Poniższy tekst napisałem w plenerze. Poszedłem nad Wisłę, przysiadłem wygodnie w krzakach, wyjąłem telefon i zacząłem pisać. "Obudziłem się" po godzinie.
Kroniki paryskie
"Zielony wieczór"WWWSiedziałem nad swoją powieścią, kiedy rozległo się po mieszkaniu pukanie do drzwi. Wstałem niechętnie i poszedłem otworzyć. Był to Van Gogh. Nagle ukazała mi się jego twarz pokryta nieznacznie szczeciną rudego zarostu.
— Skończyłem na dziś — powiedział. — Pójdziesz na szklankę zielonego?
— Ja jeszcze nie skończyłem — oznajmiłem mu. — Pracuję nad ostatnim rozdziałem. Ale wejdź i się rozgość, to, zaręczam, nie potrwa zbyt długo.
— Jasne.
WWWVincent wszedł za mną do mieszkania; ja przysiadłem z powrotem do zawalonego kartkami pulpitu, on zniknął bez słowa w drzwiach kuchni. Usłyszałem odgłos napełnianej szklanki. Za chwilę za pleców dobiegł mnie jego głos.
— Nieziemski masz tu bałagan.
— Prawda? — Odwróciłem głowę. — Ostatnio miałem sporo pracy.
WWWVan z lekkim uśmiechem przysiadł na fotelu. Powoli sączył trunek.
WWWMogły minąć dwa kwadranse, kiedy wreszcie skończyłem. Wziąłem głęboki haust powietrza i po raz ostatni rzuciłem okiem na pogrążone w papierowym zamęcie biurko. Czułem nieopisaną ulgę i jednocześnie byłem z siebie bardzo dumny. Złapałem znakomity nastrój i zachciało mi się pić.
— W porządku — rzekłem — możemy już iśc.
WWWWyszliśmy na oświetloną latarniami ulicę i zamówiliśmy dorożkę. Kazaliśmy zawieźć się na Montrmarte.
WWWGdy dotarliśmy na miejsce, uderzył nas gwar rozmów przemieszany ze stukotem łyżek i szklanek napełnionych głównie absyntem. Misterne elewacje kawiarni i pubów spryskane były światłami ulicznych lamp. Stoliki i krzesła poustawiano na zewnątrz. Wszystko wydało mi się wtedy inne; te widoki widziałem już setki razy, a jednak odnosiłem wrażenie, że jestem tu po raz pierwszy. Wszystko zdawało się tańczyć w mistycznych barwach. Pomyślałem, że od czasu do czasu dobrze zamknąć się we własnej głowie z dala od ludzi, by móc potem bardziej świeżo patrzeć na świat.
WWWSzliśmy w stronę żółtego budynku; gdy przecinaliśmy zatłoczony podest, Van oznajmił, nie zatrzymując się:
— Będę to musiał namalować.
WWWByła to bardzo popularna kafejka, do której uczęszczano najchętniej i gdzie zawsze było można spotkać reprezentantów artystycznej bohemy. Za chwilę znaleźliśmy się w środku. Było tam strasznie parno i tłoczno, nie było gdzie usiąść. Na szczęście mój towarzysz zdołał dostrzec pusty stolik przy ścianie na samym końcu pomieszczenia. Z trudem przedarliśmy się przez tłum, po czym z ulgą przysiedliśmy. Akurat wybiła Zielona Godzina.
— Wczoraj był u mnie Paul.
— Gaugin? — Postanowiłem się upewnić.
— Właśnie on. Przyszedł wczesnym wieczorem, powiedział, że musi z kimś pogadać, bo to bardzo ważne. „W porządku”, ja na to, „Wejdź i się rozgość”. Narzekał na bezustanny ból; mówił, że o ile początkowo pomagało mu to cierpienie tworzyć, to teraz nie może przez nie zyć, tak jak inni ludzie. Myślał, żeby rzucić malowanie. Zapragnął być zwyczajnym człowiekiem. Wtedy się pokłóciliśmy. Powiedziałem mu, że przecież już jest zwyczajnym człowiekiem, a to, że podejmuje się aktywności wysoce przez społeczeństwo cenionej i w dodatku nadmiernie uwznioślanej, o niczym absolutnie nie świadczy; twardo orzekłem, że głupotą jest ulegać kultowi artysty, w gruncie rzeczy jesteśmy normalnymi ludźmi, którzy po prostu wybrali inną drogę, bo tylko ona gwarantowała im zrozumienie skomplikowanego cierpienia, z którym w odróżnieniu od swych bliźnich nieszczęsliwie się urodzili. Wyraziłem zdanie, że nie powinniśmy ulegać kulturowym wizerunkom, bo tylko zawężają one nasze postrzeganie; myślimy wówczas tak, jak w naszym mniemaniu myśleć muszą artyści, zamiast doświadczać wszystkiego całym prawdziwym sobą. Posprzeczaliśmy się — Vincent przerwał na chwilę, napił się — posprzeczaliśmy się i Paul wyszedł.
WWWGłośna muzyka mieszała się w parnym powietrzu z hałasem ożywionych alkoholem rozmów. Śmierdziało bezlitośnie. Byłem już odrobinę wstawiony. Przez powiększony obraz wywnioskowałem, że powiększyły mi się źrenice. Muzyka dobrze wpadała w ucho.
WWWNagle przy naszym stole spostrzegłem elegancko odzianego jegomościa o wyniosłym wyrazie twarzy. Powoli odsunął krzesło i na nim przysiadł. Kiwnął mi głową na powitanie, po czym sądząc z ruchu ust niedbale wyartykułował jakieś słowa. Vincent siedział ślepo wpatrzony w blat stołu. Był doskonale świadomy obecności tamtego. Paul nie odzywał się do niego, ani też nie spojrzał w jego stronę choćby raz. Uczyniłem gest na znak, aby mówił głośniej, po czym nachyliłem się w jego stronę.
— Jak tam twoja powieść?!
— Uwierzysz, że napisałem dziś ostatnie zdanie?
— Nie powiedziałeś nigdy, o czym ona jest.
— O nas — rzekłem — ta książka jest o nas.
WWWGaugin kiwnął głową z uznaniem, a za chwilę jego twarz utonęła w gęstym dymie fajki.
— Doszły mnie słuchy, że się ostro pokłóciliście.
— Kto, ja? — zdziwił się Paul. — Z kim?
WWWWskazałem na Van Gogha. Dalej siedział ślepo zapatrzony w stół. Przyszedł kelner i postawił przed nami trzy szklanki z absyntem.
— Ja osobiście nie nazwałbym tego kłótnią — powiedział. Vincent brodził łyżeczką w zielonym trunku i uważnie, acz nie zdradzając tego, przysłuchiwał się słowom Paula. — Wytknąłem mu jedynie karygodny błąd w jego rozumowaniu...
WWWByłem już mocno pijany. Głowa ledwie zwisała mi nad stołem, przeto nie patrzyłem memu rozmówcy w oczy, a słuchałem go jedynie. Dlatego zdziwiłem się niemało, gdy dotarło do mnie, że mój interlokutor naraz przestał mówić. Szybko podniosłem głowę. Zielony strumień spływał energicznie z przechylonej szklanki wprost na ciemne, gęste włosy Gaugina. Vincent stał wyprostowany i z poważną miną. Ludzie zaczęli się na nas oglądać, lokal wypełniła głośna wrzawa. Wszyscy oczekiwali teraz na reakcję upokorzonego artysty. (...)