PS: Proszę oczywiście o wyrozumiałość, bowiem dopiero rozpoczynam mą podróż z piórem

1.
Dźwięk syreny(policyjnej bądź pogotowia – nigdy ich nie potrafię rozróżnić) wyrwał mnie z głębokiej zadumy, w jakiej byłem pogrążony.
Dzień był parny i słoneczny, a niebo jarzyło się zdrowym błękitem. Typowe popołudnie spotykane w tych rejonach pod koniec maja. Wszyscy pod wpływem niepohamowanej euforii faktu, iż wreszcie można zrzucić trochę ubrań, wylewają się na ulice, zapełniając je w oka mgnieniu.
Siedziałem na marmurowych schodach prowadzących przed pomnik „Zwierząt i Roślin Zapomnianych”. Światło słoneczne odbijało się od niego, delikatnie muskając twarze przechodniów nieopodal.
Dźwięk syreny zbliżał się coraz bardziej, co mogłem jednoznacznie stwierdzić, pomimo mojego niedosłuchu. Ciągłe, nieprzerwane zawodzenie, dobiegające z pobliskiego rynku. Wżerało się w uszy, niemal jak wkręt przybijany do ściany za pomocą ciężkiego młotka.
Wstałem powoli, a w kolanach mocno mi coś chrupnęło. Wyraźne skrzywienie wykwitło na mych ustach, a w głowie pojawiła się myśl, iż muszę definitywnie popracować nad kondycją. Stojąc tak, czekałem na jakiś jednoznaczny rozwój sytuacji, a inne osoby odwracały również głowy.
No i jest nasz wrzeszczący przyjaciel, pomyślałem widząc wyłaniającą się zza rogu karetkę(racja, to jednak karetka). Żółte światła połyskiwały pomimo blasku słońca, a syreny migotały jednostajnie niebiesko-czerwonymi kolorami. Wóz wyglądał jakoś surrealistycznie, chociaż nie mogłem stwierdzić, czemu sprawiał takie wrażenie. Może to przez te światła… kolory…
Wpadłem w głęboką fascynację wydarzeniami i obrazami, jakie miałem przed oczami, jak gdyby było to nadmiar ważne.
Pojazd wyraźnie zwalnia, a ja stoję i obserwuję jak „gapie” w amerykańskich produkcjach filmowych. Inne osoby, znajdujące się w pobliżu, też sprawiają takie wrażenie. Jakież to zaskakujące, że z pozoru banalne filmy znajdują odzwierciedlenie w życiu codziennym.
Mrużę oczy, zasłaniając je zewnętrzną stroną dłoni przed bezlitosnymi promieniami słonecznymi.
Karetka definitywnie zatrzymała się w miejscu, nieopodal latarni miejskiej, z której schodziły już płatami warstwy chromu. Z pojazdu wybiegli dwaj sanitariusze, a jednemu z nich, w tym maratonie, podskakiwała torba ze sprzętem medycznym, spoczywającym na ramieniu. Dziwne, lecz biegli w stronę pomnika.
- Tam jest! – krzyknęła jakaś starsza kobieta, wskazując palcem w stronę „Zwierząt i Roślin Zapomnianych”.
Sanitariusze byli niezmordowani i ukazywali swój potencjał na miarę zawodowych sprinterów, lecąc na łeb i szyję. Starsza kobieta również zaczęła biec, jednakże z pewnością nie w tym samym tempie, co jej „konkurenci”.
Przesunąłem się na skraj schodów, by nikomu nie utrudnić, już i tak wymagającej pracy, obserwując rozwój wydarzeń i zastanawiając się jednocześnie, gdzie też znajduje się owa osoba potrzebująca pomocy.
- Potrzymaj mu głowę – usłyszałem tuż obok.
Odwróciłem się w tamtym kierunku i zamarłem w bezruchu. Jakiś chłopak leżał na nagrzanych marmurowych schodach, a okoliczni ludzie udzielali mu jakiejś racjonalnej pomocy, w stylu trzymania za rękę bądź głowę. Patrząc w zadumie na tego chłopaka uświadczyłem uczucia deja vu. Myślałem… czując już za sobą biegnących sanitariuszy, gdy w momencie zdałem sobie sprawę, iż ten chłopak ma taką samą koszulkę, co ja… zaraz… i spodnie… buty…
- Boże… to ja – powiedziałem do siebie, nie potrafiąc znaleźć racjonalnego wytłumaczenia. Zbliżyłem się, by więcej widzieć, jednocześnie bojąc się tego, co ujrzą moje oczy.
- Odsunąć się! – krzyczeli sanitariusze wbiegając po schodach.
Niektórzy posłusznie odchodzili od chłopaka, inni niewzruszeni nawoływaniem dalej klęczeli obok niego. Ja sam umknąłem na bok, jednakże sanitariusz, jak gdyby mnie nie dostrzegając wbiegł we mnie… a raczej przeze mnie, bo jak się po chwili okazało, przepłynął przez moje ciało niczym statek opuszczający białe odmęty mgły.
Stałem sparaliżowany, kompletnie nie wiedząc co się dzieje… i jak to wszystko możliwe. Rozdzieliłem się na dwie części, a w dodatku jedna z nich lada moment wyzionie ducha, a poza tym fizycznie można mnie zakwalifikować do gatunku „duchów pospolitych”. Myślałem intensywnie, gdy sanitariusze przeprowadzali masaż serca mojemu pierwszemu kawałkowi.
- Tracimy go! – krzyknął sanitariusz, ociekając potem. Gapie wpatrywali się tępo w to, co się dzieje, a ja miałem ochotę podejść i każdego z osobna chlasnąć w twarz. W głowie ciągle łomotało mi jedno zdanie: „tracimy go”. Kotłowało się, jak gdyby z prośbą o wypuszczenie. Czułem się coraz słabiej, a ostatnie siły uchodziły ze mnie, niczym z przebitego balona.
Tracimy go, tracimy go, tracimy…
Ostatnia myśl, jaka przyszła mi do głowy to to, iż jeden kawałem bez drugiego nie ma prawa egzystować. Potem nastała ciemność.
2.
Muzyka grała przeraźliwie głośno, trzęsąc niemalże pobliskimi ścianami. Ludzie skąpani w pocie, jednakże szczęśliwi, często w splątanych uściskach.
Podążam w odmętach tłumu, przebijając się przez kolejne grupki, niczym lodołamacz na Antarktydzie.
Szukam najważniejszej osoby w mojej w mojej krętej egzystencji – mojej siostry. Nie bez powodu wyrażam swoje obawy, co do jej osoby – ostatnio wpadła w naprawdę złe towarzystwo, ciągle pijące i zażywające dziwne substancje. Nie chce, by pogrążyła się w sobie, topiąc swe problemy w alkoholu czy narkotykach.
- Uważaj… - powiedział jakiś nastolatek z piwem w ręku i papierosem w ustach, gdy bezprecedensowo go potrąciłem, pochłonięty moimi poszukiwaniami.
Spojrzałem tylko na niego chłodnym wzrokiem, pełnym wyrzutu twierdzącym, iż nie powinien tu być.
Spostrzegłem grupkę osób, tak „zajaranych”, że ledwo stali na nogach. Modliłem się w duchu, bym nie spotkał w ich towarzystwie mojej siostry, jednocześnie odwracając wzrok we wszystkich kierunkach.
- Gdzie ona do cholery jest? – pytałem sam siebie w myślach, odwiedzając już chyba wszystkie potencjalne zakamarki w tym pomieszczeniu.
W głowie zaczęły rodzić się myśli, czy Susan, aby na pewno tu jest. Szybko się ich pozbyłem, szukając oparcia w fakcie, iż moja siostra nie może być pozostawiona samej sobie.
Wreszcie dostrzegłem małą komórkę, pełniącą funkcje schowka na ubrania, co okazało się istnym strzałem w dziesiątkę.
Jakiś chłopak napastował moją siostrę, próbując zdjąć jej oliwkową koszulkę, jednakże ona stanowczo się opierała. Wokół stało jeszcze kilku „oprychów”, czerpiących swoistą radość z tego wydarzenia.
Wdarłem się do komórki, łapiąc Susan za rękę i ciągnąc ją za sobą.
Sprawiała niewątpliwie wrażenie zdenerwowanej moją obecnością i zachowaniem, jednocześnie odczuwając sporą dozę ulgi.
Szybko opuściłem komórkę, targając(brutalnie, ale co na to poradzić) siostrę za dłoń, gdy na drodze stanął mi oprych, który miał czelność obmacywać Susan.
- Zejdź mi z drogi – warknąłem, patrząc mu wściekle w oczy.
- Nie skończyłem jeszcze zabawy – uśmiechnął się głupkowato, ukazując swe pożółkłe zęby.
- Moja siostra to nie zabawka – ciągle te spojrzenie
Oprych zrobił krok w moja stronę, a ja niemalże nieświadomie, wykonałem serie ruchów. Puściłem moją siostrę, i biorąc potężny zamach, ugodziłem przeciwnika w krtań. Gdy ten odruchowo złapał się za nią, próbując zaczerpnąć oddechu, ja błyskawicznie wystrzeliłem prawą ręką, łapiąc go za gardło i podnosząc na dobre pół metra.
-Zrób jeszcze pół kroku, a rozszarpie Cię gołymi rękoma – patrzyłem już nie w niego, bowiem brzydził mnie jego widok – teraz moje oczy spoczywały na podłodze.
Stałem tak w bezruchu jeszcze przez moment, gdy mój przeciwnik prawie tracił kontakt z otaczającym go światem.
Wreszcie puściłem go na ziemię, a ten upadł z głuchym łoskotem.
Chwyciłem ponownie rękę siostry, która była wyraźnie przerażona tym co ujrzała.
Jej brat nigdy nie zachowywał się w tego typu sposób, a jego postura wcale nie wskazywała tego co przed chwilą zrobił. Miała mętlik w głowie, ale wiedziała jednocześnie, że jej brat ma niewątpliwie większy.
Osoby w pobliżu odsuwały się znacznie, gdy on z Susan za rękę opuszczał pomieszczenie.