„Złapać królika”
Czy zdarzyło wam się kiedyś trzymać premiera za jaja? Myślę, że nie. Premierów za klejnoty zwykle trzymają żony, albo jeśli tyczy się to szefa Włoch, ekskluzywne damy do towarzystwa. A ja, wyobraźcie to sobie, zwykły szary obywatel, właśnie trzymałem premiera Polski za przysłowiowe jaja.
Można by rzec, że miałem je w garści. Znaczy miałem premiera w garści. I w zasadzie wcale się nie zdziwiłem, że Prezes Rady Ministrów, Florian Andrzejewski odwiedził mnie w moim mieszkanku. Mnie, zwykłego żurnalistę.
Czy wiecie jakie to uczucie mieć władzę nad kimś kto ma władzę? Być szefem dla szefa rządu? Być superszefem? Móc zrobić wszystko? Chcielibyście tak, nie? Ja też chciałem. No i się doigrałem.
* * *
Generalnie cała ta historia zaczęła się od tego, że Rafał złamał rękę.
Rafał był naszym redakcyjnym fotoreporterem, i akurat wrócił z urlopu w Alpach. Podczas owego urlopu jeździł na desce, i zaliczył bolesny wypadek – skutkiem, czego jak się już pewnie domyślacie, złamana ręka. A fotoreporter bez ręki jest – wybaczcie porównanie – jak dziwka w czasie okresu. Znaczy – tymczasowo bez zajęcia. I tak właśnie było z Rafałem.
Szef redakcji czyli jak nazywaliśmy go w familiarnym gronie „stary” był wkurzony, bo akurat wszystkie „aparaty” wysłał na jakieś zagraniczne konferencje, i w redakcji nie mieliśmy ani jednego wolnego fotoreportera. Z braku laku, oraz środków, bo „stary” nie chciał zatrudniać wolnego strzelca na szczyt europejski do Brukseli wysłano mnie. Znaczy przepraszam, nie przedstawiłem się. Wysłano mnie, czyli Sebastiana Burczyka, dwudziestosiedmioletniego absolwenta filologii polskiej.
Najmłodszego stażem, który w gazecie „Telemaniak” zajmował się korektą.
Moim zadaniem było przeglądanie literówek, pilnowanie marginesów i takich tam dupereli. Tak, przyznam się. Jako najmłodszy w redakcji parzyłem też starszym kolegom kawę, kserowałem, zanosiłem do niszczarki nikomu niepotrzebne wydruki i biegałem po zszywacz. Zresztą wykorzystywali mnie do wszelkich biurowych prac, których nikomu nie chciało się wykonywać.
Nic dziwnego, że propozycję wyjazdu do Brukseli przyjąłem z ochotą.
Parcie na to abym pojechał do Belgii miało związek właśnie z Andrzejewskim. Odkąd bowiem wyszło na jaw, że małżeństwo premiera zaczyna się sypać wydawca „Telemaniaka” wręcz zażądał od „starego” zdjęć ze szczytu w Brukseli. Jak się tłumaczył, to był news dnia, i każdy czytelnik pisma chciał wiedzieć, jak premier naszego kraju będzie wyglądał. Czy będzie pogrążony w smutku? Czy też wyjdzie z kryzysu obronną ręką? A może („staremu” aż zapłonęły oczy na samą myśl) Andrzejewski znajdzie pocieszenie w ramionach jakiejś młodej asystentki? Cholera, gdyby udało nam się zdobyć takie zdjęcia, to była by bomba! – podniecał się naczelny.
Od razu powiem, że żadnych zdjęć premiera, który ściska za pośladki młodą asystentkę nie zrobiłem. Nie zrobiłem bo do takiego zdarzenia, po prostu nie doszło. A przynajmniej nic mi na ten temat nie wiadomo.
Słowo się jednak rzekło, i jechałem do Brukseli jako fotoreporter. Oczywiście o fotoreportażu nie wiedziałem nic. Jak jednak przekonująco wyjaśnił mi „stary” nie był to żaden problem. Przecież chyba umiesz trzymać aparat w ręku? - perswadował. To nie może być, aż tak trudne.
Jasne, że nie było. Wszak może to powiedzieć każdy laureat nagrody World Press Photo. Cóż to za sztuka pstryknąć fotkę? – myślałem.
- Zresztą jeśli będziesz miał jakieś wątpliwości, - kontynuował „stary” -, zawsze możesz się poradzić Marczyńskiego.
Tak też zrobiłem.
Na szczęście Rafał trochę o fotoreportażu wiedział. I od razu powiedział żebym się nie wygłupiał.
- Nie wygłupiaj się. Jasne pstryknij trochę zdjęć, ale jeśli chcesz mieć zdjęcia dobre, to po prostu poproś o to kogoś z zaprzyjaźnionych redakcji. Już dzwoniłem do Petera, z ‘Daily Telegraph’, on też będzie w Brukseli. I zdjęcia Andrzejewskiego, które zrobi może ci po koleżeńsku odstąpić.
- Tak za darmo?
- Za piwo. Peter to mój dobry znajomy. Pomoże ci. Zresztą co ich w Anglii obchodzi Andrzejewski? Pstryknie kilka profesjonalnych fotek i po prostu ci je podeśle. Później powiesz, że sam je wykonałeś.
- A może sam spróbuje? – nagle odezwała się we mnie ambicja. W liceum robiłem zdjęcia, parę osób mówiło, że fajnie mi to wychodziło.
Rafał parsknął.
- Nie rozśmieszaj mnie. Robił fotki w lieceum... Słyszałeś kiedyś o właściwym oświetleniu? Perspektywie? Bloomingu? Kompozycji?
- Nie – przyznałem niechętnie.
- To się nie wygłupiaj. I zadzwoń do Petera. Mówisz po angielsku? – uraczył mnie kolejną złośliwością Rafał.
- Bardzo śmieszne.
- W sumie trafiła ci się dobra fucha. Pojedziesz sobie, pośpisz w hotelu, pożyjesz na koszt redakcji. A jak będziesz miał łeb na karku to i dorobisz trochę grosza.
- Niby jak?
- W Belgii trawa jest legalna. W sumie sam kupiłbym trochę, gdybyś przywiózł kilka gramów...
Nagle strasznie się ucieszyłem, że ten dupek złamał rękę. Nie żałowałem go. Palant. Pewnie pierwszy by mnie zakapował na przejściu granicznym. Z czystej złośliwości.
- Nie rozśmieszaj mnie – odpowiedziałem. Przecież wiesz, że nie palę.
* * *
Skręta zapaliłem zaraz po wyjściu z redakcji. Tak, musiałem się trochę rozluźnić przed jutrzejszym wylotem, kupić kilka rzeczy. No i musiałem jeszcze zdążyć przespać się z Baśką. Znaczy z moją dziewczyną. Wiadomość o wyjeździe powinna ją do tego skłonić, w końcu perspektywa kilku dni rozłąki nie mogła przejść niezauważona.
Szybko przeszedłem przez ulicę i kierowałem się w kierunku supermarketu, chciałem kupić wino, prezerwatywy i coś do jedzenia. Witryny kiosku straszyły tytułami o powiększonych piersiach młodej polskiej artystki, lawinowym spadku złotego względem euro, absurdalnej podwyżce paliwa i tajemniczej śmierci jednego z duńskich bankierów. Nie interesowało mnie to. Po prostu rzucało się w oczy.
Pochłonięty listą zakupów i próbą przypomnięcia sobie, gdzie do ciężkiej cholery rzuciłem paszport wtarabaniłem się na jednego z przechodniów.
- Sorry człowieku, nie chciałem...
- Seba? – usłyszałem znajomy głos.
- Karol?
- Kupę lat.
- Żebyś wiedział.
- A co ty swoich łokciem macasz? Kolegów nie poznajesz?
W sumie gdybym na niego nie wpadł na pewno bym nie poznał. Zmienił się od podstawówki. Nie widziałem go już chyba z...
- To będzie chyba z dziesięć lat nie?
Szybko policzyłem w pamięci.
- Ano. Co najmniej.
- No i co u ciebie?
Chryste, pomyślałem. Miałem nadzieję, że nie zada mi tego pytania. No bo niby po co? Pamiętałem go z podstawówki. Siedziałem w drugim rzędzi. On w trzecim. I o czym tu gadać? A mi się cholernie spieszyło. Musiałem przelecieć Baśkę. No i znaleźć paszport.
- A wiesz leci. Słuchaj okropnie mi się spieszy, może dasz mi swój numer telefonu, to się zdzwonimy?
Akurat, pomyślałem. Nie widziałem chłopa tyle lat, a teraz jak gdyby nigdy nic spotkamy się na piwie i powspominamy stare czasy. Jak ciągnęliśmy za włosy Aśkę Pyz, albo jak wypiliśmy po raz pierwszy wódkę na wagarach. O czym ja z nim miałem gadać? Chciałem się jak najszybciej zmyć.
Karol chyba odgadł moje myśli, bo komórkę wyjął bez przekonania. Szybko wymieniliśmy się numerami, z głębokim przekonaniem, że nigdy do siebie nie zadzwonimy. Uścisnęliśmy sobie ręce. I tyle. Spieszyło mi się. Musiałem przelecieć Baśkę.
* * *
Robert Gawliński z „Wilków” na pewno nie spał z moją Baśką.. Był to jeden z tych faktów, które nazywamy niepodważalnymi – moja Baśka nie miała fajnego biustu. Fakt, że Gawliński nie tarzał się w pierzynach z moją dziewczyną nieco mnie uspokajał, a nieco irytował. No, bo z jednej strony to dobrze, że twoja dziewczyna nie śpi z kim popadnie. Z drugiej cholera, może moja Baśka nie była taka nadzwyczajna? A już na pewno nie był nadzwyczajny jej biust.
Myślałem nawet, żeby znaleźć sobie jakąś inną – niekoniecznie Baśkę, mogłabyć Zośka, ale żeby było za co złapać. Ot, zwykły, męski i świńsko-szowinistyczny punkt widzenia.
Baśka pod pewnymi względami była jednak niezastąpiona. To ona wiedziała gdzie w mieszkalnym bałaganie znaleźć mój paszport. No i kochała mnie. Chyba. Ja też ją chyba kochałem.
- Kiedy wrócisz? – zapytała.
- W poniedziałek.
- Przecież konferencje kończą się w sobotę.
- No tak, ale bilety w niedziele są droższe. Redakcja nie chciała przepłacać.
- Słuchaj...
- No?
- Ale mnie chyba tam nie zdradzisz, co?
- Nie, nie zdradzę cię. Za to kupię ci coś fajnego.
- Tak? – uśmiechnęła się. A co?
- To niespodzianka.
Pocałowała mnie.
Ale się wpakowałem. Teraz będę się musiał zastanowić nad upominkiem. Ale kłamać potrafiłem. Jasne, że chciałem ją zdradzić. W końcu po to się wyjeżdża na delegacje, nie?
- Zadzwoń do mnie przed wylotem. I po wylądowaniu też.
- Jasne.
- Kanapki włożyłam ci do torby.
Całus.
- Kocham cię.
- Tylko tam mówisz – odpowiedziałem przekornie.
- Naprawdę.
- Naprawdę to ja się spóźnię na samolot. Lecę.
- No to leć. Sebastian...
- No?
- Tylko nie zapomnij zadzwonić.
* * *
Na lotnisku panowało istne pandemonium. Dziesiątki ludzi przeciskało się w kierunku terminalu, matki tuliły dzieci do piersi, faceci targali toboły, pracownicy lotniska jak zwykle mieli wszystko w dupie. Ja miałem podobnie, tyle tylko, że byłem lekko spóźniony. Mirka, szefowa delegacji już na wstępie obdarzyła mnie karcącym spojrzeniem.
- Gdzieś ty był do ciężkiej cholery?
- Straszne korki na mieście. Sorki Mirka.
- Nie chcę tego słuchać. Odprawę przechodzimy w dwunastej bramce. Paszport chyba masz?
- Jasne – odpowiedziałem.
- Dobra, to do zobaczenia na terminalu. Chcę mieć całą ekipę przed oczyma na dwadzieścia minut przed wylotem.
- Jasne.
- Masz jeszcze chwilę. Weź się trochę ogarnij. Okropnie wyglądasz.
Uśmiechnąłem się zdawkowo, pokiwałem głową. Głupia picza. Ale w jednym miała rację. Cholera, gdzie ja dałem ten paszport? Sprawdziłem kieszenie w spodniach i kurtce. Nie było. Kurwa mać, pomyślałem. Przecież musiałem go zabrać.
Desperacko sięgnąłem po torbę, zacząłem przeszukiwać bagaż. Skarpetki, gatki, pasta do zębów. Sprawdziłem boczne przegródki, cholera nigdzie nie mogłem go znaleźć. Na domiar złego koło nogi zaczął pętać mi się pekińczyk starszej pani, który niebezpiecznie powarkiwał.
- Pani weźmie tego psa – zwróciłem się do starej.
- Pan się nie boi. Pincia nie jest groźna.
- Łatwo powiedzieć.
Tupnąłem nogą, próbując go odstarszyć. Pincia zapiszczała i błyskawicznie się oddaliła.
- Pan jest niewychowany.
- Jestem. I co mi pani zrobi?
- Impertynent.
Szarpnąłem za zamek, sprawdzałiłem ostatną kieszeń. Kanapki od Baśki i...
- Jest! – wrzasnąłem z ulgą unosząc w tryumfalnym geście dokument.
- Czy wszystko w porządku? – usłyszałem nad sobą twardy głos.
Uniosłem głowę, nade mną stał pracownik lotniska i przypatrywał mi się wzrokiem jakbym zaraz miał wyciągnąć bombę albo wąglika.
- W jak najlepszym.
- Czemu pan straszy tą panią?
- Pani jest przewrażliwiona.
- Wcale nie jestem – odrzekła babunia. A on kopnął mi Pincię...
- Co pani kopnął? – o mało nie zachłysnął się powietrzem porządkowy.
- Psa. Psa mi kopnął – powiedziała czerwieniąc się na twarzy starsza pani.
- Jakie kopnął? Zwyczajnie go odstraszyłem. A po drugie... Czy na terenie lotniska mogą przebywać psy? – wbiłem tryumfalny wzrok w ochroniarza.
- Nie mogą – spokojnie przyznał. Pani wyprowadzi Pincię na zewnątrz terminalu..
- Ale ja czekam na wnuczkę, ona właśnie wraca z Florydy, wie pan ze Stanów...
- A jak pies naszcza na podłogę to pani posprząta? Proszę poczekać na zewnątrz, bo panią wyprowadzę.
Uradowany, że nikt na mnie nie zwraca uwagi, miałem pójść w swoją stronę. Niestety, strażnik nie dawał za wygraną.
- Czego pan ludzi na lotnisku straszy?
- Nie straszę. Paszportu szukałem.
- A dokąd pan leci?
- Na Hawaje.
- Ale my nie mamy połączeń na Hawaje.
- Pan się nie boi. Lecę przez Belgię.
- Aha.
* * *