo, o co chodzi.
– Nie rozpędzaj się, grafik ma przygotować oprawę albumu, nie traktat o archetypach kobiecości.
– Trzeba skorzystać, że wydajemy to we Włoszech. Popatrz, w niemieckim w ogóle nie dałoby się rozegrać różnych niuansów. My nie mamy żadnej Luny, przecież der Mond jest mężczyzną. Angielski moon tak samo. W tej siódemce znaleźliby się sami mężczyźni i tylko jedna jedyna Wenus, bez żadnej przeciwwagi. A po polsku, jak by to było?
– Księżyc.
– Kszsz… Kszszie… Ech, tam. To on, czy ona?
– On.
– No widzisz? Też się nie da. Brakuje księżycowej kobiety, takiej nieuchwytnej, co to nic, tylko patrzeć na siebie pozwoli… A oni mieli niesamowitą intuicję, ci Latynowie – pokazał palcem za okno studia, jakby to mieszkańcy wzgórz wokół Frascati przed tysiącami lat specjalnie wychodzili nocą, żeby obserwować ubywanie i wzrastanie tarczy księżyca, a potem układali kosmogoniczne mity o potomstwie znikającej matki.

Odetchnął głęboko i wyciągnął ręce w górę, splatając palce. Rozpiął klamrę, która podtrzymywała mu włosy. Ciemne pasma rozsypały się na ramionach i nagle twarz w oprawie drobnych loków zyskała kobiecą niemal łagodność.
Jeżeli byliśmy dziećmi Luny, to na pewno on bardziej, niż ja. To przecież w nim ciągle ujawniała się zmienność jego własnej natury, tej kpiarsko-łobuzerskiej, z kontaktów z chłopakami, i tej uwodzicielskiej, przeznaczonej na scenę, gdzie długonogi dryblas przeistaczał się w lutnistę z renesansowego obrazu. Mimo szerokich ramion i wąskich bioder niepokojąco androgyniczny, przyciągał łakome spojrzenia nie tylko kobiet. Uwodził głosem, przywabiał wdziękiem. Rozbudzał nadzieje zainteresowaniem równie szczerym, co krótkotrwałym. A potem, giętki i nieuchwytny, wymykał się próbom zatrzymania na dłużej, uścisk ramion traktując jak kłusownicze sidła.
Wychodził naprzeciw, po czym szybko się wycofywał. I wracał. Do naszej wspólnej codzienności, która dopiero całkiem niedawno zyskała trwały kształt. Wtedy znów się zmieniał.

– Dosyć na dzisiaj – Zaczął kciukami przecierać powieki. – Zamykamy krambudę, głowa mnie rozbolała od tego siedzenia.
W świetle energooszczędnej lampy biurowej miał cienie pod oczyma i wargi pozbawione koloru.
– Jedźmy gdzieś na kolację, rozruszasz się.
– E, wolę w domu. Możemy coś zamówić u Gianniego, chłopak nam przywiezie.
Wygoda miała swoje koszty. Bliskość studia i mieszkania na piętrze tuż nad nim ułatwiała życie, ale zacieśniała przestrzeń. Jeśli nie wyjeżdżaliśmy na koncerty, zdarzało się, że dwadzieścia dwa schodki rozdzielone podestem wyznaczały całą naszą codzienną trasę. Prywatność muzyków zawsze nasycona jest sprawami związanymi z zawodem, lecz to fizyczne przenikanie się obu stref czasem owocowało nadmiernym znużeniem. Skoro jednak uważał, że tak jest lepiej…
Wyszliśmy już na klatkę schodową, kiedy zatrzymał się i popatrzał na mnie z nagłym zainteresowaniem.
– Słuchaj, przecież twoja babka powiedziała kiedyś, że ty masz Księżyc mocno obsadzony, prawda? Dobrze pamiętam, bo nie odważyłem się zapytać, co to znaczy.
No, proszę. Jeśli to prawda, babka Marina była chyba jedyną osobą, której się obawiał. Zawsze liczył na to, że kogo zechce, owinie sobie wokół palca. Co ciekawe, na ogół mu się udawało.
Zatrzasnąłem drzwi do studia.
– Niezupełnie. Księżyc mam wywyższony, ściśle mówiąc. Ale to nie ma związku z dniami tygodnia. To mój własny horoskop, zupełnie inna bajka. A babka cię lubiła, przecież wiesz. Mogłeś pytać, o co tylko chciałeś.
Oparty o balustradę schodów przyglądał się, jak przetrząsam kieszenie, szukając kluczy. Uśmiechnął się i złapał mnie za łokieć.
– No chodź już, chodź, ty lunarny pomyleńcze. Nikt tu się nie włamie. Czas wreszcie na trochę tych… niższych przyjemności. Do stołu nam podadzą, a potem?

Wywyższony księżyc…
Ostatnio zmieniony czw 03 kwie 2014, 02:20 przez Rubia, łącznie zmieniany 2 razy.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

2
Ech, Rubia, niezmiennie kocham czytać twoje dzieła. Zawsze czuję się uwiedziona.

Jest w tym fragmencie mnóstwo wiedzy, ale tylko we fragmencie przytoczonym poniżej poczułam aromat wykładu pani profesor. Ale może to tylko mój nos ma takiego czuja. :)
rubia pisze:– Zaraz tam pisać, kto bystry, ten sam zrozumie. Ale wiesz, tak się zastanawiam, w co by te płyty przyodziać… Trzeba znaleźć dobrego grafika, Luna musi być piękna, taka eteryczna… Jasna i chłodna. Czysta moc oczarowywania na dystans. A Wenus dla odmiany bardzo cielesna. Kusząca, zmysłowa… Co ci będę tłumaczył, wiadomo, o co chodzi.
– Nie rozpędzaj się, grafik ma przygotować oprawę albumu, nie traktat o archetypach kobiecości.
– Trzeba skorzystać, że wydajemy to we Włoszech. Popatrz, w niemieckim w ogóle nie dałoby się rozegrać różnych niuansów. My nie mamy żadnej Luny, przecież der Mond jest mężczyzną. Angielski moon tak samo. W tej siódemce znaleźliby się sami mężczyźni i tylko jedna jedyna Wenus, bez żadnej przeciwwagi. A po polsku, jak by to było?
– Księżyc.
"Natchnienie jest dla amatorów, ten kto na nie bezczynnie czeka, nigdy nic nie stworzy" Chuck Close, fotograf

3
Mnie się Rubii pisanie też strasznie podoba, jest elegancko, jak zawsze.
Z uwag, to nie do końca widzę scenkę z dzieciństwa - dla mnie wygląda to tak, jakby tam był dorosły Till i babcia Marina. Może to zamierzony sposób narracji, ale brakuje mi tam dziecięcej ciekawości/postrzegania i emocji związanych z poznawaniem świata.
rubia pisze:Wtedy dotarło do mnie, że nie wybierzemy się już razem na kolejną wędrówkę po dżungli Mowgliego ani nie dołączymy do chłopaków walczących z kapitanem Hakiem.
Tu też, tak się mi zdaje, że to za wcześnie u malucha/dziecka (nie określasz wieku) na takie wnioski. Może się mylę lub nie potrafię tego wyrazić, ale coś mi tu nie gra.

Pomysł związania całości z astrologią jest po prostu świetny. Gratki!
A ogólnie, to kończ to i do druku. ;D

4
Ech, nie jestem panią profesor i nie wykładam astrologii na żadnej akademii wróżbiarstwa, choć i takie podobno w Polsce istnieją. :D To, o czym mówi Armin, wynika z prostego faktu, który daje się we znaki przy nauce języków obcych: w różnych językach te same rzeczowniki mogą być odmiennego rodzaju. Akurat astrologia bazuje na łacinie, więc Księżyc jest rodzaju żeńskiego i ma cechy kobiece, co na poziomie językowym jest oczywiste w językach romańskich, a w innych już niekoniecznie. I taka jest korzyść z przerzucania bohaterów z kraju do kraju - mogą czasem ugrać te różnice. :)
Pilif pisze:dla mnie wygląda to tak, jakby tam był dorosły Till i babcia Marina.
Bo właściwie tak jest. To opowiada czterdziestoletni bohater, komentując swoje wspomnienia w sposób typowy dla dorosłego.
Zastanawiałam się, jak rozegrać te wstawki z dzieciństwa, ale ponieważ w tym fragmencie wszystko jest właściwie retrospekcją - opowiadanie o tym, jak powstawała płyta, to też wspomnienie - więc zachowałam jednolitą formę narracji. Podobnie z tymi wyprawami: Till mając 6-7 lat doskonale rozumie, że matka jest zbyt zmęczona, by czytać mu książki na dobranoc, ale opowiada o tym jako czterdziestolatek, przy okazji przypominając sobie, co wcześniej zdążyła mu przeczytać.

Piękne dzięki za komentarze :)
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

5
Chciałam tylko dać znak, że przeczytałam. Uwag nie mam, bo nic mnie boleśnie nie ukłuło, może jakieś drobnostki, ale to też nie na zasadzie, że błąd, tylko do pogdybania "a może lepiej by było..." Fragment nieco nudny, ale wiadomo, akcja nie może wciąż pędzić i spowolnienie też musi być - dla zaczerpnięcia oddechu. Jeżeli to taki fragment w zamierzeniu wolniejszy, to OK.
Oczywiście nieunikniona metafora, węgorz lub gwiazda, oczywiście czepianie się obrazu, oczywiście fikcja ergo spokój bibliotek i foteli; cóż chcesz, inaczej nie można zostać maharadżą Dżajpur, ławicą węgorzy, człowiekiem wznoszącym twarz ku przepastnej rudowłosej nocy.
Julio Cortázar: Proza z obserwatorium

Ryju malowany spróbuj nazwać nienazwane - Lech Janerka

6
Ej, Thano, trochę chciałabym pociągnąć Cię za język. Że w dłuższym tekście musi nastąpić w pewnym momencie spowolnienie akcji, to rzecz oczywista. Ale:
Thana pisze:Fragment nieco nudny, ale wiadomo, akcja nie może wciąż pędzić i spowolnienie też musi być - dla zaczerpnięcia oddechu.
Czy ta nuda wynika, Twoim zdaniem, z braku wydarzeń albo braku napięć między bohaterami? Siedzą sobie faceci, gadają o płycie, nawet się nie kłócą – i tyle. Czy to jest sprawa małej ilości dialogów, które ożywiają tekst? (Ja akurat mogę czytać teksty, w których dialogi sprowadzone są do minimum i wcale nie uważam tego za wadę, ale wiem, że niewiele osób podziela to moje upodobanie). :) Czy może jest to kwestia narracji, tych długich zdań złożonych?
Pytam o to, gdyż o ile dwie pierwsze możliwości nie niepokoją mnie specjalnie – akcja ruszy, bohaterowie zdążą się jeszcze nagadać – o tyle sprawa narracji wydaje mi się poważniejsza. Mam chyba naturalną skłonność do budowania takich skomplikowanych zdań, poprawnych zresztą syntaktycznie, więc nie muszę obawiać się poważnych wpadek. Ma to jednak swoją cenę, czyli wolne tempo narracji. Dlatego staram się pilnować i upraszczać, kontrastować długość zdań, ograniczać ilość tych złożonych – ponieważ jednak działam trochę wbrew naturze, nie zawsze mi to wychodzi.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

7
rubia pisze: Czy może jest to kwestia narracji, tych długich zdań złożonych?
Pytam o to, gdyż o ile dwie pierwsze możliwości nie niepokoją mnie specjalnie – akcja ruszy, bohaterowie zdążą się jeszcze nagadać – o tyle sprawa narracji wydaje mi się poważniejsza. Mam chyba naturalną skłonność do budowania takich skomplikowanych zdań, poprawnych zresztą syntaktycznie, więc nie muszę obawiać się poważnych wpadek.
Przyjrzałam się zdaniom. To nie ich wina, jeżeli można mówić w kategoriach winy.
Ja lubię taką narrację - spowolnioną, płynącą spokojnie jak rzeka na nizinie, a jednocześnie pulsującą pod pozornie spokojną powierzchnią.

Wiesz, rubia, wtedy mam wrażenie, że dotykam myśli autora, że rozmawiamy.
Tak jest u Ciebie w tym fragmencie - po prostu słucham o świecie - Twoim - tym, który sama oglądasz z zainteresowaniem. Wiesz, porównam to do Manna? Może Marqueza? Nie chodzi o to JAKI jest świat - jego przedstawienie, ale o pewien rys patrzenia na niego - od wewnątrz myśli czy uczucia w poszukiwaniu odpowiedzi DLACZEGO JEST TAKI.

Jeżeli można mówić o winie, to winie kanonicznej prozy, w której opowieść wchodzi w reakcje z wewnętrznym światem autora.
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt.(Wittgenstein w połowie rozumiany)

8
rubia pisze:Czy ta nuda wynika, Twoim zdaniem, z braku wydarzeń albo braku napięć między bohaterami?
Nie, ale mam takie odczucie, że oni dużo tutaj myślą, a mało czują. Cały ten fragment jest taki... lewopółkulowy. ;) Nie ma gdzie się emocjonalnie zaczepić i wypadam na zewnątrz, ląduję gdzieś z boku całej sytuacji. Ale to by chyba trzeba nie wydarzeniami i nie napięciami rozwiązać, tylko typem opisu, żeby był mniej analityczny, a bardziej wzruszał, rozśmieszał czy coś.
Oczywiście nieunikniona metafora, węgorz lub gwiazda, oczywiście czepianie się obrazu, oczywiście fikcja ergo spokój bibliotek i foteli; cóż chcesz, inaczej nie można zostać maharadżą Dżajpur, ławicą węgorzy, człowiekiem wznoszącym twarz ku przepastnej rudowłosej nocy.
Julio Cortázar: Proza z obserwatorium

Ryju malowany spróbuj nazwać nienazwane - Lech Janerka

9
I kto tak jeszcze pisze? Długimi zdaniami, powolnie, niespiesznie? Kto to będzie chciał czytać, taką prozę, co to się wniej nic nie dzieje?
:)
To niesamowite, ale w Twoim stylu, w rytmie narracji wyraźnie czuje się niespieszność Południa. Przyjemnośc oglądania każdego detalu. Nieco leniwą pracę pamięci, niechęć do biegu...
Jednocześnie Twój styl wydaje mi się ponadczasowy, kpiący sobie z mody. Nie czułbym zgrzyty czytając to obok któregoś z klasyków.
Bardzo podoba mi się w jaki sposób bohater/narrator wraca do swojej przeszłości. On nie tylko opowiada co mu się przytrafiło, on również myśli jakby na powrót stał się dzieckiem. Początkowo myślałem, że to może być zbyt sztuczne, nieprawdopdobne. Że to autor wkłada w jego usta te wspominki, tak uszczegółowione że aż niemożliwe (ja nie pamiętam takich gier wyobraźni z własnego dzieciństwa). Ale to się broni, fakt, że trzeba przeskoczyć dodatkowe piętro i zajrzeć w intencje autora, inaczej można ulec pozorowi, że tekst jest jedynie szeroką rzeką życia.
Co tu dużo mówić, świetne pióro, idealny wybór miejsca akcji, sympatyczniusi bohater - nic, tylko biec z tym do wydawcy :)
http://ryszardrychlicki.art.pl

10
smtk69 pisze:To niesamowite, ale w Twoim stylu, w rytmie narracji wyraźnie czuje się niespieszność Południa.
Wywołałeś smtk świetny wątek.
Rzeczywiście współczesność literacka to głownie ciemny puls Północy, cienie i ciemności. Opowieści arturiańskie, nie Dekameron.

Rubia, chyba coś kojarzę, że znasz włoski. On tak brzmi - długa śpiewna fraza i słoneczne brzmienie.
Granice mego języka bedeuten die Grenzen meiner Welt.(Wittgenstein w połowie rozumiany)

11
Natasza pisze:Opowieści arturiańskie, nie Dekameron.
Ciekawe, przypomniał mi się Potocki z jego Pamiętnikiem... , niby pisarz z północy ale dekameronu u niego pod dostatkiem.
Może atmosferą południa można nasiąkać?
Personalnie odpowiem tak - nasiąkam z wielką przyjemnością swobodami kraju katarów ;)

[ Dodano: Sro 27 Cze, 2012 ]
Ups - Rękopisem znalezionym w Saragossie chciałem powiedzieć ;)
http://ryszardrychlicki.art.pl

12
Dziękuję za komentarze, te krytyczne, mniej krytyczne i bezkrytyczne również :) Mają dla mnie dużą wartość, gdyż ja ciągle różne rozwiązania wypróbowuję i w głosy czytelników wsłuchuję się uważnie. W tym fragmencie pozwoliłam sobie na rozrzutność w użyciu przymiotników różnej maści i bardzo byłam ciekawa, jak to wypadnie w odbiorze. Z milczenia wnioskuję, że jednak nie rażą. :)

Z tym Południem chyba rzeczywiście coś jest na rzeczy. Znam włoski, poduczyłam się nawet dialektu sycylijskiego, żeby kryminały Andrei Camilleriego czytać w oryginale, ale taka prawdziwa odrębność Włochów zafascynowała mnie, kiedy czytałam prasę. Oni tam każde głupstwo przetwarzają na sposób literacki, przenoszą w jakiś wymiar epicki. Całonocny korek na autostradzie Salerno-Bari? Korek powstał, gdyż spadł śnieg, a śnieg spadł, gdyż w styczniu ma prawo padać – wydarzenie banalne i bez ofiar opisane w dziennikach nagle nabrało cech jakiejś epopei, opowieści o cierpieniu i poświęceniu, wartościach moralnych i bezwzględności natury, a niemały udział w takiej heroizacji miał oczywiście język. To jest zupełnie inny sposób opisywania rzeczywistości, niż u nas, nie tylko bardziej emocjonalny, ale równocześnie uwznioślający codzienność czy nawet banalność. Do tej konwencji pasują krągłe, wystudiowane frazy, takie rodem jeszcze z tradycji XIX-wiecznej. Styl oszczędny, minimalistyczny i wycinanie przymiotników tępym nożem? Na pewno nie tam.
Takim podejściem do pisania łatwo nasiąknąć, chociaż trzeba się pilnować, żeby nie popaść w patetyczną przesadę. Przypuszczam, smtk, że na tej ziemi heretyków, gdzie mieszkasz, również zauważysz coś podobnego, gdyż rozmaite rygoryzmy zostały tam wytępione już jakiś czas temu. :)
Ciekawe, że to się zaczyna na poziomie komunikacji dość podstawowej, właściwie poza literaturą.

Ech, jakiś offtop mi tu wyszedł. To są jednak bardzo interesujące kwestie, gdyż te dominujące impulsy, płynące z literatury anglosaskiej, a właściwie jankeskiej, mogą kreować pewne mody, ale przecież nie normy.

A Potocki? Tak mi się skojarzyło: Camilleri właśnie przywołuje go w jednym ze swoich opowiadań, gdyż jego komisarz Montalbano jest miłośnikiem literatury i Rękopis ma niebagatelne znaczenie dla wyjaśnienia pewnego zagadkowego samobójstwa. A w ubiegłoroczne wakacje widziałam Rękopis w księgarni w Haarlemie, w tłumaczeniu na holenderski, oczywiście. Najwyraźniej klasyką jednak jest po obu stronach Alp.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.

13
Chwila przyjemności w niedzielny wieczór...
Bardzo przyjemnie czyta mi się Twoje opowieści. Fragment nie porywa może w wir akcji, ale dla mnie był ciekawy - to grzebanie w nazwach dni, w mitach.
Czasem warto zwolnić.

Bardzo podobał mi się opis wyobrażeń z dzieciństwa, tego jak sam sobie tworzył bajki, przygody. Dla mnie dodało mu to uroku. No i skonfrontowanie tego z "prawdziwymi mitami" dało fajny efekt. Lubię, kiedy taki motyw nie przepada zaraz po wybrzmieniu, tylko gdzieś jeszcze znajduje swoje odbicie.

Troszeczkę w tej scenie, kiedy bohaterowie przyjęli już pomysł Tilla i wymyślają konkretne piosenki, zgrzytało mi coś w ich wypowiedziach. To znaczy nie czułam ich. Z opisu reakcji, z wykrzykników widać, że oni się w to mocno angażują itd, ale coś w wypowiedziach jest takiego, że trudno to poczuć. Że wygląda bardziej na takie chłodne wymienianie kolejnych pomysłów, niż na przysłowiową "burzę mózgów".

Ale poza tym super. Ja chcę to zobaczyć w całości i w okładkach :)

Pozdrawiam,
Ada
Powiadają, że taki nie nazwany świat z morzem zamiast nieba nie może istnieć. Jakże się mylą ci, którzy tak gadają. Niechaj tylko wyobrażą sobie nieskończoność, a reszta będzie prosta.
R. Zelazny "Stwory światła i ciemności"


Strona autorska
Powieść "Odejścia"
Powieść "Taniec gór żywych"

14
Adrianno, dzięki. Ty masz wyczucie! Mi samej w tej rozmowie coś nie pasowało. Teraz do mnie dotarło: za dużo łopatologicznego wyjaśniania czytelnikowi, co jest czym. Fachowcy między sobą tak nie rozmawiają, raczej przerzucają się hasłami. To jest nastawione na odbiorcę, który nie ma pojęcia, co oni grają. Pójdzie do przeróbki. :)
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”