NOWELE SCHIZOFRENOGENNE Z MORAŁEM
1.
TRZEPANIE DYWANÓW
1.
TRZEPANIE DYWANÓW
WWWTrzepałem dzisiaj dywany.
WWWJak co dzień.
WWWNie, nie chciałem mieć czystych dywanów. Chciałem przeżyć jedynie czynność, nazwaną potocznie "trzepaniem dywanów". Bo uwierz mi czytelniku, nie wszystko jest tym, czym się z perspektywy gapia wydaje.
WWWA więc, powiem to jeszcze raz – NIE CHCIAŁEM MIEĆ CZYSTYCH DYWANÓW!
WWWCzego więc chciałem? Czemu przez cały dzień tkwiłem w zasłonach kurzu i pozwalałem, by posiadacze odkurzaczy piorąco–myjących drwili ze mnie przez cały dzień w oknach swoich wymuskanych pomieszczeń?
WWWWszystko zaczęło się o świcie.
WWWBo uwierz mi czytelniku, wszystko zaczyna się o świcie. Każda przygoda, romans i tragedia też każda zaczyna się o świcie, gdy umysł nachodzi chciejstwo niespotykane do tej pory. Ludzie mają różne chciejstwa. Jedni z niezrozumiałych przyczyn zrywają ze ścian tapetę (u zarania dnia, codziennie!), jeszcze inni piorą pościel (u zarania dnia, codziennie!), tak by ich sny za każdym razem były świeże i pachnące, a mnie naszło chciejstwo nie mniej absurdalne – CODZIENNE TRZEPANIE DYWANÓW. Tak, mój czytelniku. Trzepanie dywanów o świcie tak bladym jak cera znudzonego nieba, które wszystko już widziało i żaden człowiek nie zdoła na nim sprowokować choćby najbardziej rozrzedzonej chmurki zdziwienia.
WWWWsadziłem do ust papierosa, zrolowałem kilka dywanów i wyszedłem z nimi na podwórze, które wydzielone było w zamkniętą przestrzeń. Dawała ona nieodparte wrażenie, że człowiek wpadł do wielkiej studni bez wyjścia, którą stwórca, w każdej chwili odseparować może od reszty świata, kładąc nań porcelanowe denko, bądź inne wieko.
WWWNa środku stał trzepak. Cudownie skorodowany. Cudownie osamotniony. Czekał tam na mnie.
WWWRozwiesiłem co miałem na jego sztywnej poręczy, i wyciskając z papierosa ostatnią mgłę, ująłem w dłoń trzepaczkę.
WWWPrzez chwilę stałem nieruchomo, w intensywnym oczekiwaniu na zarodek jakiejś emocji. Pamiętam, że zamknąłem oczy chcąc poczuć bardziej namacalnie uchwyt prowincjonalnego narzędzia. Bo oto dzierżyłem w dłoni RĘKOJEŚĆ, uchwyt wiejskiej trzepaczki, przedłużenie mojej ręki, ostatni przystanek moich myśli, posłuszną wykonawczynie mojej intencji! Zastanowiłem się przez chwilę, trwając tak w niezmiennej pozie. Bo oto wpadła mi myśl niebagatelna do głowy, że przecież przedmiot zwany powszechnie „trzepaczką” jest rodzaju żeńskiego, że jest przedmiotem uosobionym w kobietę. „Nie może być” – zbuntowałem się w duchu. „Ależ tak” – musiałem zre(S)kapitulować przed napierającymi faktami. – „Trzepaczka jest kobietą.”
WWWOtworzyłem oczy i zobaczyłem dywan, przedpokojowy chodnik rodzaju męskiego. Jakby ktoś to zaplanował. Smukła i zaokrąglająca się na przedzie trzepaczka, oraz dywan będący kwintesencją abnegacji. Ogorzały niechluj, zapuszczony do ostatniego centymetra włóczki, z której został wytłoczony. On i ona. Zabawki w moich dłoniach. A ja?... Ja byłem lakarzem, decydującym o przebiegu ich sadomasochistycznego konfliktu. Wszystkie sznurki spoczywały w moich dłoniach. Zupełnie przez przypadek, niechcący właściwie stałem się posiadaczem, wydzielonego świata w skali mikro.
WWW„Cóż...” – pomyślałem – „Konflikt uważam za rozpoczęty”.
WWWWziąłem głęboki zamach, i wyjąc w niebogłosy obkładać zacząłem (bogu ducha winny) dywan. Sfingowałem na poczekaniu jakieś zarzuty i bez procesu zacząłem realizować prawo, tak by nienaruszalna logika działania–i–skutku, bodźca–i–reakcjii oraz winy–i–kary nie straciła na aktualności.
WWWPierwszy klaps spłoszył w całości ptactwo rozsiadłe niedbale na wszystkich półkach dookolnych parapetów.
WWWDrugi klaps przyciągnął oczy znudzonych telewizją emerytów i rencistów, przez co stałem się rozpoznawanym powszechnie gladiatorem, który walczy z wiatrakami w opustoszałym Koloseum kamienic, a więc Don Kichotem i Spartakusem w jednej osobie!
WWWZa trzecim ciosem, wymierzonym w rozlatujący się już nieomal dywan, utraciłem kontrolę nad dalszą sekwencją zdarzeń. Stałem się tyranem. Lalkarzem–despotą, który traktował trzymane w dłoniach linki szpagatowe jak przewodniki elektryczne, ciskając w nie prądami o nieludzko wysokim natężeniu. Dzięki temu laleczki poruszały się a moje psychodeliczne zamiary stawały się ciałem.
WWWWaliłem jak w bębny, rozjuszony brutalnie. Jak barbarzyńca tańczyłem tubalnie.
WWWDoliczyłem do tysiąca (TYSIĄCA! HAHAHA!...) i zatrzymałem się. Dyszałem jak zwierzę.
WWWSpojrzałem na dywan, który przed godziną przewiesiłem przez poręcz trzepaka. Byłem przerażony tym co ujrzałem. Zamiast misternej krzyżówki arabesek, przywodzącej na myśl najprzedniejsze gobeliny zdobiące indyjskie pałace, zobaczyłem wyliniałe strzępy ledwie trzymające się poręczy, i zwisające z niej jak krwioobieg wyjęty z czyjegoś ciała.
WWWZamordowałem swój dywan. Trzepaczka, instrumentalnie przeze mnie wykorzystana, zamordowała swoje męski dopełnienie. W imię czego? W imię porannego chciejstwa, które zrodziło się w zastępstwie normalnego skądinąd głodu? Właśnie tak! W imię nienazwanej rui to zrobiłem, co się pojawiła w zastępstwie spragnionego wody ciała, odwadniającego się każdej nocy gehenną nocnych koszmarów.
WWWStałem osamotniony w zasłonach kurzu, który przybierał kształty najróżniejszych koronek.
WWWSpojrzałem w górę. Słońce było porażające, przenikliwe. Dostrzegłem tam w górze gęste kołtuny kurzu wzbijające się w niebo, oraz kołtuny włóczki, która niegdyś byłą dywanem. Wszystko to miało skrzydła i wypuściło się najpewniej w poszukiwaniu świata, gdzie ponownie zdoła przybrać określone kształty, zdobyć ponowną tożsamość, przeobrazić się rezolutnie w nowe dywany, nowe przedpokojowe chodniki, nowe... gobeliny.
WWWStałem tam sam jeden, jak palec. Wyrodny i nieogolony. Okna, do tej pory szczelnie pozamykane, otwierały się, a ludzie wychudzeni samotnością wychylali. Jeden klasną, drugi klasną. I tak, drogą bezkrytycznego naśladownictwa wszyscy poczęli klaskać w zachwycie, rozanieleni autentycznością misterium, którego niechcący stałem się sprawcą. Lecz teraz byłem kimś więcej, byłem spoiwem łączącym te wszystkie istnienia, które do tej pory pojedynczo stawiały czoło domatorskim depresją. Stałem się ich prywatnym wieszczem, natchnionym przez poranne chciejstwo. Ojcem chaotycznie zrzeszonej komuny. Kaznodzieją wymachującym dumnie trzepaczką. I w końcu – nieprzewidywalnym pedantem, który nigdy nie pozwoli wyczytać z martwego spojrzenia, co tym razem stanie się z dywanem rozwieszonym na sztywnej poręczy trzepaka – dywanem, oczekującym bezosobowo na rozbrojenie z granatów znienawidzonego przeze mnie kurzu oraz bomb, wiercących się pod lupą roztoczy.
WWWRobiłem to codziennie. Musiałem to robić. Bo słońce było przenikliwie, a niebo wciąż... Bladoniebieskie.
WWW***
WWWMorał:
WWWŚwiat jest dobry. Złe są tylko dywany.
WWW***
WWWKONIEC.
WWW13 kwiecień 2006