Ludzie, którzy przychodzili na nasze koncerty, dzielili się – zasadniczo – na dwie grupy. Pierwszą, zdecydowanie liczniejszą grupę stanowiły małolaty. Zawsze długowłosi, zawsze ubrani na czarno, zawsze cuchnący tanim winem. Zawsze. Przy drugiej piosence rozkręcali pogo, ten, w ich mniemaniu, szlachetny, rycerski wręcz i honorowy, taniec, którym gardziłem równie mocno, co nimi samymi. Banda pijanych debili skakała, przepychała się i wymachiwała swoimi przetłuszczonymi kudłami po całej sali, udając, że złapali rytm. Gówno prawda - o muzyce nie mieli zielonego pojęcia, a słuchu za grosz. Ożywiali się, gdy grałem solówkę, przez potęgowanie swoich wygibasów okazywali mi uznanie, a równie dobrze mogłem naciskać jedną strunę, nie zauważyliby żadnej różnicy. Zawsze przychodzili już mocno pijani. Właściciel klubu miał łeb na karku, skoro ulokował go zaraz obok niego, czyli, jak wiadomo, wylęgarni wszelkiej maści brudasów, którzy w celu zaoszczędzenia i tak nielicznych funduszy właśnie tam pili te ohydne wina.
Trzy pięćdziesiąt, cena – symbol, bo tyle właśnie było potrzeba, żeby kupić najtańsze, najohydniejsze wino. Ile razy stojąc w kolejce po szlugi w pobliskim monopolowym widziałem ich, podliczających z wypiekami na twarzy drobne, ze zdenerwowaniem podskakujących z nogi na nogę, czy aby na pewno starczy na jeszcze jedno, czy aby na pewno nie pomylili się w liczeniu, czy aby na pewno rudej ekspedientce z filigranowym biustem - z myślą o której będą się jutro masturbować - wyjdzie ta sama kwota. Po kupieniu szli do parku otwierali butelki, pili, podając je sobie z rąk do rąk, podobnie jak – oczywiście najtańsze – papierosy. Adrenalinę potęgowała możliwość pojawienia się policji, więc większość piła bardzo szybko, by jak najprędzej oddać butelkę sąsiadowi, na którego z tą chwilą spadało ryzyko przyjęcia mandatu. Czasem sąsiad okazywał się twardzielem i celowo pił powoli, przetrzymując butelkę, by tym samym pokazać bardziej płochliwemu koledze, że policji nie boi ani trochę.
Ubrani byli, jak już napisałem, zawsze na czarno, w glany lub wysokie trampki, skórzane kurtki i bluzy z ulubionym zespołem – zwykle Iron Maiden albo Metaliką, plecaki – kostki oblepione naszywkami z logo tych samych zespołów i różnymi innymi hasłami, których oczywiście nie rozumieli. Rozmowy ogniskowały się wokół rokendrola, z tym, że za temat dyżurny służyły zazwyczaj narkotyczne jazdy Morrisona, czy Hendrixa, nigdy zaś kwestię samej muzyki, o której nie mieli zielonego pojęcia.
Drugą grupę stanowili stali bywalcy, rockendrolowcy po czterdziestce. Też nosili długie włosy i skórzane kurtki, ale – w odróżnieniu od małolatów – również piwne brzuchy. Nie pili już tanich win, stać ich było na browar w barze, choć, zważywszy na ich wygląd, zawsze zastanawiało mnie w jaki sposób zarabiają na życie. Znali się natomiast na muzyce. Oczywiście, nie podeszli do ciebie po koncercie i nie powiedzieli: „Słuchaj, młody, kurwa, zajebista solówka”, nie, o tym nie było mowy. Siedzieli zawsze sztywno z kamienną miną znawcy, mocząc brody w piwie. Żeby odgadnąć, czy im się podoba, trzeba było patrzeć na ich palce – jeżeli kciukami wymachiwali do rytmu, to znaczy, że było OK; w zasadzie nie miało to i tak większego znaczenia, i tak zawsze traktowali cię jak gówno.
Nasz zespół to też osobna historia. Basista, ubrany wiecznie w tą samą, przepoconą koszulkę Nightwisha prawiczek, który nieustannie czytał jakieś durne fantasy z półnagim debilem z mieczem i cycatą blondynką na okładce. Ciągle chciał, żebyśmy napisali jakąś piosenkę o elfach, czy czymś równie głupim, ewentualnie zagrali cover kolejnej piosenki Nightwisha, która to, jego zdaniem, jest epicka. To słowo zresztą szczególnie uwielbiał i przez cały czas zamęczał deklinacją. Melanż był epicki. Koncert był epicki. Nowy Sapkowski jest epicki. Wszystko jest, kurwa, epickie. Chodził do mojego liceum, do klasy matematycznej, chciał iść na politechnikę, co zresztą chyba mu się udało, ciągle pierdolił o jakiś całkach, o których nie miałem zielonego pojęcia, a o których mówić uważał za stosowne i chyba nawet zabawne. Miał strasznie słabą głowę, raz przed koncertem wypił dwa piwa i nie mógł złapać rytmu; to był nasz najgorszy koncert. Po skończonym graniu wypijał zwykle dwa, góra trzy postawione przez właściciela albo któregoś z zafascynowanych małolatów, i rzygał. Nie wiem ile rzygów wytrzymała jego koszulka zanim ją w końcu wyprał, ale z całą pewnością sporo.
Wokalista, nie powiem, głos miał bardzo dobry, czuł muzykę, miał ciekawe pomysły, grał też trochę na gitarze, ale poza tym był chyba największym troglodytą, jakiego spotkałem w życiu. Wydawało mu się, że jest już pieprzoną gwiazdą rocka, więc chlał ile wlezie. Bardzo często palił trawę, nie wiem czy brał coś jeszcze, nigdy przynajmniej się tym nie chwalił, co akurat świadczy, że nie był aż takim skończonym debilem. Zwykle na koncert przychodził już nieźle pijany; pijał w parku z małolatami, których był bożyszczem. Chyba uważał, że przyjście pijanym na koncert stanowi obowiązek wokalisty, a trzeźwość jest w tym fachu mocno niepożądana. Najgorsze było pisanie z nim tekstów piosenek. O ile basista chciał pisać o epickiej bitwie elfów z orkami, o tyle ten troglodyta nie miał nawet takich ambicji, co nie przeszkadzało mu cały czas uważać siebie przy tym za reinkarnację Jima Morrisona i nie wiadomo jakiego artystę. Nie wydaje mi się, żeby kiedykolwiek przeczytał w życiu jakąś książkę, choć mogę się mylić; w każdym razie, kiedy już reszta zespołu zgodziła się, żebym to ja wyłącznie pisał teksty, jedyne weto pochodziło, oczywiście, od niego. Skracał i spłycał moje teksty, nie rozumiejąc z nich nic, śpiew, choć dobry, całkowicie pozbawiał interpretacji.
Ostatnim członkiem zespołu, perkusistą, był mój dobry kumpel jeszcze z podstawówki, Bartek. Nie grał za dobrze, ale kogo wtedy obchodziła perkusja? Na pewno nie nas. Bartek był spokojny, neutralny, i był chyba dobrym łącznikiem, starając się zrównoważyć dwa superega i cipowatego basistę, tak, by ta mieszanka nie okazała się zbyt wybuchową.
Wiedziałem, że zarówno basista, jak i perkusista szczerze mnie nienawidzą, pierwszy z samej zasady, drugi, bo otwarcie go wyśmiewałem i poniżałem. Potrzebowali mnie jednak, jak Cobain heroiny. Lepszego gitarzysty nigdy by nie znaleźli i beze mnie czekałby ich muzyczny niebyt, dobrze o tym obydwaj wiedzieli. A dlaczego ja to ciągnąłem? Sam nie wiem. Dziś, z perspektywy czasu nie wspominam tych czasów dobrze, to była pierdolona dziecinada, o której chce się zapomnieć i nigdy do niej nie wracać. Kochałem jednak muzykę, i ta forma aktywności pozwalała zabić wolny czas, poza tym od czasu do czasu dostawaliśmy trochę pieniędzy.
Pewnego dnia graliśmy koncert w tym samym pierdolonym klubie, do tego samego co zawsze pijanego audytorium, i wtedy zobaczyłem ją.
Dziewczyny przychodzące na koncerty i ogólnie wszystkie dziewczyny zainteresowane muzyką rockową były ohydne. Nie jestem i nigdy nie byłem jakimś pierdolonym romantykiem, ale, no kurwa, kobieta powinna być kobieca, a dziewczyna dziewczęca, koniec kropka. A co dziewczęcego jest w przefarbowanej gówniarze ubranej na czarno, w glanach, z kolczykiem w ustach, języku, pępku i nie wiadomo gdzie jeszcze? Choćby nie wiem jak seksowna była ta dziewczyna, w takiej stylizacji w moich oczach natychmiast zmienia się w paszteta, i nic na to nie poradzę. Znajomy, prawiczek, powiedział mi kiedyś, że - miedzy innymi - dlatego woli muzykę rockową, bo dziewczyny nią się interesujące są dużo ładniejsze. Wyśmiałem go i powiedziałem, że jak w końcu porucha, to nauczy się rozpoznawać, która dziewczyna jest ładna, a która nie. Do wymiocin doprowadza mnie widok takiej dziewczyny całującej się z równie obskurnym brudasem.
Ta była zupełnie inna. Ciemne blond, lekko falowane włosy, niebieskie, jak się później okazało (z daleka nie mogłem dostrzec, widziałem tylko że są jasne), oczy, cienkie, lekko umalowane wargi. Ubrana była w czarną spódniczkę i niebieską (pod kolor oczu właśnie) bluzkę, prawą nogę miała założoną na lewą, delikatnie odsłaniając kolano. Grałem i patrzyłem tylko na nią, ona z kolei małymi oczami wędrowała po całej sali. Poczułem się jak podczas lekcji wuefu, kiedy biegając, wiedziałem, że obserwuje mnie moja pierwsza dziewczyna, i mogłem wtedy biec tak szybko, jak chciałem, w ogóle nie czując zmęczenia, ani nie łapiąc zadyszki.
Muzyczna pocztówka, część 1
1
Ostatnio zmieniony ndz 22 sty 2012, 18:15 przez piatekwojciechowski, łącznie zmieniany 3 razy.