Powieść zaczęła mi się rozrastać w sposób dość chaotyczny, więc postanowiłam przywrócić porządek, układając szkic, który uwzględniałby jedynie najważniejsze elementy, jakie mają złożyć się na całość. Bez dygresji, wątków i postaci drugoplanowych – sam szkielet konstrukcyjny, w układzie przewidzianym w wersji finalnej. Wrzucam fragment tego zarysu.
Raczej 18+
Poza kadrem
I. Poniedziałek. Dzień głupca lunarnego.
Dostałem rankiem nowy pokój, lepiej położony, od strony ogrodu. Z okna widzę teraz szpaler drzew pomarańczowych wzdłuż głównej alei, a po bokach – kratownicę wąskich ścieżek. Białe kamienne płyty, popękane ze starości, poprzerastane są trawą. W ogóle sporo tu trawy, w której kręcą się rozmaite ptaki. Wieczorami na ścieżki wychodzą jeże.
Ja też wtedy wychodzę. Idę aż do końca alei i przyglądam się światłom Amalfi daleko w dole. W dzień za dużo tutaj ludzi, pacjenci z innych oddziałów zagadują mnie, potem zaś niektórzy dziwnie patrzą, kiedy nie odpowiadam. Nie będę im wyjaśniać, że od ponad dwóch miesięcy słowa nie przechodzą mi przez gardło.
Mam za sobą już wszystkie badania. Nie wykryły zaburzeń w funkcjonowaniu mózgu; afazja wykluczona. Kiedy opuszczałem klinikę neurologiczną, w karcie pacjenta wpisano mi mutyzm. Podłoże – nie ustalone. Lekarze zajmujący się moim ciałem uznali, że dość już zrobili, więc przyszła kolej na tych od psyche. Dziś po południu siwy, nieduży, dziwnie do gnoma podobny profesor przejrzał stos testów, jakie pracowicie wypełniałem przez kilka dni, a na koniec tylko westchnął.
– Wiesz co, młodzieńcze? Mówić wprawdzie nie możesz, ale pisać potrafisz. Więc pisz. Masz duży zbiór zdjęć, prawda? Wybierz z nich dziesięć albo dwanaście takich, które wydają ci się najważniejsze. I napisz do nich komentarze. Wspólnie je później przeczytamy.
– Nie jestem młodzieńcem – nabazgrałem na dole ostatniej kartki. Gnom uśmiechnął się, pokazując krzywe zęby.
– Daję ci na to tydzień. Dzisiaj mamy poniedziałek, to nawet dobrze się składa. W następny poniedziałek chciałbym zobaczyć tę układankę, razem z komentarzami. Nie muszą być długie.
Dziesięć zdjęć, dobre sobie. A czemu nie jedno? Odpowiednio dobrane, powinno wystarczyć. Zresztą, wcale nie muszę szperać w podświadomości ani oczekiwać, że jakieś nagłe odkrycie uwolni mnie od tego dziwacznego upiora, który zacisnął szpony na moim gardle. Niewiele mi brakuje do czterdziestki, pamięć mam doskonałą i trochę już wiem o sobie. I raczej nie chcę dzielić się tą wiedzą ze starym gnomem.
Zdjęcia? Lepiej niech leżą w uśpieniu, posegregowane, podpisane, niegdyś w pudełkach, teraz w folderach na dysku. Wystarczy, że wszystkie ściany studia są nimi obwieszone. Ostatnio, kiedy zbieraliśmy się, żeby grać, najchętniej patrzyłem w podłogę.
Nie wiem, czy kiedyś jeszcze tam wejdę. Wprawdzie nawet tutaj mam odruch notowania fragmentów melodii, które snują mi się po głowie, lecz melodie umierają, zanim zdążą się rozwinąć. Chyba te wszystkie pastylki, wydzielane mi przez pielęgniarki, odbierają im życie. Wolę wierzyć, że to sprawka pastylek.
Nic już nie dorzucę do Tygodnia wędrowca. Nie chcę tej płyty, zamiast wędrówki mamy błądzenie po pustkowiach. Przekonywałem chłopaków, żebyśmy się wycofali, ale w odpowiedzi słyszałem jedynie mantrę: nagrać-wydać, nagrać-wydać, i tak w kółko. Gdyby nie ten upór – przyznaję, sam też nie byłem od niego wolny – może nie musiałbym tutaj siedzieć. Może.
To prawda, że mam dużo zdjęć. Maurizio zaszczepił mi pasję fotografowania. Jeszcze niedawno prawie zapchał mi pocztę plikami zeskanowanych fotografii. Wyszukał te najstarsze: Bochnia, Kraków, Zakopane, wczesny Wiedeń… Moim braciom też je wysłał, strażnik rodzinnej pamięci.
Ale dlaczego miałbym tropić wśród nich te najważniejsze? Przecież ja wcale nie potrzebuję obrazków. Bez tych wszystkich podchodów i układanek wiem, po prostu wiem z całkowitą pewnością. To on był najważniejszy. Armin. Kumpel ze szkoły muzycznej, szef zespołu, solista, dla którego aranżowałem muzykę. Cholerna, czarnowłosa, niczego nieświadoma Izolda, zapatrzona w siebie, a ze mną powiązana węzłami, których nie rozcięłoby nawet ostrze toledańskiego miecza. Mogę zupełnie otwarcie przyznać, że w całym moim dorosłym życiu liczyli się tylko oni dwoje: Armin i muzyka. Nie wiem, które bardziej, bo nie potrafię rozszczepiać uczuć ani odważać ich po aptekarsku. Wiem jedynie, że muzyka była pierwsza.
Gdybym zaczynał, to właśnie od niej.
Nie, nie jest to dobra droga, proszę szanownego pana gnoma, profesorskie sztuczki tym razem nie zdadzą się na nic. Na pańskie pytanie mogę odpowiedzieć jasno i jednoznacznie, a tam, gdzie nie ma mroku i tajemnicy, nie ma też światła, które przynosi wyzwolenie.
Do tego noc już zapada. Niebo nad ogrodem przybrało barwę ciemnej stali. Zaraz przyjdzie pielęgniarka z porcją tego kolorowego drobiazgu, po którym zapadam w sen. Mocny sen bez marzeń. Tak jest lepiej, mogę zasypiać całkowicie pewien, że nie będę snuł się po żadnych widmowych krainach i nie spotkam w nich nikogo.
I nie będę rankiem budził się z poczuciem, że wolałbym tam pozostać.
II. Wtorek. Mars prowadzi zdobywców.
Właściwie ta moja niemota wcale nie jest zła. Mógłbym spędzić resztę życia, nie zamieniając już z nikim ani słowa. Bez wielkich kłopotów dałbym sobie radę w świecie, gdzie nawet z mechanikiem samochodowym można porozumieć się poprzez maile. Męczy mnie jednak myśl, że utrata głosu to dopiero początek i pewnego dnia coś przydarzy się również moim palcom: nagle przestaną rozpoznawać właściwą kolejność strun, a wtedy zamiast uporządkowanych fraz usłyszę nieznośną kakofonię. Nie chcę do tego dopuścić. Wszystko jedno, czy dźwięki powstają w gardle, czy pod palcami, powinny być posłuszne mojej woli i wyrażać dokładnie to, co chcę przekazać. Tak, wiem, że ostatecznie rozpad jest wpisany w życie, ale na taką jego formę nigdy się nie zgodzę. Nawet w chaosie można ocalić choć trochę harmonii.
Więc jednak muzyka. A skoro ona, to i układanka. Poszukiwanie drogi powrotnej do tego czasu, kiedy chcę było równoznaczne z potrafię, przynajmniej w zakresie władzy nad strunami głosowymi.
Nie, nie będzie zdjęć babci przy pianinie, chociaż to właśnie jego dźwięki wtopiły się w moje najwcześniejsze wspomnienia. Nie pokażę też mamy ani jej siostry, Barbary, w krakowskich strojach, gdzieś na estradzie, ani ojca przy perkusji, mimo że i on ma swój udział w tym zestawie genów, które uformowały moje ucho i wyobraźnię. Zaczynam od siebie, od samego centrum historii.
Wybrać pierwsze zdjęcie… Cud-bobaska także pomijam. Żadnych loczków ani dwóch ząbków, z wdziękiem demonstrowanych światu. Potrzebne jakieś fanfary na otwarcie spektaklu?
Jest. Czarno-białe, dobrze doświetlone, wyraziste. Siedzimy wokół stołu pod rozłożystym drzewem. Barbara, przy niej Fabiano, babka Marina, dalej mama, obok Maurizio i wreszcie ja, pochylony nad małym akordeonem, który trzymam na kolanach. Bardzo jasne włosy, falujące i obcięte jak u dziewczynki, przesłaniają mi twarz.
To już czas po naszej przeprowadzce do Austrii. Miałem wtedy niecałe sześć lat i po raz pierwszy przestałem mówić. Poza domem nie warto było otwierać ust, nikt mnie nie rozumiał i ja nie rozumiałem nikogo. A w domu też mi się nie chciało. Mama wpadła w rozpacz. Ciotka Barbara widząc, że sytuacja staje się niebezpieczna dla kobiety oczekującej kolejnego dziecka, postawiła na muzykę.
– Wituś, będziesz z nami grał, zobaczysz, jakie to fajne.
Rodzinna opowieść głosi, że Barbara wyśpiewała sobie męża. Dosłownie. Na jakimś konkursie folklorystycznym w Zakopanem usłyszał ją włoski akordeonista i zanim wyjechał, zdążył się oświadczyć. Razem osiedli jednak nie pośród winnic Toskanii, lecz całkiem banalnie – pod Wiedniem, gdzie rodzice Fabiana prowadzili komis samochodowy. Ślub tej mieszanej pary stał się początkiem kameralnego skandalu, gdyż niedługo potem brat Fabiana, Maurizio, rozwiódł się i ożenił po raz drugi. Z Alicją, starszą siostrą Barbary i do tego wdową z małym synem.
Ten syn to ja. Ojca kojarzę wyłącznie z fotografii, zginął w wypadku samochodowym, zanim zdążyłem go zapamiętać. Obecność Maurizia przy boku mamy wydawała mi się więc całkowicie naturalna, w przeciwieństwie do zmiany domu i języka.
W tej nowej rodzinie wszystko kręciło się wokół kapeli, która obsługiwała miejscowe festyny, święta parafialne, wesela i co tam jeszcze ludzie chcą uświetniać muzyką. Kapela nazywała się po prostu Italiani i miała wzięcie, przyciągając klientelę spragnioną prawdziwego belcanta spoza Alp.
Ciotce Barbarze nie sprawiało kłopotów mówienie w trzech językach, z których tylko jeden znała dobrze. Do tego umiała stawiać trafne diagnozy i znajdować remedia. Całymi godzinami przesiadywałem z Mauriziem, Fabianem i najmłodszym Arturem, kiedy ćwiczyli do występów. Pokazywali mi domowe instrumentarium, opowiadali coś po włosku albo po niemiecku, Barbara nie nadążała z tłumaczeniem, ale ja sam już coraz śmielej zaczynałem poruszać się po tej miniaturowej wieży Babel. Najchętniej zresztą przysłuchiwałem się instrumentom, bo wszystkie mówiły pięknie. Zwłaszcza akordeony. Żadnego nie potrafiłem utrzymać jeszcze w rękach, lecz Maurizio wyciągnął skądś dziecinnego Weltmeistera i wtedy zaczęło się prawdziwe życie.
Głos mi wrócił przy nauce solfeżu, który stanowił łącznik pomiędzy dawnym językiem, teraz tak żałośnie nieprzydatnym, a tymi nowymi, napierającymi na mnie ze wszystkich stron. Rodzina odetchnęła, łącznie z babką Mariną, zatroskaną, że angelino biondo na zawsze już pozostanie niemową. Przy niej pierwszy raz doświadczyłem, że jasne włosy i duże szare oczy, przez Włochów uparcie nazywane azurri, mają dziwną siłę oddziaływania na kobiety. Nawet po narodzinach bliźniaków babka nie przestała mnie wyróżniać, choć nie mieliśmy ani kropli wspólnej krwi. Cóż, bliźniaki były ciemne jak rodowici Italiani, a do tego wrzaskliwe. No i przecież nie mogła uczyć ich astrologii.
Następne zdjęcie, ciągle jeszcze w bieli i czerni. Nie szkodzi, to również kolory mojego stroju. W odświętnym garniturze przypominam manekin w sklepie z konfekcją, lecz stoję na tle prospektu organowego. Obok mnie chłopak ze skrzypcami, wyższy o pół głowy, uśmiecha się, patrząc wprost w obiektyw.
To koncert na zakończenie roku w szkole muzycznej we Wiedniu. Obaj mamy po szesnaście lat. Już trzeci rok uczę się gry na organach.
Wszedł w moje życie i od razu beztrosko w nim namieszał. Próby przed koncertem zawsze nabierały rumieńców, kiedy na sali pojawiał się skrzypek z grzywą ciemnych włosów. Zwłaszcza dziewczyny ożywiały się i zaczynały głupawo chichotać. Jak na mój gust był za wysoki, za wesoły i zbyt rozgadany; miał przy tym drażniącą łatwość przyciągania uwagi całego otoczenia. Na szczęście nie był złośliwy i nie kpił, że organy same grają, bo nie widać mnie zza kontuaru. Gdyby spróbował, dostałby w zęby, żeby też boleśnie odczuł tę różnicę wzrostu.
Armin – to imię wyróżniało go nawet w szkole, gdzie często trafiały się ofiary różnych rodzicielskich pomysłów i skojarzeń słownych.
Któregoś dnia, jadąc na próbę, spotkałem go w autobusie. Rozmowa nam się nie kleiła.
– Wiesz co, moglibyśmy zagrać razem – powiedział ni z tego, ni z owego, kiedy mieliśmy wysiadać. – Ty na organach, a ja na skrzypcach. Fantazja Telemanna by nam pasowała.
Zanim oswoiłem się z nieoczekiwanym „nam”, staliśmy już w gabinecie dyrektora, zaś Armin kładł mu do głowy, jakie to ważne, żeby odpowiednio zaprezentować publiczności ten wspaniały instrument, którego nie ma żadna inna szkoła w mieście. Dyrektor, lekko oszołomiony gadaniną, udzielił zgody, chociaż jedynie warunkowo. Do występu pozostało niewiele czasu, a my nigdy jeszcze nie graliśmy razem.
No i się zgraliśmy…
Gdyby nie organy, pewnie nie zwróciłby na mnie uwagi. Zaimponowałem mu; organistów w naszej szkole można było policzyć na palcach jednej ręki.
Gratulacje po koncercie zebraliśmy zupełnie szczere. Wstydziłem się trochę, słuchając pochwał, natomiast Armin przyjmował je z naturalną swobodą, jak coś najzupełniej oczywistego. Na pożegnanie uśmiechnął się szeroko i podniósł kciuk.
Zdjęcie trzecie, tym razem już w kolorze: lutnia.
Fotografowałem ją z przejęciem, w jego dziwnym mieszkaniu, przypominającym muzeum wnętrz albo scenografię do filmu z epoki romantyzmu. W tle rzeźbiona biblioteczka, zaś na pierwszym planie ona, egzotyczna piękność arabska. Mahoniowy korpus wyraziście odcina się od zieleni aksamitu, na którym ją ułożyliśmy, a kunsztowna ażurowa rozeta przesłaniająca otwór rezonansowy połyskuje bielą kości słoniowej.
To było krótko po tym, jak uparł się, że musi śpiewać. Z przesłuchania u nauczycielki śpiewu wrócił promieniejąc dumą: cztery oktawy! Nie uwierzyłem, ale później to się potwierdziło. Wymógł wtedy na ojcu, żeby mu kupił lutnię. Ojciec Armina był pierwszym skrzypkiem w amatorskim, lecz bardzo dobrym kwartecie smyczkowym i spodziewał się, że syn pójdzie w jego ślady. Lutnię przełknął, w końcu to szlachetny instrument, przezornie zainwestował jednak w coś mniej drenującego kieszeń, niż lutnia renesansowa.
Uwiodła nas obu, chociaż każdego inaczej. Gdyby nie to, że z pewnej imprezy wróciła z uszkodzoną główką, może nigdy nie zająłbym się tą mozolną dłubaniną, która przywraca głos dawnym instrumentom.
Armin dla niej zaniedbał skrzypce. W jego impulsywnych, pozornie chaotycznych decyzjach już wtedy ujawniał się instynkt, który podsuwał mu najwłaściwsze rozwiązania. Na jakimś wieczorze promującym młodych uzdolnionych zaśpiewał Pieśń palestyńską. Na pozór nic takiego, Allerêrst lebe ich mir werde uczą w każdej szkole, lecz sala zamarła. Akompaniowałem mu na flecie, Jorg wybijał rytm na bębnie, zaś Armin Minstrel, za młody jeszcze, by w pełni wykorzystać możliwości głosu, lecz całkowicie już uformowany, prowadził nas wprost ku złotym kopułom połyskującym gdzieś na widnokręgu, ogrzewał nikłym płomieniem nocnego ogniska, napełniał dusze przeczuciem spraw wielkich, przekraczających wymiar jednostkowego istnienia. Wtedy poczułem, że pójdę za nim, nawet jeśli trudno mi będzie nadążyć.
Na naszej pierwszej płycie, w Pieśni palestyńskiej wyraźnie słychać kołatki. Ich suchy klekot przebija się przez głębsze, wytłumione dźwięki werbla, przypominając odgłos drewnianych kół toczących się po bruku. Nie, nie doszliśmy nigdy do siedmiobramnej Jerozolimy, wchłonęły nas drogi gdzieś pomiędzy zamkiem Meluzyny, a zamkniętym ogrodem Pani Wenus, lecz wędrówka stała się najważniejszą częścią naszego życia. Mógłbym powiedzieć, że życiem samym, gdyby ta metafora nie była już tak straszliwie wyświechtana.
Podbój świata zaczęliśmy od Amsterdamu. Ciekawe, że zdjęcia z polaroidu przez tyle lat nic nie straciły z różnorodności i siły barw.
Gramy na ulicy. Od brunatnej elewacji jakiegoś budynku doskonale odcinają się nasze jaskrawe tuniki z szerokimi rękawami. Armin przyciąga wzrok ognistą czerwienią i złotem, ja natomiast, chłodny i powietrzny, mam na sobie błękit i srebro. On trzyma lutnię, ja flet – taki zestaw najlepiej nam się sprawdzał.
Amsterdam. Miasto wtajemniczeń. Ostatnie wakacje przed maturą i równocześnie pierwsze wspólne. Rozklekotany ford, którego prowadził Norbert, cioteczny brat Armina, student medycyny, obarczony przez rodzinę funkcją opiekuna. Długa trasa przez Niemcy, od Monachium aż do Hamburga i na koniec wypad do Holandii.
Amsterdam pachniał wilgocią, a rankami również mgłą, przez którą z trudem przebijało się słońce. W tłumie na ulicach zdumiewała różnorodność twarzy w niezliczonych odcieniach brązu. Tu czuło się przestrzeń i zew lądów naprawdę odległych.
Pierwszego dnia Norbert przekonywał, że powinniśmy obejrzeć Rembrandta i van Gogha, lecz Armin wydawał się głuchy i kompletnie nieobecny. Kiedy szliśmy przez centrum, od czasu do czasu przystawał i uważnie rozglądał się wokoło. Przed wejściem do jakiegoś sklepu z egzotycznymi ciuchami znieruchomiał, po czym zanurkował pomiędzy wieszaki.
– Czyś ty zwariował? Czego tam szukasz?
– Chodź, chodź, zaraz zobaczysz. Mam pomysł – potrząsnął czerwono-złotą szmatą.
Pomysł się sprawdził. Graliśmy długo, ciągle otoczeni półkolem słuchaczy. Mogliśmy się podobać, na naszych twarzach nie było rezygnacji ani zmęczenia, tego nieusuwalnego piętna ludzi stale żyjących z ulicznych datków. Arminowi rosły skrzydła. Miał prawdziwą publiczność, która chciała go słuchać. Żadne tam mamusie kolegów ani troskliwi pedagodzy, lecz ludzie, którym przed chwilą nie w głowie była muzyka, zatrzymywali się, przysłuchiwali, wrzucali pieniądze do futerału na lutnię.
Wir sind des Geyers schwarzer Haufen
Hey a ho ho!
Und wollen mit Tyrannen raufen,
Hey a ho ho!
Uns führt der Florian Geyer an
Trotz Acht und Bahn…
Przy refrenie i ja się dołączałem.
Spieß voran,
Hey drauf und dran,
Setzt aufs Klosterdach den roten Hahn!
Flet musiałem zmienić na baskijski bębenek. Lepiej pasował do tej pieśni prawdziwego buntu, pieśni zniszczenia. Pierwszej, jakiej nauczyliśmy się wyłącznie dla siebie, bo u nas nie moglibyśmy wystąpić z nią na żadnym koncercie. Armin, rasowe zwierzę sceniczne, przeobrażał się pod wpływem słów, a jego głos, który mimo nieprawdopodobnej rozpiętości nigdy nie był miękki ani aksamitny, nagle zyskiwał kruczą chrapliwość. Ciarki przebiegały mi po plecach, choć przecież nie byłem biernym słuchaczem.
Spieß voran,
Hey drauf und dran,
Treffen wir uns wieder am Galgen dann…
Wiedziałem, że przy nim zawsze będę drugim głosem, lecz wcale mi to nie przeszkadzało.
Kończyliśmy balladami miłosnymi, które zadziałały jak wabik. Kiedy Armin śpiewał Cogli la prima mela, parę dziewczyn zaczęło tańczyć wokół nas. Zostały do końca, a potem – no cóż, daliśmy się im uprowadzić.
Nasz kulawy angielski ograniczał możliwości konwersacji, ale nikogo to nie martwiło. Byliśmy przecież minstrelami, których podejmowały hojne kasztelanki. Aisza i Nena, dwie siostry, zabrały nas do swojego domu na barce, wyjaśniając radośnie, że możemy z nimi zamieszkać. Rodzice wyjechali na urlop, miejsca było dosyć. W niziutkich pomieszczeniach wkrótce zaczęła kłębić się jakaś nieprawdopodobna liczba osób. Ktoś puścił Legend Marleya, piwo smakowało korzennie, błękitnawy, aromatyczny dym ze skrętów snuł się pod sufitem i z każdym oddechem narastało we mnie poczucie, że bramy świata stanęły przed nami otworem.
Nad ranem wylądowaliśmy z Aiszą w sypialni rozmiarami przypominającej szafę i tam stało się, co się stać musiało. Aisza była ciepła i giętka, miała gładką skórę pachnącą migdałami i więcej odwagi, a może tez doświadczenia, niż ja. I takie zręczne palce… Zasnąłem potem szczęśliwy, obejmując ją w pasie, z nosem wtulonym pomiędzy dwa nieduże wzgórki, ukołysany ich łagodnym unoszeniem się i opadaniem. Tak łatwo być mężczyzną, łatwo zdobywać kobiety…
Zanim znowu pojechaliśmy grać, dziewczyny wymalowały nam na policzkach wzory z naszych tunik, a potem trochę tańczyły, trochę zaś czuwały nad nami. Potrafiły przekonać nawet miejskich strażników, że to nic, taka tylko zabawa, na którą nie potrzeba zezwolenia magistratu.
Rzeczywistość otwierała się przed nami w całej swej barwności, wieczorem wzmocnionej jeszcze działaniem papierków z wesołymi buźkami. Całe otoczenie pulsowało barwami, które zmieniały się jak w stroboskopie, pod sufitem kłębiły się płonące wstęgi, a ze złotawej skóry Aiszy wyskakiwały miriady iskierek. Trzymałem dłoń na jej udzie – była przecież moją kobietą – i półleżąc chłonąłem ten spektakl rozgrywany w rytmie muzyki, która napływała z jakichś odległych sfer, obracających się majestatycznie; ze świetlistego empireum położonego gdzieś na samych krańcach wszechświata.
Nena nie odstępowała Armina na krok, i dobrze, bo mógł się utopić, kiedy nocą wybiegł na pokład, krzycząc, że serce rozpada mu się na kawałki. Oboje przytrzymywaliśmy go potem z całych sił, a on się szarpał, usiłował wyrwać, aż wreszcie znieruchomiał skulony na deskach, osłaniając się ramionami, które dygotały jakimś febrycznym dreszczem. Próbowaliśmy go otrzeźwić, poklepując po plecach i podtykając szklankę wody, lecz uparcie ją odtrącał. Nawet w półmroku było widać, że w oczach ma przerażenie.
– Zdarza się – wyjaśnił Norbert, który przyszedł późno i niespecjalnie się przejął. – Nagłe kołatanie serca może być reakcją fizjologiczną na kwas. A od tego do ataku paniki już tylko jeden krok.
Reakcja fizjologiczna przystopowała nasze zamiary poznawcze, i to na długie lata. Trawa, tak. Czasem trochę amfy, kiedy padaliśmy ze zmęczenia. Do całej reszty Armin jednak podchodził nieufnie, a ja też nie szukałem chemicznych rajów. Nie było nam dane dołączyć do wielkiej wspólnoty artystów przeklętych. Mnie chroniła swoista, rzemieślnicza solidność – z terminowania u Italianich wyniosłem przekonanie, że grajek, który z trudem utrzymuje równowagę na deskach, to żenująca postać. Armin natomiast musiał dbać o głos, więc jego pole manewru zacieśniało się jeszcze bardziej. Musujące wino przed koncertami, mocniejsze trunki po – alkoholowe ślady w naszych życiorysach nie zaznaczyły się wyraziście. Spośród pospolitych nałogów Armin rozwinął w sobie jedynie silną skłonność do dziewczyn, chętnie zresztą odwzajemnianą.
To w Amsterdamie zyskałem nowe imię, a właściwie sam je sobie nadałem.
– Wi Tek? Uai-tek? – dziwiły się dziewczyny – Your name is strange! Chinese?
Trudno wyruszać na podbój nieznanych lądów, nazywając się Łajtek. Miałem jednak w zapasie nazwisko, nieużywane od czasu, kiedy Maurizio mnie usynowił, lecz najzupełniej prawdziwe i własne. Do tego dobrze brzmiące w świecie, gdzie nikt nie rozumiał obcojęzycznych subtelności.
– Możecie mówić do mnie Tylman – zadecydowałem.
– Tylman? Tylman? Till! – ucieszyła się Aisza. – It's very nice! Sweet!
Jak dla przedszkolaka, pomyślałem, ale nie chciało mi się protestować. Arminowi spodobało się od razu.
– Armin i Till, nawet pasuje na plakaty.
No cóż, nadal nie widzę w tym wszystkim pożywki dla starego gnoma. Chyba nie zadowolą go moje komentarze, jeśli w ogóle je spiszę.
A babka Marina jednak wiele wiedziała. Ten mój ascendent w Bliźniętach, nad którym nie raz kręciła głową… Podwójny i dwuznaczny znak powietrzny, rozwibrowany i jałowy – miała kłopot z dopasowaniem go do innych elementów mozaiki, w której odbijał się mój los. Ufała swojej intuicji, lecz pewnych sugestii, przez nią podsuwanych, po prostu nie przyjmowała. Kochała nas wszystkich, całą tę hałastrę przewijającą się przez jej dom i chciała wierzyć, że spośród sygnałów wysyłanych przez gwiazdy potwierdzą się te najbardziej nam przychylne.
III. Środa. Merkury czuwa nad wędrowcami.
A tu zaczyna się problem braku źródeł. Jak wtedy, kiedy chce się badać przeszłość bardzo odległą. Coś się zdarzyło, ale potwierdzenia brak.
Tego roku po powrocie z Amsterdamu nie zarejestrowały żadne zdjęcia, jeśli nie liczyć standardowych, pospolitych w swej banalności fotografii maturalnych. Wszystko, co ważne, pozostało w wewnętrznych obrazach, jakie zakodowała moja pamięć. Ten drugi zbiór, tajemny i bogatszy równocześnie, rzadko otwieram i nie udostępniam nikomu. Do niektórych skrytek nawet sam wolę nie zaglądać.
Długi korytarz kliniki onkologicznej, gdzie dostawałem mdłości od razu po wejściu. Pogrzeb mamy. Bliźniaki uczepione moich rąk, ściągnięta twarz Maurizia, Armin z czerwonymi, zapuchniętymi powiekami, wycierający nos w rękaw kurtki… On zawsze łatwo się wzruszał.
Wnętrze kościoła nasycone lutowym, zimnym światłem. Organy i słodki głos zakonnicy śpiewającej In paradisum deducant te angeli. I uporczywa myśl, że przecież nie zostanę organistą, nie chcę mieć nic wspólnego z Bogiem, który w ten sposób traktuje swoje dzieci. Babka Marina się zmartwi, tak bardzo chciała mieć organistę w rodzinie, ale ja nie będę chwalić Pana na cymbałach dźwięcznych ani na cymbałach grzmiących, ani na harfie i cytrze, ani na bębnach i w korowodach… W ogóle nie będę go chwalić, a ponieważ organista istnieje tylko po to, żeby grać muzykę sakralną, więc z organami też już koniec, koniec, koniec…
Pamiętam swoje palce, pobielałe od zaciskania na krawędzi kościelnej ławki. Acciaccatury organisty wbijały się we mnie niczym haki, ale nie krzyczałem. Słowa, szloch, krzyk, wszystko uwięzło gdzieś w głębi ciała, nawet oddech z trudem przechodził przez zasznurowane gardło.
Armin, zanim się pożegnał, wsunął mi coś do kieszeni kurtki. Przypomniałem sobie o tym dopiero późną nocą i wyjąłem kasetę do walkmana. W łagodnym głosie skrzypiec rozpoznałem You’ll never walk alone. Zagrał to specjalnie dla mnie? Przecież nigdy nie rozumiał, jak może podobać mi się Elvis; śmiał się, że to nie muzyka, ale czekolada w pięciu smakach, dobra na podwieczorek. Wybrał ją, bo zapamiętał słowa? Szybko uczył się tekstów…
Płakałem siedząc na podłodze, z głową opartą o krawędź łóżka.
Posępny rok z maturą w tle. Armin namawiał, żebyśmy razem poszli do konserwatorium, na kameralistykę. Potrzebne mu było wsparcie w potyczkach z ojcem, który miał własne pomysły związane z jego przyszłością. Jako wzięty konstruktor mostów sądził, że muzyka jest tylko ozdobą życia, nie zaś jego fundamentem i nie dostrzegał, że wymagania, by syn stanął przy rajzbrecie albo w hali produkcyjnej, były całkowicie absurdalne.
Z tego, co utrwalił obiektyw, jedno tylko zdjęcie ma znaczenie. To znowu lutnia, tym razem na stole u nas w ogródku, pod czereśnią. Obfotografowałem ją, dumny ze swego dzieła. Wcale nie widać, że zmieniła się od czasu pierwszej sesji.
Ominęła mnie osiemnastka Jorga. Przeszedłem zapalenie ucha, długo brałem antybiotyki i Maurizio z ciotką Barbarą nie dali się przekonać. Nawet wymowa Armina nie pomogła, musiał sam pojechać na imprezę. Następnego dnia po południu stanął w drzwiach mojego pokoju, blady i wściekły.
- Till, ja mam dość swojego starego. Wynoszę się z domu.
– To trzeba było jakieś ciuchy zabrać, a nie tylko lutnię.
– Zobacz – podał mi futerał.
Az jęknąłem, kiedy zajrzałem do środka. Popękane struny zwisały żałośnie, a z odłamanej, sponiewieranej główki sterczały ostre drzazgi.
– Nie wiem, jak to się stało, nikt nie wie… Za dużo nas tam było. Zemdliło mnie, poszedłem do łazienki, potem się położyłem… Ktoś musiał ją wtedy strącić, nadepnąć na nią. – Usta mu drżały. Usiadł na podłodze, wczepiając palce w czarny, rozczochrany gąszcz, jakby chciał go sobie wyrywać garściami.
– Fajnie mieliście… Ale główkę chyba da się naprawić – Przysiadłem obok. – Nawet cały gryf można dorobić, jakby było trzeba. Boisz się powiedzieć ojcu?
– Ja? Boję się? – Aż go podrzuciło. – Już powiedziałem!
– I co, wywalił cię z domu?
– E, tam. Jak to on, zaraz zaczął, że niczego nie potrafię uszanować i nie liczę się z kosztami. A potem jeszcze – tu się zatchnął na chwilę – że nawet dobrze się stało! Bo nie będę marnował czasu na kameralistyce, żeby wylądować jako akompaniator podrzędnych śpiewaczek. Koniec z lutnią, a z konserwatorium też mogę się pożegnać, bo on pieniędzy na to nie da.
Wiadomo.
– I że nie będzie dłużej znosił tych fanaberii i marnotrawstwa. A ja mam w dupie jego parszywą forsę!
Jasne, że byłem po jego stronie. Lecz co mogliśmy zrobić, dwa miesiące przed maturą?
Ostrożnie położyłem mu dłoń na plecach. Nagle odwrócił się i przywarł do mnie kurczowo, chowając twarz na mym ramieniu.
Zdrętwiałem. Bliźniaki nieraz rzucały się na mnie całym ciężarem, a i przepychanek z kumplami zaliczyłem sporo. Tym razem nie chodziło jednak o proste, niedźwiedzie zabawy typu kto kogo pokona. Czułem, że czegoś się ode mnie domaga, lecz ja przecież nie umiałem pocieszać, dodawać otuchy ani wspierać. Objąłem go niezgrabnie drugą ręką. Najwyraźniej mu to odpowiadało, gdyż po chwili rozluźnił uścisk i wygodniej ułożył głowę. Poczułem na szyi jego oddech.
Miałem tuż przed oczyma jasny, gładki policzek i powiekę z półksiężycem niewiarygodnie długich rzęs. Parę spiralnie skręconych kosmyków przesłaniało czoło i nos. Chciałem je odgarnąć, odsłonić całą twarz, ale bałem się poruszyć.
– Naprawię ją. Zobaczysz – powiedziałem szeptem.
– Zrobisz to? Zrobisz? – zapytał prosząco, niemal jak dziecko. – Żebyś ty wiedział… – Otworzył oczy. W słabym oświetleniu miodowe tęczówki wydawały się ciemne i nieprzejrzyste. Złość już spływała z niego, rysy odprężały się i wracały do zwykłej łagodności. – Mam w dupie jego pieniądze! – powtórzył i wyprostował się, potrząsając głową. – Sam zarobię na studia. Damy sobie radę, prawda, Till?
Daliśmy sobie radę. Tamtego wieczora Barbara przekonała go, żeby jednak wrócił do domu, a my z Fabianem, który potrafił naprawiać instrumenty, zajęliśmy się główką. Zegarmistrzowska niemal robota trwała parę tygodni, lecz na koniec dałbym głowę, że głos lutni stał się jeszcze piękniejszy, niż przed wypadkiem.
Po maturze pieniędzy zarabianych graniem starczyło i na opłacenie studiów, i na mansardową pakamerę w obskurnej kamienicy niedaleko konserwatorium. Nawet na jego prywatne lekcje śpiewu. W ostateczności, zawsze można było podłączyć się pod Italianich, mieliśmy jednak parę knajp, gdzie chętnie nas przyjmowano. Akordeon i skrzypce tworzyły dobre zestawienie. Głosem nie mogłem równać się z Arminem, ale to ja najczęściej śpiewałem. Na granie do kotleta nigdy nie zabieraliśmy lutni.
Zakolegował się z nami Andreas, którego ojciec wykładał teorię muzyki i harmonię. Dzięki znajomościom Andreasa na drugim roku zaczęliśmy dostawać zastępstwa w orkiestrach. To był już prestiż i kawał solidnej roboty.
A na trzecim roku Armin postanowił, że zakładamy zespół.
Teraz będzie ozdobnie i bogato, gdyż we czterech, z Andreasem i Jorgiem, mierzymy kostiumy, które uszyła Lidia. Brokat w duże wzory paisley połyskuje na zgięciach, zaś bufiaste rękawy i stójki zamiast kołnierzy nadają nam wygląd grajków na jakimś renesansowym dworze we Włoszech.
– Stuknij się w czerep, chcesz wyjść do ludzi w spodniach w kancik i białej koszuli? – Armin strofował Jorga. – Może jeszcze na krzesełku sobie usiądziesz, co?
Potrzebował barw, blasku i ruchu, nie dla niego była uroczysta nieruchomość i asceza strojów. Akademickie wykonania nudziły go, we wszystkim szukał jakiejś podstawowej, pierwotnej radości grania. Dlatego omijał muzykę religijną. Razem szperaliśmy w rękopisach i starodrukach, wyszukiwaliśmy pieśni miłosne, biesiadne, nie gardziliśmy żołnierskimi. Wybieraliśmy dużo tańców. Próbowałem komponować. Nikt nie śpiewał rondeau Villona? Można spróbować, rondeau to przecież forma muzyczna. Jak to mogło brzmieć w Paryżu około roku 1460? Warto naśladować piętnastowieczną polifonię?
Na jednym z ostatnich zdjęć też ma na sobie brokat. Stoi gdzieś za kulisami. Bliki na złotych niciach rozjaśniają rękawy ciemnego kaftana, a czarne włosy wtapiają się w tło pluszowej kotary. Ręce założył na piersiach. Patrzy wprost w obiektyw, pół-drwiąco, pół-sceptycznie, makijaż rozmyty od potu obejmuje mu oczy rozległym cieniem. Widzę, że jest zmęczony.
Kiedy obchodziliśmy piętnastolecie kapeli, jakaś idiotka z telewizji zapytała go, jak wyobraża sobie własną przyszłość. Spojrzał na nią zaskoczony.
– No, jak to? Będę grać, do końca. A potem mnie uprzątną – roześmiał się i machnął ręką.
Broniliśmy się przed zaklasyfikowaniem, przypięciem etykiety, włożeniem do szufladki. Armin, chociaż Panna, miał w sobie coś z anarchisty. Nie aż tak, żeby zabierał się do walki z instytucjami; raczej ich nie uznawał. Wymykał się. Do naszej muzyki pasowało mu jedno określenie: alternatywna. Życie również miało być alternatywne, dalekie od pospolitych schematów. Jednak kiedy Lidia wyraźnie zaokrągliła się w talii, stanął z nią – nie, nie przed ołtarzem, skądże znowu! – lecz przed urzędnikiem stanu cywilnego. Zrobił to bez wielkich rozterek. Skoro jego kobiecie zależało na takim potwierdzeniu więzi, która ich połączyła, to gotów był wyjść naprzeciw tym pragnieniom.
Zamieszkali z Lidią osobno i zostałem sam w naszej pakamerze. Nie na długo.
Eliza studiowała psychologię i pisała pracę dyplomową z psychologii twórczości. Przyszła do nas po koncercie, trzymając plik ankiet i poprosiła, żebyśmy je wypełnili. Miała ładny uśmiech, trochę nieśmiały, i dociekliwość godną aspirantki w komendzie policji. Dość szybko przestałem być dla niej jedynie kolejną pozycją do odhaczenia na liście, a po kilku miesiącach znajomości poszliśmy śladem Armina i Lidii, chociaż nic nas do tego nie zmuszało – Irma urodziła się w rok po ślubie.
Zachowała się całkiem pokaźna dokumentacja tych początków naszej samodzielności. Jest z czego wybierać.
Obrus rozłożony na trawie, na nim talerze, sztućce, dzbanek z piciem. Lidia pochyla się nad roześmianym Matem, który tłucze łyżką od sałaty w odwróconą miskę. Brakuje Armina, pewnie on robił to zdjęcie, bo my jesteśmy w komplecie: ja podtrzymuję Irmę, która nie całkiem jeszcze opanowała sztukę chodzenia, a obok mnie Eliza nakłada coś na talerz. Reszta towarzystwa rozproszyła się już w parkowych alejkach.
Letnia sielanka w bawarskim zameczku, gdzie nagrywaliśmy płytę. Studio było przeznaczone akurat dla takich zespołów, jak nasz, zaś właściciel zgodził się, żebyśmy przyjechali z rodzinami. Słońce przygrzewało, dziewczyny w prześwitujących kieckach do pięt udawały hurysy, dzieciaki tarzały się w trawie. Napięcie, które towarzyszy nagraniom, przeplatało się z zabawami niemalże wakacyjnymi.
Wszystko wydawało się możliwe. Poprzednia płyta dobrze się sprzedała, kalendarz mieliśmy pełen terminów i niosła nas wznosząca się fala. Byliśmy łapczywi na życie. Kochać swoją kobietę, wychowywać dziecko, włóczyć się po świecie, wieczorami grać, nocą się bawić, w dzień odsypiać… Byłem pewien, że da się to pogodzić, gdyż najważniejsza jest muzyka, a muzyka to harmonia. Dawne melodie nabierały siły i blasku w nowych aranżacjach; trudno było rozpoznać, czy to my dajemy im drugie życie, czy one obdarzają nas własną energią. Codzienność poza sceną też podlegała procesowi tajemniczych przemian.
IV. Czwartek. Jowisz ujawnia swoje panowanie.
Gnom przyjeżdża na konsultacje tylko raz w tygodniu, lecz dziś od rana wzięła mnie na cel jego asystentka. Ładna, nieduża szatynka, chyba tuż po studiach, przejęta rolą. Wpadła na pomysł, że straciłem głos, bo stawiam sobie za wysokie wymagania. Kiedy miałem śpiewać jako solista, założyłem, ze nie wolno mi popełnić najmniejszego choćby błędu, stąd ta blokada – tłumaczyła mi cierpliwie, lecz z wyraźnym zakłopotaniem, bo jakże sugerować artyście, żeby zrezygnował z maestrii? Nawet było mi jej trochę żal.
Taki ze mnie skrajny perfekcjonista. Uff… Ale przynajmniej na resztę dnia mam spokój.
Teraz będzie dużo światła, niezbyt jaskrawego, dobrego do modelowania twarzy. Przesącza się przez firankę, zapala błyski w splątanych włosach.
Brian zwany Rudzielcem. Wiewiórcze pierścienie wokół piegowatej, kościstej twarzy. Przejrzyste oczy, w świetle zielonkawe, w cieniu zmieniające barwę na szarą. Irlandczyk.
To kurs lutniczy w Londynie, zorganizowany przez Towarzystwo miłośników dawnych instrumentów. Kwiecień. Na skwerach jaśniały kępy żonkili, przez otwarte okna napływał przenikliwy zapach rozwijających się liści. Dostałem zgodę na nocną lekturę starodruków w bibliotece na piętrze kamieniczki Towarzystwa. Na dole śpiewał Rudzielec, akompaniując sobie na gitarze barokowej – przygotowywał się do konkursu, a w hotelu nie miał warunków do ćwiczeń. W przerwach zaglądał na górę. Pogadywaliśmy o życiu, o muzyce. Potrafił mówić z przejęciem, zaś jego oczy nabierały wtedy wyrazistości. Rozmowy podlewaliśmy hiszpańskim winem, kupowanym w barze na rogu. Rozumieliśmy się coraz lepiej, aż któregoś ranka obudziliśmy się zupełnie nadzy na sofie, gdzie zwykle czytałem książki. Co było wcześniej, pamiętałem całkiem dobrze. I zapamiętałem na zawsze.
Rudzielca cechowała nieco przewrotna gracja kochanka świadomego własnych umiejętności. Traktował moje ciało jak cenny instrument, a ja w oszołomieniu odkrywałem, że tego właśnie pragnę. W ciągu dnia, wśród ludzi, zamienialiśmy najwyżej kilka zdawkowych słów. Nie wychodziliśmy razem na lunch ani kolację. Wieczorami, siedząc wśród foliałów, z narastającą niecierpliwością nasłuchiwałem, kiedy na dole wybrzmią ostatnie frazy Giardiniego albo Marenzia. Kolejna przerwa, czy wreszcie już koniec? Chodnik na schodach tłumił odgłosy kroków, dopiero lekkie skrzypnięcie drzwi za plecami było sygnałem, że czas odłożyć książkę, którą i tak jedynie kartkowałem. Chłodne dłonie Rudzielca szybko się rozgrzewały. Na dotyk jego ust moja skóra reagowała dreszczem, serce przyspieszało, a gdzieś w głębi trzewi wzbierała fala gorąca, która po paru chwilach zagarniała mnie całego, sięgając aż do czubków palców. Tak niewiele było mi potrzeba, żeby odsłonić się całkowicie, zapomnieć o wszystkim, czego do tej pory doświadczyłem, i z niepojętym pośpiechem odpowiadać na wezwanie innego ciała. Ciała takiego, jak moje.
Nie zataiłem przed Rudzielcem, że jestem żonaty, i że kobiety mnie pociągają.
– Szkoda – westchnął. – To jakieś nieporozumienie. Ty przecież jesteś stworzony do miłości z mężczyzną. Kiedy już będziesz tego pewien, pamiętaj o mnie.
Nasze drogi przecinały się później kilkakrotnie i za każdym razem staraliśmy się nie zmarnować ani chwili z tego czasu, który mogliśmy dla siebie przeznaczyć. Jednak wówczas, gdy z mojego małżeństwa została tylko kupka gruzu, nie zadzwoniłem do niego.
– Nie odwracaj głowy – mówi cicho Rudzielec i przytrzymuje mój podbródek. W jego wzroku rozbawienie miesza się z odrobiną czułości. – Chcę widzieć twoją twarz. To niesamowite, jak ty się zmieniasz…
Wiem, że się zmieniam, chociaż nie widzę własnej twarzy, a i jego też nie, bo zamykam oczy. Czuję tę zmianę całym sobą. Zdumiewam się tylko, że wszystko przyszło tak niespodziewanie, bez wcześniejszych sygnałów. Czy to możliwe, żeby tyle lat trwać w niewiedzy o sobie? Skąd bierze się ten impuls, z jakich niedostępnych głębin pochodzi i co właściwie oznacza?
Owszem, wcześniej dostrzegałem urodę mężczyzn. Kiedy przed wyjściem na scenę sześciu facetów zmienia ciuchy we wspólnej garderobie, nietrudno rozpoznać, kogo natura stworzyła do przyciągania pożądliwych spojrzeń, do aksamitów i jedwabiu, a kto na zawsze pozostanie misiem Paddingtonem w karnawałowym przebraniu. W moim respekcie dla kształtnego ciała nie kryły się jednak żywsze emocje. Nic osobistego. Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało.
Noce z Rudzielcem były tak odmienne od erotyki, jaką poznałem wcześniej, a przy tym tak bardzo wyłączone z codzienności, że nawet nie potrafiłem wyhodować w sobie poczucia winy. Zdrada? Raczej krótka, potajemna wycieczka do egzotycznego kraju, gdzie kobiety nie mają dostępu, odwiedziny w erotycznej Nibylandii, którą szybko będę musiał opuścić.
Nie, to nie z Rudzielcem zastała mnie Eliza w tym samym bawarskim zameczku, gdzie dwa lata wcześniej rozkwitała nasza rodzinna sielanka. Nagrywałem z zaprzyjaźnioną kapelą, zastępując multiinstrumentalistę, który trafił do szpitala. Eliza podrzuciła Irmę rodzicom i przyjechała bez zapowiedzi. Miała kindersztubę, więc o tym, co zaszło w moim pokoju wiedziała tylko ona, ja i szczupły blondynek-flecista, który zresztą sprawiał wrażenie, że nieźle się wszystkim bawi. Za to w czasie rozwodu wypunktowała mnie bezlitośnie, pozbawiając prawa do kontaktów z Irmą. Osobnik tak zdemoralizowany stanowi zagrożenie dla dziecka, argumentowała, zaś sędzia przyznał jej rację.
Rudzielec na zdjęciu uśmiecha się.
Nie trzeba robić niespodzianek, Elizo. Nie ma powrotu do małych, kameralnych rajów; ścieżki, które do nich prowadzą zarosły bieluniem, a słodki sok z owoców zrywanych przy drodze parzy usta i palce.
Nous n’irons plus aux bois Les lauriers sont coupés
La belle que voilá Va les ramasser.
Starannie pielęgnowane żywopłoty rozrastają się dziko, gałęzie wplątują we włosy, chwytają za ramiona, a ściany strzyżonych labiryntów zacieśniają się nagle, blokując przejście. Ucichł śpiew ptaków, w gęstwinie połyskują oczy węży; wszystkie jagody, które spadają na żwirowe ścieżki, pełne są trucizny. Lepiej tu nie wchodzić, gdyż łatwo stracić orientację i błąkać się po zakątkach, gdzie wiatr rozchylający nagle zasłonę zieleni ujawnia sceny, które są obrazą dla niewinnych oczu.
Wiem, że sam to na siebie ściągnąłem. Ze sprawy rozwodowej wyszedłem jednak sponiewierany i właśnie wtedy postanowiłem sobie: nigdy więcej stałych związków.
O przelotne związki było natomiast całkiem łatwo.
Poza kadrem
1
Ostatnio zmieniony ndz 13 maja 2012, 18:58 przez Rubia, łącznie zmieniany 3 razy.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.