Muzyczna pocztówka, część 1

1
Ludzie, którzy przychodzili na nasze koncerty, dzielili się – zasadniczo – na dwie grupy. Pierwszą, zdecydowanie liczniejszą grupę stanowiły małolaty. Zawsze długowłosi, zawsze ubrani na czarno, zawsze cuchnący tanim winem. Zawsze. Przy drugiej piosence rozkręcali pogo, ten, w ich mniemaniu, szlachetny, rycerski wręcz i honorowy, taniec, którym gardziłem równie mocno, co nimi samymi. Banda pijanych debili skakała, przepychała się i wymachiwała swoimi przetłuszczonymi kudłami po całej sali, udając, że złapali rytm. Gówno prawda - o muzyce nie mieli zielonego pojęcia, a słuchu za grosz. Ożywiali się, gdy grałem solówkę, przez potęgowanie swoich wygibasów okazywali mi uznanie, a równie dobrze mogłem naciskać jedną strunę, nie zauważyliby żadnej różnicy. Zawsze przychodzili już mocno pijani. Właściciel klubu miał łeb na karku, skoro ulokował go zaraz obok niego, czyli, jak wiadomo, wylęgarni wszelkiej maści brudasów, którzy w celu zaoszczędzenia i tak nielicznych funduszy właśnie tam pili te ohydne wina.
Trzy pięćdziesiąt, cena – symbol, bo tyle właśnie było potrzeba, żeby kupić najtańsze, najohydniejsze wino. Ile razy stojąc w kolejce po szlugi w pobliskim monopolowym widziałem ich, podliczających z wypiekami na twarzy drobne, ze zdenerwowaniem podskakujących z nogi na nogę, czy aby na pewno starczy na jeszcze jedno, czy aby na pewno nie pomylili się w liczeniu, czy aby na pewno rudej ekspedientce z filigranowym biustem - z myślą o której będą się jutro masturbować - wyjdzie ta sama kwota. Po kupieniu szli do parku otwierali butelki, pili, podając je sobie z rąk do rąk, podobnie jak – oczywiście najtańsze – papierosy. Adrenalinę potęgowała możliwość pojawienia się policji, więc większość piła bardzo szybko, by jak najprędzej oddać butelkę sąsiadowi, na którego z tą chwilą spadało ryzyko przyjęcia mandatu. Czasem sąsiad okazywał się twardzielem i celowo pił powoli, przetrzymując butelkę, by tym samym pokazać bardziej płochliwemu koledze, że policji nie boi ani trochę.
Ubrani byli, jak już napisałem, zawsze na czarno, w glany lub wysokie trampki, skórzane kurtki i bluzy z ulubionym zespołem – zwykle Iron Maiden albo Metaliką, plecaki – kostki oblepione naszywkami z logo tych samych zespołów i różnymi innymi hasłami, których oczywiście nie rozumieli. Rozmowy ogniskowały się wokół rokendrola, z tym, że za temat dyżurny służyły zazwyczaj narkotyczne jazdy Morrisona, czy Hendrixa, nigdy zaś kwestię samej muzyki, o której nie mieli zielonego pojęcia.
Drugą grupę stanowili stali bywalcy, rockendrolowcy po czterdziestce. Też nosili długie włosy i skórzane kurtki, ale – w odróżnieniu od małolatów – również piwne brzuchy. Nie pili już tanich win, stać ich było na browar w barze, choć, zważywszy na ich wygląd, zawsze zastanawiało mnie w jaki sposób zarabiają na życie. Znali się natomiast na muzyce. Oczywiście, nie podeszli do ciebie po koncercie i nie powiedzieli: „Słuchaj, młody, kurwa, zajebista solówka”, nie, o tym nie było mowy. Siedzieli zawsze sztywno z kamienną miną znawcy, mocząc brody w piwie. Żeby odgadnąć, czy im się podoba, trzeba było patrzeć na ich palce – jeżeli kciukami wymachiwali do rytmu, to znaczy, że było OK; w zasadzie nie miało to i tak większego znaczenia, i tak zawsze traktowali cię jak gówno.
Nasz zespół to też osobna historia. Basista, ubrany wiecznie w tą samą, przepoconą koszulkę Nightwisha prawiczek, który nieustannie czytał jakieś durne fantasy z półnagim debilem z mieczem i cycatą blondynką na okładce. Ciągle chciał, żebyśmy napisali jakąś piosenkę o elfach, czy czymś równie głupim, ewentualnie zagrali cover kolejnej piosenki Nightwisha, która to, jego zdaniem, jest epicka. To słowo zresztą szczególnie uwielbiał i przez cały czas zamęczał deklinacją. Melanż był epicki. Koncert był epicki. Nowy Sapkowski jest epicki. Wszystko jest, kurwa, epickie. Chodził do mojego liceum, do klasy matematycznej, chciał iść na politechnikę, co zresztą chyba mu się udało, ciągle pierdolił o jakiś całkach, o których nie miałem zielonego pojęcia, a o których mówić uważał za stosowne i chyba nawet zabawne. Miał strasznie słabą głowę, raz przed koncertem wypił dwa piwa i nie mógł złapać rytmu; to był nasz najgorszy koncert. Po skończonym graniu wypijał zwykle dwa, góra trzy postawione przez właściciela albo któregoś z zafascynowanych małolatów, i rzygał. Nie wiem ile rzygów wytrzymała jego koszulka zanim ją w końcu wyprał, ale z całą pewnością sporo.
Wokalista, nie powiem, głos miał bardzo dobry, czuł muzykę, miał ciekawe pomysły, grał też trochę na gitarze, ale poza tym był chyba największym troglodytą, jakiego spotkałem w życiu. Wydawało mu się, że jest już pieprzoną gwiazdą rocka, więc chlał ile wlezie. Bardzo często palił trawę, nie wiem czy brał coś jeszcze, nigdy przynajmniej się tym nie chwalił, co akurat świadczy, że nie był aż takim skończonym debilem. Zwykle na koncert przychodził już nieźle pijany; pijał w parku z małolatami, których był bożyszczem. Chyba uważał, że przyjście pijanym na koncert stanowi obowiązek wokalisty, a trzeźwość jest w tym fachu mocno niepożądana. Najgorsze było pisanie z nim tekstów piosenek. O ile basista chciał pisać o epickiej bitwie elfów z orkami, o tyle ten troglodyta nie miał nawet takich ambicji, co nie przeszkadzało mu cały czas uważać siebie przy tym za reinkarnację Jima Morrisona i nie wiadomo jakiego artystę. Nie wydaje mi się, żeby kiedykolwiek przeczytał w życiu jakąś książkę, choć mogę się mylić; w każdym razie, kiedy już reszta zespołu zgodziła się, żebym to ja wyłącznie pisał teksty, jedyne weto pochodziło, oczywiście, od niego. Skracał i spłycał moje teksty, nie rozumiejąc z nich nic, śpiew, choć dobry, całkowicie pozbawiał interpretacji.
Ostatnim członkiem zespołu, perkusistą, był mój dobry kumpel jeszcze z podstawówki, Bartek. Nie grał za dobrze, ale kogo wtedy obchodziła perkusja? Na pewno nie nas. Bartek był spokojny, neutralny, i był chyba dobrym łącznikiem, starając się zrównoważyć dwa superega i cipowatego basistę, tak, by ta mieszanka nie okazała się zbyt wybuchową.
Wiedziałem, że zarówno basista, jak i perkusista szczerze mnie nienawidzą, pierwszy z samej zasady, drugi, bo otwarcie go wyśmiewałem i poniżałem. Potrzebowali mnie jednak, jak Cobain heroiny. Lepszego gitarzysty nigdy by nie znaleźli i beze mnie czekałby ich muzyczny niebyt, dobrze o tym obydwaj wiedzieli. A dlaczego ja to ciągnąłem? Sam nie wiem. Dziś, z perspektywy czasu nie wspominam tych czasów dobrze, to była pierdolona dziecinada, o której chce się zapomnieć i nigdy do niej nie wracać. Kochałem jednak muzykę, i ta forma aktywności pozwalała zabić wolny czas, poza tym od czasu do czasu dostawaliśmy trochę pieniędzy.
Pewnego dnia graliśmy koncert w tym samym pierdolonym klubie, do tego samego co zawsze pijanego audytorium, i wtedy zobaczyłem ją.
Dziewczyny przychodzące na koncerty i ogólnie wszystkie dziewczyny zainteresowane muzyką rockową były ohydne. Nie jestem i nigdy nie byłem jakimś pierdolonym romantykiem, ale, no kurwa, kobieta powinna być kobieca, a dziewczyna dziewczęca, koniec kropka. A co dziewczęcego jest w przefarbowanej gówniarze ubranej na czarno, w glanach, z kolczykiem w ustach, języku, pępku i nie wiadomo gdzie jeszcze? Choćby nie wiem jak seksowna była ta dziewczyna, w takiej stylizacji w moich oczach natychmiast zmienia się w paszteta, i nic na to nie poradzę. Znajomy, prawiczek, powiedział mi kiedyś, że - miedzy innymi - dlatego woli muzykę rockową, bo dziewczyny nią się interesujące są dużo ładniejsze. Wyśmiałem go i powiedziałem, że jak w końcu porucha, to nauczy się rozpoznawać, która dziewczyna jest ładna, a która nie. Do wymiocin doprowadza mnie widok takiej dziewczyny całującej się z równie obskurnym brudasem.
Ta była zupełnie inna. Ciemne blond, lekko falowane włosy, niebieskie, jak się później okazało (z daleka nie mogłem dostrzec, widziałem tylko że są jasne), oczy, cienkie, lekko umalowane wargi. Ubrana była w czarną spódniczkę i niebieską (pod kolor oczu właśnie) bluzkę, prawą nogę miała założoną na lewą, delikatnie odsłaniając kolano. Grałem i patrzyłem tylko na nią, ona z kolei małymi oczami wędrowała po całej sali. Poczułem się jak podczas lekcji wuefu, kiedy biegając, wiedziałem, że obserwuje mnie moja pierwsza dziewczyna, i mogłem wtedy biec tak szybko, jak chciałem, w ogóle nie czując zmęczenia, ani nie łapiąc zadyszki.
Ostatnio zmieniony ndz 22 sty 2012, 18:15 przez piatekwojciechowski, łącznie zmieniany 3 razy.

2
Ludzie którzy przychodzili na nasze koncerty, dzielili się – zasadniczo – na dwie grupy. Pierwszą, zdecydowanie liczniejszą grupę stanowiły małolaty.
Ludzie, którzy przychodzili na nasze koncerty, dzielili się zasadniczo na dwie grupy. Pierwszą, zdecydowanie liczniejszą stanowiły małolaty.
Przy drugiej piosence rozkręcali pogo, ten, w ich mniemaniu, szlachetny, rycerski wręcz i honorowy, taniec, którym gardziłem równie mocno, co nimi samymi.
W całym tekście przesadzasz z przecinkami.
Przy drugiej piosence rozkręcali pogo. W ich mniemaniu był to szlachetny, rycerski wręcz i honorowy taniec, ale ja gardziłem nim równie mocno, co nimi samymi.
Banda pijanych debili skakała, przepychała się i wymachiwała swoimi przetłuszczonymi kudłami po całej sali(BEZ PRZECINKA), udając, że złapali rytm.
Właściciel klubu miał łeb na karku, skoro ulokował go zaraz obok niego, czyli, jak wiadomo, wylęgarni wszelkiej maści brudasów, którzy w celu zaoszczędzenia i tak nielicznych funduszy właśnie tam pili te ohydne wina.
Obok czego?
Rozmowy ogniskowały się wokół rokendrola, z tym, że za temat dyżurny służyły zazwyczaj narkotyczne jazdy Morrisona, czy Hendrixa, nigdy zaś kwestię samej muzyki, o której nie mieli zielonego pojęcia.
Drugą grupę stanowili stali bywalcy, rockandrolowcy po czterdziestce.
Rockandrolla. Rockandrollowcy.
Oczywiście, (*)nie podeszli do ciebie po koncercie i nie powiedzieli: „Słuchaj, młody, kurwa, zajebista solówka”, nie, o tym nie było mowy.
(*) ...nie podeszliby do ciebie po koncercie i nie powiedzieli:
Basista, ubrany wiecznie w tą samą, przepoconą koszulkę Nightwisha prawiczek, który nieustannie czytał jakieś durne fantasy z półnagim debilem z mieczem i cycatą blondynką na okładce.
Basista, prawiczek ubrany wiecznie w samą przepoconą koszulkę Nightwisha, który...
To słowo zresztą szczególnie uwielbiał i przez cały czas zamęczał deklinacją
... i przez cały czas zamęczał nas jego deklinacją.
Dziewczyny przychodzące na koncerty i ogólnie wszystkie dziewczyny zainteresowane muzyką rockową były ohydne. Nie jestem i nigdy nie byłem jakimś pierdolonym romantykiem, ale, no kurwa, kobieta powinna być kobieca, a dziewczyna dziewczęca, koniec kropka. A co dziewczęcego jest w przefarbowanej gówniarze ubranej na czarno, w glanach, z kolczykiem w ustach, języku, pępku i nie wiadomo gdzie jeszcze? Choćby nie wiem jak seksowna była ta dziewczyna, w takiej stylizacji w moich oczach natychmiast zmienia się w paszteta, i nic na to nie poradzę. Znajomy, prawiczek, powiedział mi kiedyś, że - miedzy innymi - dlatego woli muzykę rockową, bo dziewczyny nią się interesujące są dużo ładniejsze. Wyśmiałem go i powiedziałem, że jak w końcu porucha, to nauczy się rozpoznawać, która dziewczyna jest ładna, a która nie. Do wymiocin doprowadza mnie widok takiej dziewczyny całującej się z równie obskurnym brudasem.
Ciemne blond, lekko falowane włosy, niebieskie, jak się później okazało (z daleka nie mogłem dostrzec, widziałem tylko że są jasne), oczy, cienkie, lekko umalowane wargi.
W pierwszym momencie zrozumiałam, że miała niebieskie włosy.
Włosy ciemny blond, lekko falowane, oczy niebieskie, wargi delikatnie umalowane.

No cóż. Zrobiłeś wszystko, żebym znielubiła twojego bohatera. Utalentowany jegomość, który otacza się bandą przygłupów - według niego. Nie szanuje swojej pracy, nie szanuje ludzi którzy przychodzą na jego koncerty. No i gada jak najęty.

Zgaduję, że jest to wstęp do czegoś dłuższego. Zbyt mocno rozdmuchałeś opowieść o ludziach przychodzących na koncerty. Młodzieży poświęciłeś aż dwa akapity. Właściwie spokojnie wszystkie informacje można by umieścić w jednym i to o wiele krótszym niż ten stworzony przez ciebie. Potem mamy akapit o starszych rockandrollowcach, potem następny o zespole no i w końcu dochodzimy do jakichś informacji o tym, kim jest nasz bohater. Następny akapit znowu mamy opisy i na sam koniec dochodzimy do dziewczyny, od której powinieneś zacząć tę całą opowieść, spokojnie wywalając resztę lub obcinając do minimum. Zbyt dużo niepotrzebnych opisów, za mało akcji. Czy naprawdę bywalcy knajpy są tacy ważni dla całej opowieści?

Przyjrzyj się tekstowi. Jeden wielki blok. Takie coś z reguły bardzo ciężko się czyta. Ba, ciężko się nawet zabrać za czytanie. Gdybyś go porozbijał na mniejsze części, wyszłoby to na dobre opowiadaniu. Piszesz dosyć sprawnie, jedyne do czego mogę się doczepić to przecinki. Stawiasz ich bardzo dużo, co spowalnia czytanie, zwłaszcza że zdania do krótkich nie należą.

Podobało mi się średnio. Przy porządnej obróbce, może wyjść coś ciekawego.

3
Ocenę strony technicznej i warsztatowej zostawiam innym (mam za małe doświadczenie) - ja chciałbym napisać o czymś innym.

Z opisu wynika, że narrator męczy się, wykonując swoją pracę (granie w zespole). Dodatkowo, obraża ludzi, dla których to robi, i tych, z którymi pracuje. To nielogiczne, wręcz głupie - sprawia wrażenie, że autor osobiście nie lubi/nie zna takiej muzyki. Dlatego męczy siebie, i czytelnika
Znam paru kolesi z zespołów rockowych: atmosfera koncertu i muzyka to narkotyk. Granie na żywo to euforia (przynajmniej na początku kariery). Dlatego przekaz byłby logiczny jedynie w przypadku, gdyby dotyczyło to kapeli, która jest na ostatnim zakręcie kariery. Byłoby to nawet bardzo ciekawe. A tak wyszło nieprawdziwie. Ja tego nie kupuję.

4
Pilif pisze:Ocenę strony technicznej i warsztatowej zostawiam innym (mam za małe doświadczenie) - ja chciałbym napisać o czymś innym.

Z opisu wynika, że narrator męczy się, wykonując swoją pracę (granie w zespole). Dodatkowo, obraża ludzi, dla których to robi, i tych, z którymi pracuje. To nielogiczne, wręcz głupie - sprawia wrażenie, że autor osobiście nie lubi/nie zna takiej muzyki. Dlatego męczy siebie, i czytelnika
Znam paru kolesi z zespołów rockowych: atmosfera koncertu i muzyka to narkotyk. Granie na żywo to euforia (przynajmniej na początku kariery). Dlatego przekaz byłby logiczny jedynie w przypadku, gdyby dotyczyło to kapeli, która jest na ostatnim zakręcie kariery. Byłoby to nawet bardzo ciekawe. A tak wyszło nieprawdziwie. Ja tego nie kupuję.
Po pierwsze, nie pracę, a hobby. W tekście jest zaznaczone, że narrator jest licealistą a gra jedynie z nudów, o żadnej karierze mowy być nie może. Po drugie, może ten fragment trochę wyjaśni niechęć do słuchaczy.
Banda pijanych debili skakała, przepychała się i wymachiwała swoimi przetłuszczonymi kudłami po całej sali, udając, że złapali rytm. Gówno prawda - o muzyce nie mieli zielonego pojęcia, a słuchu za grosz. Ożywiali się, gdy grałem solówkę, przez potęgowanie swoich wygibasów okazywali mi uznanie, a równie dobrze mogłem naciskać jedną strunę, nie zauważyliby żadnej różnicy.
Dziękuję za opinię i uwagi.

5
Zastanawiam się, do czego mają Ci służyć te długie opisy poszczególnych grup klubowej publiczności. Gdyby tekst miał być powieścią czy przynajmniej długim opowiadaniem, w którym klub byłby głównym miejscem akcji, a jego bywalcy - naturalnym środowiskiem bohatera, pewnie miałoby to swoje uzasadnienie. W krótkim opowiadaniu byłyby zdecydowanie zbyt rozwlekłe. Zastanawia mnie również, skąd główny bohater (narrator) wie, że wszystkie małolaty stanowią bandę nie mającą pojęcia o muzyce? Muzykalność, słuch, poczucie rytmu to cechy indywidualne, nie związane z przynależnością do tej czy innej subkultury (w odróżnieniu od wiedzy muzycznej i upodobań do pewnych gatunków). Każdego kolesia z osobna zdołał tak przejrzeć na wylot? I czy na pewno w tej grupie wiekowej rozmowy toczą się akurat o Hendrixie i Morrissonie? Nie ma jakichś postaci świeższej daty, które by poruszały zbiorową wyobraźnię?

Też, prawdę mówiąc, nie rozumiem, po co bohater tak się męczy. Udało Ci się zrobić z niego faceta, z którego aż tryska niechęć do publiczności i kumpli z zespołu. Dlaczego więc to ciągnie? I jeszcze mówisz, że to hobby. Szczególny jakiś masochista, który trwa wśród debilnych kumpli i jeszcze gorszych słuchaczy. (Owszem, jest w tekście zdanie, że nie wie, dlaczego to robi, lecz to jednak słabe uzasadnienie...).

Dość mi przeszkadzają wulgaryzmy. Generalnie, przyjmuję je bez protestów, jeśli są uzasadnione przebiegiem akcji. Zdarzają się sytuacje, kiedy nie pozostaje nic innego, jak tylko puścić soczysty bluzg, albo i kilka. Twojego narratora dzieli jednak od opisywanej sytuacji pewien dystans czasowy, a czas, jak wiadomo, łagodzi emocje. Oczywiście, ponieważ wprowadziłeś narrację pierwszoosobową, to zawsze możesz zrobić z narratora, czyli głównego bohatera, totalnego chama, ale wtedy może się okazać, że jest to lektura dość ciężka w odbiorze. Bohater nie jest specjalnie sympatyczny, nawet kiedy powstrzymuje się od wulgaryzmów, więc takie dodatkowe wzmacnianie jego wypowiedzi wydaje mi się dosyć ryzykowne.
Ja to wszystko biorę z głowy. Czyli z niczego.
ODPOWIEDZ

Wróć do „Opowiadania i fragmenty powieści”