Szkolne gierki
- W którym roku wybuchło powstanie kościuszkowskie i jakie były jego następstwa? – pytam rozpaczliwie wierząc, że chociaż to wie mój ułomny uczeń. Gruby, opalony mięśniak świdruje w zamyśleniu podłogę swoimi zażółconymi oczkami, stojąc przede mną, przed klasą i przed historią naszego kraju, łypiącą na niego oskarżycielsko z godła nad tablicą. Wzrok przeszłości grzmi, lecz Przemysław, nie zdaje sobie z tego sprawy.
Boże, jak taki osioł mógł dostać się do liceum? – pytam w myślach kreśląc bezsensowne wzorki w podręcznym zeszycie.
- To jak, Wichrowski?
- Nie wiem… Może 1780 któryś…?
- No cóż… W zasadzie odpowiedziałeś na poprzednie pytanie, więc coś tam jednak wiesz… Dwója. Siadaj – mówię z miną przegranego.
Wichrowski, uśmiechając się odchodzi swym pseudo lanserskim chodem. Znam ten typ ludzi, aż nazbyt dobrze.
Tacy jak on ograniczają się w rozmowach i myśleniu do tematu samochodów, dup i futbolu. Pozbawione głębszych refleksji prostackie życie, które Sokrates uznałby za bezwartościowe.
Zawsze patrzyłem na osobniki „przemkopodobne” z pogardą i odrazą… Kto wie czy winy za to nie ponosi moja własna przeszłość...? Jeszcze w szkole podstawowej, jako chuderlawy, zakompleksiony chłopak stałem się klasowym popychadłem grupy debili. Nie wiem jak to się stało… Wystarczył jeden dzień i łatka ofermy przykleiła się do mnie jak guma do buta.
- Majkowska – wywołuję kolejną osobę, pochylając się nad dziennikiem. Przychodzi po chwili biadolenia, że nie ona, że może kiedy indziej. Jak każdy nauczyciel zdążyłem już złapać odporność na tego typu brednie. Jej smukła sylwetka pojawia się obok mnie. Boże, co to za ciało! Siedemnastoletnie zgrabne pośladki wciśnięte w przyciasne dżinsy, pełny, jędrny biust z głębokim dekoltem wyciętym w zawadiackiej, marynarskiej koszulce. Do tego blondynka z zadartym filuternie kształtnym noskiem. Rodzaj urody Emmy Watson. Typ dziewczyny, o której koledzy myślą podczas długich, samotnych pobytach w łazience.
Z takim ciałem ma prawo do wygodnego życia w luksusie. O ile ma trochę oleju w głowie żeby sobie to zapewnić… A nie zajść w ciąże w wieku 18 lat z mułem, którego największym osiągnięciem będzie wygrana w konkursie plucia na odległość. Ta konkretna dziewczyna wydaje się mieć tyle rozumu, żeby nie pakować się w podobne bagno.
Znajdzie bogatego osła, który będzie utrzymywał ją, oraz jej zaniedbanego dzieciaka-jedynaka. Będzie też płacił chirurgowi za utrzymanie biustu żony na poziomie powyżej pępka.
„Zaprosiłem cię tu, kotku, żeby popatrzeć sobie na twoje świetne cycki… Bo oceny masz już wystawione przecież…” – wypadałoby powiedzieć po prawdzie…
- Ale mam już kilka ocen… - jęczy z rezygnacją Majkowska, a ja staram się nie spoglądać w przepastną głębię jej biustu. To naprawdę trudne. Czy wygłodniały mężczyzna może odmówić sobie patrzenia na dwa, apetyczne ciasteczka podane jak na tacy?
- Jeszcze jedna nie zaszkodzi – mówię chłodno i zadaję pierwsze pytanie. Na rozgrzewkę. Majkowska błądzi wzrokiem po zwiniętych mapach, sterczących w kącie klasy, jakby spodziewając się odnaleźć tam pomoc. Ja w tym czasie ukradkiem sycę wzrok widokiem jej sylwetki. Czuję, że pewna część mnie zbytnio cieszy się na ten widok, więc zakładam nogę na nogę by to ukryć. Blondynka ze smutkiem opuszcza wzrok i zaczyna kontemplować powierzchnie podłogi.
- Nie przygotowałaś się na dzisiaj – ni to stwierdzam, ni to pytam.
- No, bo mamy dzisiaj sprawdzian z angielskiego i…
- Dobrze siadaj, tylko następnym razem naucz się – oznajmiam wielkopańskim tonem, za co w nagrodę otrzymuję słowo dziękuje wymówione podczas dziewczyńskiego dygnięcia. Dobrze wiem, że teraz te patafiany siedzące przy biurkach będą mnie za to obgadywać. Zacznie się gadanina, że nie ma równego traktowania w klasie, równości, braterstwa, sprawiedliwości i chleba, a ten stary kiep ślini się na widok ładnej laski. Pieprzyć ich. Na odchodne taksuję jeszcze kołyszący się apetycznie tyłek Majkowskiej. Czy ona robi to specjalnie???
Pora na następnego.
- Zambrowski, zapraszam – większa część klasy oddycha z ulgą, daje się słyszeć tylko jedno westchnienie napełnione irytacją.
Czekając na ucznia obrzucam znudzonym wzrokiem widok zza okna, stanowiący nędzną mozaikę pstrokatych barw, jakimi pokryto tutejsze bloki. Kompletny brak gustu.
W klasie panuje otępiająca duchota, jak to w ciepłe majowe dni. Większość tej watahy myśli już o tym gdzie by tu się schlać – jest piątek popołudniu. Chłopak o twarzy bizona staje wreszcie przede mną.
- To może powiesz mi, w którym roku miał miejsce pierwszy rozbiór Polski?
- Yyy… No ten… Heh… Nie wiem.
-To może wspomniane już wcześniej powstanie kościuszkowskie, zwane też…?
- No nie wiem! Kto się teraz uczy, to jest już koniec roku… – tłumaczy się Zambrowski, dureń jeden. Czy on naprawdę myśli, że mnie to cokolwiek obchodzi?
- No niestety, nie mam wyboru – mówię starając się jak to tylko możliwe ukryć wibrujące w głosie nuty rozbawienia i satysfakcji – dostajesz jedynkę. Co dla ciebie oznacza niedostateczny na koniec roku.
Usta Zambrowskiego rozchyliły się w niemym akcie protestu, a jego brwi zeszły się nad nosem tworząc jedną długą, kreskę.
- Udupił mnie pan! –wypala ze złością.
- Sam się udupiłeś – odpieram z trudem powstrzymując śmiech.
- Może jakbym miał cycki to by mnie pan przepuścił! – drze się na całą klasę, która w pierwszej chwili oniemiała po tak agresywnej eksplozji złości Zambrowskiego, lecz zaraz po tym rozgorzała tłumionym śmiechem. Zaczęły się szepty. Zaczęły się wyzwiska pod moim adresem wymawiane tak, żebym nie słyszał. Nie muszę słyszeć i tak wszystko wiem. Nędzny plebs.
- Chciałem wam coś pokazać. Tobie, Zambrowski w szczególności – uśmiecham się tajemniczo do człowieka-bizona łypiącego na mnie małymi ślepiami.
- Prawdziwy unikat, naprawdę ciężko było go dostać – mówię sięgając ręką do kąta, w którym stoją zrolowane mapy i wyciągam spomiędzy nich miecz w skórzanej pochwie.
- Oryginalny, krzyżacki – zaznaczam z dumą, choć pewnie na nich to żadnego wrażenia nie zrobi. – Bez problemu odcinano nim głowy i zadawano śmiertelne rany. Zambrowski napisz na tablicy datę 1410. No dalej, nie bój się – mówię do skonsternowanego chłopaka.
Klasa w ciszy, bizon przygląda mi się z wyrazem dezorientacji wymalowanym na zwierzęcym ryju. Powoli wyciąga rękę przed siebie, po kredę leżącą przy tablicy. W tym momencie wyćwiczonym ruchem dobywam miecz z pochwy i jednym zamachem odrąbuje niekształtną łapę Zambrowskiego.
Niektóre chwile, trwające niewiele więcej od mrugnięcia okiem zdają się trwać wieczność. Tak było w tym przypadku. Ostrze niemal bez oporu śmignęło w powietrzu i nakarmione krwią opadło w kierunku podłogi. Pierwszy raz od kilkuset lat znów zadało cios. Historyczny moment, można powiedzieć. Bezwładna ręka Zambrowskiego wydawała się opadać w zwolnionym tempie na podłogę, a wesoły strumień krwi z ramienia bizona nakreślił nowoczesne dzieło sztuki na zielonej tablicy.
Zambrowski zaczyna krzyczeć, przyglądając się z groteskowym zdziwieniem tryskającemu krwią kikutowi. Jego umysł nie mógł tego pojąć; jest ręka i nie ma ręki. Oto moja cięta riposta, bizonie.
Klasa w krzyk. Dwójka niby-inteligentów siedzących najbliżej Zambrowskiego spadła z krzeseł, dziewczyny drą się w przeraźliwym skrzeku, jedni patrzą przed siebie z niedowierzaniem, drudzy wymiotują. Tomczak, siedzący w drugim rzędzie od strony drzwi zrywa się z miejsca i biegnie w kierunku wyjścia. Przez myśl przebiega mi, że to jednak rezolutny chłopak. Szybka decyzja to w tym przypadku dobra decyzja. Instynktowna. Problem w tym, że jeśli już się podejmuje ryzyko to czasem coś nie wychodzi…
Tomczak nie przewidział jednego - tego, że mam za pasem odbezpieczonego glocka z pełnym magazynkiem. Cóż, kto nie ryzykuje ten nie ma. W tym przypadku kulki w głowie. Patrzę jak mózg Tomczaka ozdabia drzwi i dziwię się swojej celności. Nie ma jednak czasu na balladę o celnym strzale, bo zaraz ktoś tu zapuka. Najpewniej ta wścibska pizda z naprzeciwka.
Nie odrywając wzroku od klasy (mierzę do nich z glocka) podchodzę do drzwi i zamykam je na klucz. Któryś z uczniów teoretycznie mógłby się teraz na mnie rzucić; we trzech daliby radę, ale są w tej chwili zajęci sraniem w gacie.
Swoją drogą taki glock to dobra rzecz. Każdy nauczyciel powinien dostawać go w ramach trzynastej pensji, żeby strzelić sobie nim w łeb… Albo żeby postrzelać do tej hołoty.
Coś ścisnęło mnie w dołku. Nagłe, mało przyjemne uczucie strachu przeszyło moje ciało od pięt aż po najeżony czubek głowy. Co ja do jasnej cholery robię? W najlepszym wypadku, po tym wszystkim trafię na resztę swojego marnego życia do zakładu zamkniętego. Tam śliniąc się całe dnie i robiąc głupie miny do postaci z kreskówek będę łykał garści ogłupiających tabletek, tocząc żywot tresowanej małpy.
Już nie ma odwrotu… Most, który przed chwilą wisiał za moimi plecami teraz leży na dnie przepaści.
Zwątpienie trwało tylko przelotną chwilę. Zaraz po nim w mój organizm wlała się fala błogiej adrenaliny. Wspaniałe uczucie napełniło mnie nową siłą. Fantastyczna kąpiel emocji, trzeba tylko mieć jaja żeby ją sobie zafundować. W gruncie rzeczy odcięcie ręki Zambrowskiego i wpakowanie kulki w łeb Tomczaka mają w sobie coś wspólnego ze zjazdem na sankach z naprawdę wysokiej góry. Na początku na samą myśl o tym szcza się w gacie, ciągle myśląc o nieuniknionych konsekwencjach. Ale trzeba się przełamać, by w nagrodę dostać ten jedyny w swoim rodzaju dreszczyk emocji.
- Zamknąć ryje, kur**! – krzyczę do tych wyjców siedzących w ławkach. Reakcja słaba, ale po strzeleniu w sufit zapada cisza.
- Nikt z was nie powie, „ale urwał”? – pytam spoglądając z uśmiechem na to, co zostało z głowy Tomczaka. – Albo lepiej. „Head shot”! Co? Nikt nie ma nic do powiedzenia? Dziwne… Zawsze macie coś do dorzucenia.
Ktoś puka do drzwi. Cisza. Klamka wędruje w dół, lecz natrafia na opór.
- Halo? – daje się słyszeć mocno zaniepokojony głos. – Andrzej? Co się tam dzieje? – pyta ta wścibska pizda. Mam ochotę strzelić na oślep w drzwi, ale zamiast tego opieram miecz o ścianę i przystawiam palec wskazujący do ust nakazując zachować ciszę.
- Halo? – głos nie ustępuje, jest natomiast coraz to bardziej nerwowy.
- Niech nas pani ratuje! Nauczyciel zwar… - Szymańska nie dokończyła. Ciężko mówi się z przestrzeloną krtanią. Mam dziś naprawdę wyśmienitą passę.
- Halo! Co się tam dzieje?! Zaraz…
Nie ważne. Kazałem napisać Walczakowi na kartce jakiejś bzdury, że mam zakładników, chcę kasy, helikoptera i jeszcze żeby mi Anka Mucha obciągnęła. Wiadomość wysuwam przez szparę w drzwiach, niestety mocząc ją przy tym krwią. Choć, w gruncie rzeczy to nawet dodało dramatyzmu moim żądaniom.
Każę dwóm uczniom zasunąć rolety; sam włączam trzeszczące jarzeniówki. Przechadzam się przed klasą z mieczem w prawej dłoni i glockiem w lewej. Cisza jak w rodzinnym grobowcu. Jak nigdy. Tylko jakieś ciapy chlipią tłumionym płaczem, a Zambrowski blady niczym kreda zwija się na ziemi w kałuży krwi, przyciskając do ciała kikut ręki.
- Majkowska! Choć tu, zaliczysz dzisiaj ustnie. Nie martw się jestem pewien, że tym razem sobie poradzisz.
Cisza. Zero reakcji. Nie podoba mi się to.
- Majkowska! – grzmię przez całą klasę groźnym głosem. Zapłakana blondynka podskakuje ze strachu na krześle, ale nie przychodzi.
Strzelam jakiejś laputicie w kolano. Drze się wniebogłosy wprawiając mnie w coraz gorszy humor.
- Majkowska, jak nie podejdziesz to w końcu przestrzelę jej to bocianie gniazdo na głowie.
Blondynka podnosi się powoli, nagabywana przez siedzące obok koleżanki.
- No dalej dalej, bo zanim tu podejdziesz lekcja się skończy, a ja nie mam tyle czasu.
Idzie zgarbiona między ławkami. Załamana, płacząca, piękna.
- Klękaj i właź pod biurko – mówię celując w przerażonego Olczaka.
Majkowska widocznie załamała się w końcu, bo już bez zbędnych ceregieli robi to co każę. Rozpinam rozporek, wcześniej odkładając miecz na bok i wyciągam nabrzmiałą część ciała.
- Wiesz, co robić, mała – zsuwam się nieco z krzesła by miała lepszy dostęp.
- Staraj się lepiej. Pomyśl, że od tego zależy czyjeś życie – zastrzegam śmiejąc się cicho. Groźba poskutkowała.
- Pewnie nieraz mówiliście, że historia jest nudna – zwracam się do klasy tonem możliwe wyważonym. No więc macie dzisiaj taką lekcję, którą na Boga kochanego, zapamiętacie do końca życia. Postarajcie się, żeby to życie jeszcze trochę potrwało. Dobrze… od czego by tu zacząć… Może powiem wam, że marzenia się spełniają. Taka życiowa rada, oklepany frazes, jaki pewnie nieraz już słyszeliście. Jedni z was w to wierzą drudzy nie. Ale spójrzcie na mnie – mówię wskazując dłońmi w swoim kierunku. – Najlepsza laska w szkole ssie mi pod ławką. Na lekcji. Kto o tym nie marzył, co? – pytam nie licząc na odpowiedz.
- Widzicie, marzenia trzeba nauczyć się spełniać. Potrafią to robić tylko ludzie z jajami. Swoją drogą – spoglądam na dół, na Majkowską – mogłabyś się nimi trochę pobawić przy okazji. Na pewno wiesz o co chodzi. O tak… świetnie. To na czym ja…? A, tak marzenia. No więc trzeba chwytać życie za ryj i brać co się chce. Ja swoje marzenie właśnie spełniam. Majkowska mi świadkiem. Hej, dziewczyno przestań tam płakać. No przestań, nie mogę patrzeć jak taka ładna laska płacze. Bo kogoś przez ciebie zastrzelę – mówię, ale naraz tego żałuję. To było chamskie. Widzę, że się stara, powstrzymuje jak umie szlochy, ale po tej wstawce kompletnie się rozkleiła. Głaszczę ją po tej ślicznej blond główce, by choć trochę uspokoić jej nerwy. W tym czasie jeden z gnoi próbuje wydostać się przez okno. PUF! Noga chłopaka zalewa się krwią.
- Au! Majkowska, uważaj! A ty tam z tyłu, jeszcze jedna taka próba i skreślę cię z listy w dzienniku.
W końcu doszedłem…
Do wniosku, że koniec tej zabawy. Ekscytacja minęła, kurz podniecenia opadł i pozostał tylko żałosny widok krwi, łez oraz mózgu stygnącego na drzwiach.
- Pobrudziłaś się kochanie… Idź to łazienki – mówię do blondynki unikającej mojego spojrzenia. – Możesz zabrać ze sobą resztę klasy.
Majkowska niepewnie łapie klucze, które jej ofiaruje i chwiejnym krokiem zmierza do wyjścia. Mógłbym się założyć, że idzie z zamkniętymi oczami, czekając na strzał w plecy…
Drżącymi rękoma stara się trafić w dziurkę od klucza. Zajmuje jej to mnóstwo czasu, ale w końcu po wielu próbach się udaje. Otwiera drzwi i rzuca spojrzenie za siebie, patrzy na mnie jak wylęknione zwierze niemogące uwierzyć, że jednak udało mu się uciec z pułapki. Wychodzi. Ktoś za drzwiami coś do niej mówi.
- Wyłazić – rozkazuje otępiałym uczniom. Sam spoglądam na glocka, połyskującego w zimnym blasku jarzeniówek. Przesuwam palce po jego gładkiej, metalicznej powierzchni.
Czas kończyć zabawę- mówię do siebie w myślach, odprowadzając wzrokiem plecy ostatniego z wychodzących. Przystawiam zimną lufę do skroni i zamykam oczy. Serce szamocze mi dziko w piersi. W uszach słyszę szum powietrza przepuszczanego przez nozdrza z coraz to większym natężeniem. Nigdy nie sądziłem, że to może być tak trudne. Wyobrażałem sobie koniec setki razy… Rozważałem za i przeciw różnych metod pożegnania się z tym światem. Koniec końców, uznałem, że strzał w łeb będzie najlepszym wyjściem z tego życia. Ale najpierw trzeba było zaszaleć, postawić na ruletce więcej niż się miało i umknąć z wygraną.
Cóż, to już wszystko- zrozumiałem z melancholią. Pozostał tylko mały żal na myśl o rzeczach, których już nie zrobię.
Wciskam spust.
Nic się nie dzieje… Zmuszam się i powtarzam czynność raz jeszcze. Nic.
- Jasna cholera! – wrzeszczę z przerażenia, sprawdzając magazynek. – Co do kurwy! – w środku odnajduje jeszcze kilka naboi.
- Zostaw to – ciszę przeszywa chłodny, męski głos. Policja? Tak szybko…? Rozglądam się po klasie. Po pustej klasie.
- Kim jesteś?! – krzyczę z przestrachem mierząc bronią do osamotniałych ławek, biurek, ścian…
- Przydasz nam się żywy, Andrzeju. Dzień sądu nadchodzi, a mój pan potrzebuje na Ziemi ludzi takich jak ty – słyszę wyraźny głos, w otępieniu nie mogąc zrozumieć czy to jawa, czy to ja do szczętu straciłem zmysły.
W końcu klasy, nieopodal okna skrwawionego przez jednego z uczniów, zwolna poczęła klarować się ludzka postać w czarnej zbroi i z olbrzymimi skrzydłami koloru opalizującego fioletu. Nie wierząc temu, co widzę przecieram oczy, lecz dziwna postać spoglądająca przez żaluzje na widok za oknem, nie chce zniknąć. Koszmar na jawie – przeszło mi przez myśl, ale szybko się z tego wycofałem. Raczej marzenie senne.
- Czego ode mnie chcecie?
- Trzeba oddzielić ziarno od plew. Ludzi wartościowych, od szkodników. Potrafisz to zrobić, Andrzeju.
- I jak? – pytam ze zdenerwowaniem starszego mężczyznę, który po przeczytaniu moich wypocin oparł się na wielkim, dyrektorskim fotelu. Minę miał niezwykle zasępioną. Niepokojąco zasępioną. Chwilę jeszcze włóczył wzrokiem po literach maszynopisu, nim wreszcie mi dopowiedział.
- To się nie sprzeda, panie Adamie. Za dużo w tym przemocy. Ludzie, którzy kupują powieść chcą sobie mile spędzić czas. Znaleźć ucieczkę od życia… Sam pan na pewno wie o czym mówię.
- To co, wycinamy…? – pytam, a oczy świecą mi się jak psu czekającemu w kolejce do kastracji.
- Ten epizod musi wylecieć – przyznaje ze stanowczością dyrektor.
- Ale… To ma kontynuację… - wyjaśniam głosem, jakby nieco wyższym niż zawsze- On później wstępuje do legionu, to znaczy Andrzej. I wie pan, miałem taką koncepcję… - zapalam się powoli w swej mowie.
- Skąd panu przyszły do głowy takie pomysły…? – przerywa mi starszy mężczyzna pochylając się nad dzielącym nas biurkiem. Nad murem nie do przebycia.
- Ciężko powiedzieć… - jąkam się w swojej niepewności. – Chciałem zobaczyć jak to jest wyłączyć, tego wewnętrznego cenzora. Taka próba literacka…
- Tego nie da się przemycić w literaturze – dyrektor ostatecznie wbija gwóźdź do trumny.
Szkolne gierki
1
Ostatnio zmieniony wt 11 wrz 2012, 22:27 przez Artur Stasiak, łącznie zmieniany 2 razy.