Za każdym razem gdy coś napiszę, mówię sobie „nie warto tego pokazywać”, poważnie, tak sobie mówię. Ale gdzieś we mnie jest ta dziecięca ciekawość, jakbym wykonał ważne zadanie zlecone przez ojca i chciał zapytać „czy teraz jest dobrze?”, i choć nie zawsze ulegam tej pokusie, tym razem łamię dane sobie słowo i ukazuję fragment książki, a precyzyjnej rzecz ujmując, jej początek. Historia tej powieści sięga moich początków związanych z pisarską przygodą, kiedy to stworzyłem uniwersum Siedmiu Królestw, a które rozrosło się potem do całego świata. Na początku stworzyłem liche opowiadanie o grupie niewolników. Nic tam się nie działo, tylko gadali i gadali, a głównym wątkiem była ucieczka. Skasowałem ten tekst bezpowrotnie, chociaż bohaterowie pozostali w mojej głowie. Potem, kilka lat później, napisałem drugie opowiadanie, z tymi samymi bohaterami i znów tematem przewodnim była ucieczka, lecz tym razem dodałem wątek fantasy. Efekt końcowy, że tak to ujmę, wołał o pomstę do nieba, i ten tekst również zniknął z twardego dysku (nawet go nie drukowałem). Długo potem zacząłem pisać kolejne opowiadanie; znów ci sami bohaterowie, wzbogaciłem wątek fantasy, i dodałem tajemniczego przewodnika. Zarys fabularny był prosty: oto pojawia się prorok, który rozpoczyna erę wolności. Opowiadanie było krótkie, a wątków co niemiara, i zgadniecie? Uznałem je za bardzo słabe. W czwartym podejściu miałem wszystko poukładane; nic to, że do tej pory praktycznie przy tym samym tekście postawiłem blisko trzysta tysięcy znaków, wciąż uważałem, że to trzeba opowiedzieć inaczej. Trzeba zaciekawić czytelnika, a to co się dzieje, ma być tak żywe, jak to tylko możliwe. Tak powstała powieść zatytułowana „Opowieść z Su’len”. Oto jej wstęp i pierwsze stronice. Tekst, co zaznaczam, nigdy nie był poddany żadnej korekcie (jak to u mnie bywa). Leży sobie i cieszy moje oko. Być może kiedyś nauczę się poprawiać własne twory, a wtedy... kto wie...
I chociaż wiem, że talentu nie posiadam jak wielu naszych użytkowników, to zastanawiam się, czy zbliżam się do wyrobnika-rzemieślnika, czy dalej błądzę w sferze amatorów-marzycieli. Miłej lektury.
Wstęp
Starość ma to do siebie, że człowiek nie zawsze wie, dlaczego coś robi, ale kiedy siadałem z rozedrganymi rękami do pergaminu i chwytałem z trudem pióro wiedziałem, co czynię. Zapragnąłem zapisać historię, która wydarzyła się w kamieniołomie pośrodku pustyni Cesarstwa Bogów, aby potomni wiedzieli, iż nie wszystko dzieje się zgodnie z wolą władców. W tym zapomnianym przez ludzi padole, gdzie śmierć była wybawieniem a życie karą, pewnego dnia zdarzył się szereg cudów, nazwę to magią, choć w nią nie wierzę, a każdy z nich przyczynił się do tego, że w wieku dziewięćdziesięciu lat mogłem cieszyć się ze spraw doczesnych. W tym z pisania. Dlaczego więc nie wykorzystać resztek zdrowia, i nie przekazać tej historii?
Skazaniec bez pamięci
1. Sześciu do szczęścia.
Zdarzyło się to w roku Wielkiego Słońca, nazwanego tak przez uczonych ze względu na największe upały panujące w Cesarstwie Bogów, ale nie tylko, bo ziemia płonęła żywym ogniem daleko na wschodzie, w Krainie Siedmiu Królestw i na zachodzie, w Górach Tnunu i wszyscy zgodnie uznali, że żadne zapiski, nawet te najstarsze, nie wspominają o tak gorącym lecie. W tamtym okresie myślałem, gładząc łysinę nad czołem i coraz gładszą skórę na czubku głowy, że męka skończy się dość szybko, przejdę do morowej krainy właśnie w Su’len, bo starość dopadała mnie coraz szybciej. Zresztą, prawdę powiem, nie było innego wyjścia, gdyż tylko trup mógł opuścić kamieniołom. I cieszyłem się na tę myśl.
Ale pewnego ranka stało się coś, co po wszystkie dni zapamiętam i będę głosić.
Zajmowaliśmy w piątkę niską gliniankę. Miała jedne wejście zakończone łukiem, przesłonięte zszytymi workami i malutkie okno. W ciasnym wnętrzu mieściła sześć leżanek, które od pięciu lat – wliczając moją – zajmowały te same osoby. Problem polegał na tym, że szóste miejsce jakoś nigdy nie zostało zajęte na dłużej.
W dniu, gdy dostarczyli świeżych do Su’len, a przyznam że zdarzało się do bardzo rzadko, nie wierzyłem aby to się nagle odmieniło. Znałem towarzyszy bardzo dobrze ale oni także nie mieli nadziei na uzupełnienie naszej zgranej paczki.
Leżankę przy wejściu po prawej zajmował Rzeźnik. Chłopak wielki, jak byk, w sile wieku, miał rękę niczym nogi gladiatora, klatkę potężną, a na tej wielkiej sylwetce każdy ciuch wyglądał jak pożyczony od młodszego brata. Miał na imię Darnoy, ale wszyscy – w tym strażnicy – nazywali go Rzeźnikiem, od momentu kiedy jednym silnym ciosem zabił nieokrzesanego wartownika. Ot, młody go uderzył i w odpowiedzi dostał pięścią w nos, tak mocno, że wyskoczył z sandałów i zanim wylądował plecami na ziemi, był już na tamtym świecie. Wyszła z tego niezła chryja, bo chcieli Darnoya powiesić, jednak ktoś uznał, że tak silny człowiek może przydać się w niewoli. I dobrze wydumał, a ja się z tym zgodzę.
Obok, pod tym malutkim oknem, spał Panu. To także przezwisko. Anei, bo tak go ochrzcili rodzice, był zwyczajnym facetem, tylko strasznie podlizywał się każdemu i zawsze zwracał się do obcych per pan. Tak wszystkim „panował”, aż doczekał się tego dość prześmiewczego przezwiska. Lubiłem go, bo w przeciwieństwie do Rzeźnika był przewidywalny, a to zawsze jakaś stała. Naprzeciwko jego sennika grzał miejsce Lahm, chuderlak o posturze zagłodzonego psa. Pod skórą było widać każdy mięsień i ścięgno, ale i tak był silny. Czego dowodem było to, że jeszcze żył. Trudnił się kombinowaniem. Tak to sobie wykombinował. I robił to dobrze; nie było rzeczy, której nie potrafiłby załatwić, chyba że chodziło o broń, wówczas nie ryzykował. Za broń w Su’Len była jedna, bolesna kara, a jej zwieńczenie równało się skróceniem wyroku. A w Su’Len jedyny wyrok, jaki istniał to dożywocie.
Piątym kompanem tej plejady osobliwości był tchórz o imieniu Trey, i – niech mnie biczują – nie wiem dlaczego z nami był ten lokaty skurczybyk, gaduła przeklęta. Ciągle tylko jojczał, przeklinał, nawijał i migał się od wszystkiego. Ale rozśmieszał nas do łez. Pamiętam jak przyniósł go z trupiarni Rzeźnik i rzucił przed chatę, mówiąc „ten się nada”, a gdy Trey oprzytomniał po morderczej przeprawie, stanął jak rażony na równe nogi, wytrzeszczył oczy na wielkoluda i ruszył taranem wprost na niego krzycząc „Puść mnie, łajzo!”. Tyle, że Rzeźnik nawet go nie dotykał rękoma, a tamten napierał jak w jakąś skałę. Prawie żeśmy się poszczali ze śmiechu, gdy nowy z uporem maniaka chciał przewrócić naszego kompana. I został z nami. To już pięć lat, odkąd jesteśmy w tym składzie.
Jednak ten szósty..., coś wisiało nad nami, jakaś klątwa, i ciągle brakowało tego szóstego. A wyznam, że sprawa była poważna. Komplet w namiocie (a w naszym przypadku w chacie) oznaczał sześć pełnych porcji jedzenia, i nic że jeden nie jadł czasami aby inny mógł napełnić żołądek, lecz po prostu brakowało tej przeklętej porcji. Przez te pięć przeklętych lat nasz kombinator, Trey znalazł sposób; oszustwo polegało na tym, iż brało się z trupiarni jakiegoś konającego, półprzytomnego świeżaka, wsadzało do chaty a przy porannym spisie zgłaszano komplet. Rachmistrz to sprawdzał (ale nie to, czy gość żyje, tylko czy jest obecny ciałem) i przez dzień lub dwa jedliśmy za biedaka. Aż wyzionął ducha i zaczął śmierdzieć. Od razu sprostuję – większa część tych nieszczęśników była tak skatowana, że nie przeżyliby nawet w rękach najlepszego znachora, toteż zwyczajnie, jak hieny, wykorzystywaliśmy worek kości, aby napełnić nasze brzuchy. Nie takie rzeczy się robiło.
Ale jak wspomniałem, te kombinowanie miało taki sam krótki żywot jak nasi hojni żywiciele z trupiarni, i przez miesiąc, a czasem dłużej, przymieraliśmy z głodu, do czasu kolejnej dostawy.
Właśnie tego tajemniczego ranka dołączył do nas Milczek. Najbardziej tajemniczy człowiek, o jakim słyszałem i jakiego dane było mi poznać.
2. Wybranek z trupiarni
Kamieniołom mieścił się sto mil na południe od najbliższego miasteczka, w głębi Pustyni Śmiałków. Dookoła, gdzie okiem sięgnąć, leżał niezmierzony piasek i tylko nieliczni wiedzieli, jak tu trafić. Ci zaś, którzy dotarli do Su’len, byli albo cesarskimi żołnierzami, albo skazanymi. Oczywiście ci drudzy, gnani batem i stalą, w życiu nie zapamiętaliby drogi, to też miejsce, a dokładniej dziura w ziemi, pozostało tajemnicą na długie lata.Jak głosi legenda, a ja jej wierzę, Su’len oznacza w jakimś starym języku „dłoń”. I faktycznie, na wojskowej mapie obrys kamieniołomu przypomina narysowaną przez dziecko ludzką rękę. Nadgarstek tej wyrytej w piaskowcu formy tworzyła długa na dwa tysiące stóp pochylnia, ubita milionem niewolniczych kroków, a przy szczycie znajdowały się trzy wielkie bramy z masywnego drewna, strzeżone przez zastęp znamienitych szermierzy i łuczników. W głębi kamieniołomu, czyli tych palców, znajdowało się wyrobisko. Kolejno; kciuk, wskazujący, środkowy, serdeczny i maluch. Tak je nazywaliśmy, chociaż strażnicy oznaczyli je kolorami; biały, niebieski, pomarańczowy, czerwony i czarny. Miało to odzwierciedlać stopień trudności służby, czyli przewinienia skazanego. Oczywiście, biały był najłagodniejszy i nasza grupa właśnie tam wydobywała kamienie.
Wewnątrz tego tajemniczego wąwozu panował zaduch, ale było znacznie chłodniej niż na powierzchni. Zapewniam, to było aż dwieście stóp poniżej, więc wiadomo iż słońce tutaj rzadziej dochodziło, a gdy nawet muskało gładkie ściany, nie docierało do naszych gołych pleców. I jeszcze jedno, nie myślcie, że dało się wdrapać po tych pięknych formacjach wyrytych w piaskowcu, bo nawet jakby jakiś śmiałek faktycznie pokonał ten niewyobrażalny dystans, na górze czekała go istna przeprawa; cały kamieniołom, dosłownie każdy cal, otaczała siatka zamocowana na wysokich palach, na której wisiały dzwoneczki. Więc kiedy ktoś wydostałby się, musiałby pokonać tę siatkę, i od razu usłyszałby go jeden z pięciuset łuczników ustawionych dookoła tej wielkiej rozpadliny. Wiatru tutaj było jak na lekarstwo, a nawet jeśli był, to nie poruszyłby tych przeklętych dzwoneczków, więc taki chojrak od razu zostałby rozbratany z życiem. Ale to nie wszystko, bo gdyby jednak ominął ten płot, i nie pytajcie mnie jak, bo nie wiem, to gdzieżby uciekł? I jak by przetrwał na pustyni przez tyle dni, zupełnie sam, bez wody? Ale zdarzały się takie próby i raz po raz śmiałkowie wracali nadziani na pal i zdobili plac główny przy stołówce, ku przestrodze pozostałych. Pamiętam kilka takich przypadków i zapewniam, że nigdy bym nie chciał tego doświadczyć, nawet wiedząc że tu skonam.
Tego pamiętnego dnia, a w zasadzie każdy kolejny począwszy od ranka był godny zapamiętania, dostawa świeżaków dotarła punktualnie o wschodzie słońca. Po pobudce ogłoszonej przez nadzorcę, wyszliśmy leniwie na plac, odczekaliśmy aż nas policzą i podreptaliśmy tłumnie do trupiarni. Oczywiście, my ją tak nazywaliśmy. Znajdowała się przy trzeciej bramie, nieco z lewej strony pod wielką wyrwą w skale, przypominającą jaskinię. Gromadzono tam nowych (a raczej układano) i zostawiano ich samym sobie. Czyli nam, bo raczej nie byli w stanie decydować o swoim losie, zaś my, jak najbardziej.
Rzeźnik rozsunął konkurencję i ze skrzywioną szczęką, tą swoją zadumaną miną, wyszukiwał tych mniej pokiereszowanych, zaś ja, korzystając z doświadczenia, patrzyłem na co gapią się inni. To była dobra metoda, gdyż i tak nie dałbym rady nikogo wynieść, a Rzeźnik miał wprawne oko, to czasem udało się wyhaczyć u konkurencji potencjalnego świeżaka. Po pewnym czasie, gdy nikt nie kwapił się aby ruszyć do jamy, ścisk nad konającymi przypominał mi zgraję sępów krążących nad padliną. Po trosze tak właśnie było, ale po co to komu wiedzieć. W końcu dostrzegłem, jak konkurencyjna grupa, a i nie tylko oni, wskazują na kogoś na skraju tego nędznego widowiska. Chłopak, na oko trzydziestolatek, bez większych wyrw w ciele i wcale nie utytłany w piasku, który zwykle przylegał do zaschniętych plam krwi, leżał z twarzą skierowaną ku ziemi i ani drgnął. Szturchnąłem Rzeźnika, pojął w mig, kogo mam na myśli. Ruszył tymi swoimi wielkimi krokami i nikt, absolutnie nikt nie odważył się go uprzedzić, potem przerzucił nieszczęśnika przez bark i wróciliśmy do glinianki.
Staliśmy nad chłopem i wszyscy się dziwiliśmy, tylko nie bardzo wiedzieliśmy czemu. Wyglądał bardzo, bardzo nietypowo i nie chodzi mi oto, że miał trzy ręce albo pięć oczu, ale że wyglądał jakby spał. Oddychał, to było pewne. I te dłonie..., duże, widać było w nich siłę, a jednocześnie były gładkie jak u szlachcica. Tego nam akurat nie było trzeba, bo gdyby się okazało że Cesarz przez pomyłkę zwinął nie tego, co trzeba, napytalibyśmy sobie biedy. Zasadniczo, ten człowiek wyglądał dostojnie; symetryczna twarz, prosty nos, równe brwi osadzone na dobrze odznaczających się łukach, i wąskie usta, choć może nieco napuchnięte z braku wody. Ale dychał, i poza drobnymi zadrapaniami na plecach wyglądał całkiem na zdrowego. No, nie wliczając nieprzytomności. Może spał?
— Śpi? – Trey jakby odczytał moje myśli i, dosłownie, kopnął chłopa w bark. – Jakby nie... – Poszkrobał brodę.
— Jak nie, jak tak – wysyczał Panu – no popatrz, że mu się klekota w piersi – wskazał obiema rękami na unoszącą się klatkę nieznajomego. – Dycha, to żyje, no nie?
— Niby tak – przytaknął Trey i znów zaczął gnieść gęsty zarost. Lahm zdradzał zdenerwowanie, i chyba wszystkim to się zaczęło udzielać. Leżący u naszych stóp człowiek miał w sobie coś tajemniczego.
— Lepiej go wnieśmy, niech sobie tam dokańcza żywot – stwierdził, oglądając okolicę. Niektóre grupy wracały z pustymi rękami, a muszę nadmienić, iż był to czas, że piątka kompanów w namiocie oznaczała dobrobyt. – Jeszcze wstanie, jak taki zdrowy, i nam zeżre porcję...
— Już tam zeżre – oburzył się Trey – co najwyżej twoją porcję, Lahm, bo swojej nie oddam.
Tamten w odpowiedzi zamachnął się na chudzielca, ale chłopak odskoczył.
Jakkolwiek by nie było, staliśmy nad trupem nie-trupem, a niedługo trzeba wyjść do pracy i poinformować rachmistrza o dodatkowej porcji. Głupio by było, jakbyśmy chłopa zostawili a ten nagle zacząłby dreptać po obozie. Baty dla wszystkich, jak się patrzy. Nie mogłem ryzykować.
— Dobra, dosyć wygłupów – rzuciłem stanowczo – wnieście go do chaty i albo go odżyjemy, albo pomożemy w przeprawie na tamten świat, tutaj nic po nim.
Wykonali pospiesznie polecenie i w chwilę później zaspany królewicz wylądował na środku izby. Znów staliśmy nad nim, tym razem jeszcze bardziej zadziwieni. Bywało, że nieprzytomnych wnosiliśmy, ale oddychali, potem już jakby mniej, albo i tak, że jak ich targaliśmy, to się budzili, niektórzy nawet wdreptali do chaty o własnych siłach, jednak krótko po przekroczeniu progu glinianki padali, tracili przytomność a potem wyzionęli ducha. Ten typek jednak ani się nie obudził, ani nie wyzionął ducha. No, spał, czy coś.
— To go budzimy – oznajmiłem i skinąłem na Treya. – Skocz po miskę z wodą, ale już.
Popatrzył na mnie z grymasem niezadowolenia, ale wykonał polecenie. Odczekaliśmy aż wróci, złapałem za naczynie i kucnąłem.
— Albo go odżyjemy, albo przez trzy dni pożremy jak królewicze, bo gość jest świeży, prawie pachnący – rzekłem i bezceremonialnie wepchałem rant miski w jego usta i napełniłem je wodą. To był błąd, bo natychmiast to co wlałem wylądowało na mojej twarzy. Gość dosłownie wypluł wszystko na mnie i wyprostował się, to znaczy usiadł, i otarł najzwyczajniej w świecie usta. Z zaskoczenia nawet nie mrugnąłem. Co jest, kurwa, ja go topię a on ociera gębę, jakby właśnie skosztował wybornego wina? Daję słowo, że każdy chciał mu wtedy przyłożyć, aby znów zasnął, ale to co zobaczyliśmy musiało wywrzeć na nas ogromne wrażenie. Na mnie na pewno.
— Ty – zerknąłem w ciemne oczy, w których czaiło się otępienie – żyjesz?
— Gdzie jestem? – Usłyszałem głęboki, spokojny głos. Aż mnie ciarki przeszły, bo to nie był zmęczony ton, jakiego się spodziewałem, ani piskliwy skrzek dwornego gagatka, ale poważny ton silnego mężczyzny, takiego co ryknie, i każdy skuli ogon. Ja się nie bałem, bo obok stał Rzeźnik, a poza tym, coby mógł zrobić ktoś, kto przez cztery dni o samej wodzie pokonał sto mil w łańcuchach?
— W burdelu „Rozkosz twojej baby”, kurwa, a rząd gorących cipek czeka na zewnątrz! – ryknął przez śmiech Trey, szturchając Panu, i on też zaczął się śmiać, choć ciszej. Rzeźnik podniósł rękę, więc obaj zamknęli jadaczki.
— W Su’Len, człowieku. Kojarzysz? – odpowiedział wielkolud.
Mężczyzna obrócił chwiejącą się głowę w moją stronę, skupił na mnie te swoje ciemne oczy, potem przekręcił łeb w prawo, obejrzał kolejno Treya, Panu, Rzeźnika i Lahma.
— Muszę się przespać... – stwierdził, układając się do snu. Najzwyczajniej w świecie położył się na boku, podkulił nogi pod brzuch, ręce wcisnął pod głowę i miał zamiar spać.
— Panie, kurwa – odezwał się Panu – panie, nie rób cyrku, bo zaraz ci przemielą skórę! – Potrząsnął nim jak szmacianą lalką, bez ceregieli. - Słyszysz mnie pan?
Wyprostowałem się, nie widząc co czynić. Typ nie wyglądał, jakby miał zaraz wyzionąć ducha, więc mógł się nadać. Z drugiej strony, jego szlachetne dłonie, takie piękne, gładkie, nie zapowiadały dobrego robotnika. Niektórzy muszą umieć być niewolnikami, a on jakby tu nie pasował. Tak czy siak, spać na pewno nie mógł, to było jasne jak słońce. Kopnąłem go niezbyt mocno.
— Wyśpisz się po śmierci, a teraz wstawaj, ale już.
Otworzył oczy natychmiast. Tym razem wydał się być znacznie bardziej przytomny.
— Gdzie jestem? – Masz ci los, a jednak wcale nie był przytomny. Pomyślałem, aby go tu zostawić, bo dalej niż południa nie dożyje.
— W niewoli, chłoptasiu – odrzekł Rzeźnik i pochwycił go za ramię, szarpnął i ustawił do pionu. Chłopak powinien teraz paść, czego oczekiwałem, ale on tylko się zachwiał, zmrużył oczy i po chwili wyprostował, nabierając głęboko powietrza.
— Niewolnicy... – szepnął, ponownie nas oglądając. – Rozumiem.