Powinienem chyba zacząć od napisania komentarzy pod jakimś cudzym opowiadaniem, ale - jak wynika z powyższego - mam naprawdę mało czasu, więc chwilowo ograniczę się do publikacji kolejnego kawałka swojej pisaniny. Skoro pokazałem wam już "Pierwszą krew", "Niezdobyte drogi" i "Echo" - a ładnych parę lat temu także "Wilcze stado" tudzież "Odkrycie" - następne w kolejce winno być chyba moje magnum opus, czyli "Niebo i piekło". Ale chyba na razie się z nim wstrzymam i zamiast tego opublikuję nowszy tekst - fragment opowiadania "Matnia".
W odróżnieniu od trzech wcześniejszych, opowiadanie było pisane już po studiach - kiedy pracowałem zawodowo - i osadzone jest dla odmiany w roku bliżej nie sprecyzowanym, ale gdzieś tak w latach pięćdziesiątych XXXIII wieku (czyli później, niż "Pierwsza krew", ale wcześniej, niż "Echo" czy "Niezdobyte drogi"). Powstawało generalnie z intencją jego wysłania do publikacji w "Nowej fantastyce", ale - abstrahując od jego poziomu - rozrosło się do takich rozmiarów, że wykluczało to druk na łamach czasopisma. Był to chyba zarazem pierwszy tekst, gdzie faktycznie udało mi się uchwycić "military" w tym science-fiction. Rzecz dzieje się na terrańskiej kolonii (w czasie, gdy światy ludzi były okupowane przez Sorevian), w idyllicznym mieście, które niestety zostaje nagle zaatakowane przez auveliańskich najeźdźców. Na szczęście w ostatniej chwili nadchodzi odsiecz, ale przychodzący z nią Sorevianie mają najwyraźniej inne plany, niż obrona miasta... a za całą sprawą - i atakiem obcych na praktycznie bezbronną miejscowość, pozbawioną znaczenia strategicznego - stoi jakaś grubsza afera. Problematyką utworu miało być generalnie to, że życie stawia cię czasem w takiej sytuacji, że niezależnie od tego, jaką podejmiesz decyzję, zawsze znajdą się tacy, którzy będą cię za to potępiać (stąd tytuł).
Uwaga - tekst zawiera wulgaryzmy,
===========================================================================================================================
XXXXPorucznik Kos skulił się odruchowo za prowizoryczną osłoną, gdy uderzyła w nią kolejna wiązka. Po chwili zaryzykował i wychylił się ostrożnie zza wraku transportera. Dosłownie o kilkanaście centymetrów i tylko na ułamek sekundy. Gdyby pozostał w tej samej pozycji przez jeszcze jeden taki ułamek, precyzyjnie wymierzony strzał pozbawiłby go głowy. Lecz nim się ponownie ukrył, zdążył zauważyć, że sytuacja pozostała właściwie bez zmian. Czyli, mówiąc krótko i po żołniersku, sytuacja była zasrana.
XXXXOpancerzony pojazd gąsienicowy, stojący na czele krótkiej kolumny, wciąż stopniowo posuwał się naprzód ulicą. Jedną z kilku, które schodziły się na miejskim placu. Dwa sprzężone działa w wieżyczce umieszczonej w tylnej części kadłuba, raz po raz dawały ognia, zmuszając ludzi do niewychylania się. Tal’envai, Typ 130 – nazywany popularnie „skorpionem”, przez wzgląd na niską sylwetkę oraz ową cofniętą, dość wysoko osadzoną wieżę – auveliański odpowiednik czołgu. Osłaniał go oddział kilkunastu żołnierzy piechoty, którzy również miarowo ostrzeliwali pozycje obrońców. Napastnicy nie byli praktycznie niepokojeni ostrzałem odwetowym. Większość żołnierzy Ochotniczych Sił Samoobrony, podobnie jak porucznik, kryła się za osłonami, jakie była w tej sytuacji w stanie znaleźć. Jedynie z rzadka któryś z nich odważał się wychylić, aby wystrzelić krótką serię z karabinu hipersonicznego. Nieczęsto udawało im się trafić. Żołnierze nie mieli możliwości, aby dobrze wymierzyć, a systemy wspomagania celowania stanowiły w tej chwili marną pomoc wobec wrogiego zakłócania sensorów.
XXXX- Ja pierdolę – warknął porucznik, spoglądając na kaprala Dyera, który wraz z nim krył się za wrakiem transportera opancerzonego. – Gdzie się podziała pieprzona broń ciężka? Ten cholerny skorpion zaraz nas wykończy!
XXXX- Ani Reschke, ani Arnaud nie odpowiadają – odrzekł kapral. – Jeżeli nawet wyrzutnie rakiet, które mieli, nadal gdzieś tam leżą, musielibyśmy po nie pójść albo na pierwszą linię… albo w ogóle do tamtego budynku, który miał obsadzić pluton Arnauda.
XXXX- Pięknie, kurwa, po prostu pięknie!
XXXX- Poruczniku! – głos sierżanta Murraya w komunikatorze był zniekształcony, ale rozpoznawalny. – Musimy się wycofać!
XXXX- Jak? – odwarknął Kos. – I gdzie? Straciliśmy oba transportery, piechotą daleko im nie uciekniemy, a oni w tym czasie rozwalą nie tylko kwaterę i ratusz, ale całą resztę miasta! Zostańcie na pozycjach i dajcie mi pomyśleć!
XXXX- Powodzenia, poruczniku – rzucił Dyer z ironią w głosie.
XXXXAndrzej Kos nie miał ani siły, ani ochoty na ripostę. Po prawdzie, w ogóle nie wiedział, co powinien zrobić, ale przecież nie przyznałby się do tego otwarcie. Jedynym rozsądnym wyjściem wydawała się kapitulacja, aby móc przynajmniej ocalić tych podkomendnych, którzy jeszcze żyli. Ale czy wrogowie by ją przyjęli? Do tej pory unicestwili większą część zabudowań miasteczka, wyniszczając je systematycznie, w miarę jak parli ulicami. Nie przejmowali się cywilami i pozwalali im ginąć pod gruzami. Może nie oszczędziliby i żołnierzy.
XXXXTo wszystko było naprawdę dziwne. Przecież Auvelianie nie postępowali w ten sposób. O co tu chodziło?
XXXX- Huang! – rzucił Kos poprzez komunikator. – Nadal nie udaje ci się wywołać floty, ani żadnej z pobliskich baz lotniczych?
XXXXStarszy szeregowy Huang jako jedyny pozostał w kwaterze, by obsługiwać centrum łączności. Wzmacniacze sygnału, jakim dysponowało, dawały większą szansę skontaktowania się z innymi jednostkami wojskowymi, niż podręczne komunikatory żołnierzy.
XXXX- Nie, poruczniku. – Huang nawet nie ukrywał niepokoju. – Tych sukinsynów jest po prostu zbyt wielu. Zakłócają całą naszą elektronikę. Wsparcia lotniczego nie będzie, chyba że ktoś się zlituje i sam zauważy, co się tutaj dzieje.
XXXX- Co ty mi tu, kurwa, sugerujesz? Że potrzebujemy cudu?
XXXX- Cuda się zdarzają – wtrącił Dyer sarkastycznie.
XXXX- Morda w kubeł – mruknął Kos, po czym znów zwrócił się do szeregowego, tym razem siląc się na spokój. – Słuchaj, Huang, rozumiem że robisz, co się da, ale… próbuj dalej. Nie mamy już wiele czasu.
XXXX- Zrozumiałem, poruczniku.
XXXXOstatnie słowo Huanga utonęło w huku pobliskiej eksplozji. Jeden z Auvelian podszedł na tyle blisko, by móc użyć ręcznego granatnika. Pocisk wybuchł wewnątrz leju, w którym kryło się kilku żołnierzy. Zginęli natychmiast, a siła eksplozji wyrzuciła ciało jednego z nich na ulicę.
XXXXWychyliwszy się raz jeszcze, porucznik mógł dostrzec, że nieprzyjacielski pojazd pancerny znalazł się już u wylotu drogi. Stąd miał pole ostrzału na cały plac, także usytuowaną w jego centrum siedzibę lokalnego Protektoratu oraz sąsiadującą z nią kwaterę główną żołnierzy samoobrony. Jeżeli oczywiście ów skromny budynek w ogóle zasługiwał na tak szumną nazwę.
XXXXTyle że ten właśnie obiekt natychmiast przykuł uwagę wrogiego Tal’envaia, który od razu skierował na niego lufy dział. Gwoli ścisłości, na kopułę centrum łączności.
XXXX- Jasna cholera – sapnął Kos, nie kryjąc przestrachu. – Huang! Zabieraj się sta…
XXXXPodwójna wiązka trafiła w cel, zanim porucznik zdołał skończyć. Kopuła pękła jak skorupka jaja, a dookoła posypały się szczątki jej oraz sprzętu komunikacyjnego.
XXXX- Skurwysyny – syknął Andrzej.
XXXX- Czyli cudu nie będzie – stwierdził Dyer, którego najwyraźniej ogarnął teraz typowo żołnierski fatalizm. – Może po prostu się poddamy?
XXXXKos był już tego bliski. Nieważne, czy zaryzykują wystrzelanie na równi z mieszkańcami miasta, jeżeli wróg rzeczywiście nie przyjmie ich kapitulacji. Jak tak dalej pójdzie, za niecały kwadrans tak czy inaczej wszyscy będą martwi.
XXXXZanim zdążył ostatecznie podjąć decyzję, coś całkowicie odwróciło jego uwagę.
XXXX- Poruczniku! – krzyknął Murray. – Mamy nowe odczyty, tym razem od północy! Brak identyfikacji, ale tam coś jest!
XXXX- Też to wykrywam – rzekł porucznik, który zwrócił uwagę na własne sensory – Cholera, zachodzą nas od lewej!
XXXXTo nie ulegało wątpliwości. Odczyty detektorów były niedokładne wskutek zakłóceń, ale dało się wyraźnie dostrzec, że pod plac podchodzi druga duża grupa, wyposażona w ciężki sprzęt. Zaraz mieli wkroczyć na kolejną ulicę, która prowadziła wprost na ich pozycje, pod kątem prostym do tej, którą przybył tu dotychczas obecny oddział wroga. Żołnierze samoobrony nie byli osłonięci przed atakiem z obydwu kierunków.
XXXXKos poczuł ogarniającą go rozpacz. Jeżeli sytuacja nie wydawała mu się dotąd beznadziejna, to teraz z pewnością taka była. Spojrzał w głąb drugiej ulicy, kierując tam również lufę karabinu. Był to zbędny wysiłek – wrak transportera dawał mu ochronę przed atakiem od frontu, ale nie z flanki. Poza tym, jeżeli tamci też mieli wozy bojowe, to Andrzej nie mógł nic zdziałać, mając tylko lekki karabin hipersoniczny.
XXXXKiedy jednak zza rogu wychylił się pierwszy ze spodziewanej kolumny pojazdów wroga, Kos poczuł, jak rozpacz opuszcza go gwałtownie, ustępując miejsca całkowitemu zaskoczeniu. Zaś w chwilę później – uldze.
XXXXCzołg, który w szybkim tempie jechał ku nim ulicą, nie przypominał w niczym pojazdu bojowego Auvelian. Większy i bardziej masywny, pokryty adaptacyjną powłoką – nadającą mu w tej chwili szarawy kolor, dostosowany do barwy okolicznych zabudowań – uzbrojony był w dużego kalibru działo, osadzone w tradycyjnej, bezzałogowej wieży.
XXXXZa pierwszym czołgiem podążały w równych odstępach kolejne. Pierwszy, drugi, trzeci…
XXXX- Wytrzymajcie – powiedział Kos z absolutnym spokojem. – Wytrzymajcie jeszcze chwilę.
XXXXCzołowy pojazd w kolumnie już dawno skierował działo wprost w stojącego nieopodal, auveliańskiego „skorpiona”, mimo że na razie dzieliły ich ściany kilku budynków. Auvelianie chyba zdali sobie sprawę z jego obecności, ale nie zdążyli zareagować. Czołg poruszał się szybko i zaledwie wjechał na plac, a w ciągu ułamka sekundy wypalił z armaty.
XXXXWewnętrzny płaszcz pocisku uwięził ładunek subatomowy o mocy rzędu kilkudziesięciu kiloton w polu magnetycznym. W efekcie cała siła eksplozji została skoncentrowana, a następnie – gdy tylko nabój uderzył w czołowy pancerz Tal’envaia – ukierunkowana naprzód. Energia głowicy oraz gorąca plazma, w jaką zmieniły się produkty fuzji subatomowej, niemal całkowicie unicestwiły wrogi pojazd. Kiedy przebrzmiały już huk wystrzału oraz eksplozja, Kos odważył się wychylić zza osłony i dostrzegł, że z trafionego wozu pozostała tylko tylna część nadwozia, wraz ze szczątkami wieżyczki.
XXXXW odróżnieniu od Andrzeja, załoga czołgu nie czekała na rezultat. Już wcześniej otworzyła ogień z hipersonicznego działka, osadzonego w górnej części wieży, oraz ze sprzężonego z głównym działem karabinu. Serie pocisków od razu położyły trupem dziesięciu auveliańskich żołnierzy oraz zmusiły pozostałych do poszukiwania kryjówki.
XXXXPorucznik i jego ludzie nie potrzebowali lepszej zachęty. Choć nie padł żaden rozkaz, wszyscy ci, którzy byli jeszcze w stanie walczyć, poderwali się naraz ze swoich miejsc. Przyłączyli się do kanonady, kładąc ogień zaporowy na wrogie pozycje. Zginęło kilku kolejnych Auvelian, którzy nie zdążyli się schronić, albo po prostu schronili się niedostatecznie.
XXXXCzołg wyjechał z ulicy na plac, dając swobodne przejście pozostałym pojazdom z kolumny. Drugi z nich ominął towarzysza i natychmiast wypalił z głównego działa wprost w kolejnego „skorpiona”, który usiłował obejść wrak tego zniszczonego przed chwilą i włączyć się do walki.
XXXXWkrótce miejski plac wręcz zaroił się od czołgów, które błyskawicznie zepchnęły wroga do defensywy, a następnie zmusiły do ucieczki. Pojazdy rozjechały się w kilku kierunkach, ruszając w pościg. Towarzyszyły temu słabe wiwaty żołnierzy samoobrony – tych, którzy w ogóle byli jeszcze w stanie wiwatować.
XXXXTymczasem Kos stał nieruchomo, dzierżąc karabin, który nadal był wymierzony w zastrzelonego kilka chwil temu Auvelianina. Dziwne. Teraz, kiedy obcy leżeli pokotem, z fizjonomią skrytą pod bojowymi kombinezonami, zdawać by się mogło, że to po prostu ludzie. Krwawili nawet na czerwono. Porucznik wiedział jednak, że to złudzenie rozwiałoby się, gdyby zdjąć ich hełmy. Wiedział też, że były to jedynie klony, wyhodowane do walki. Chyba tylko ta myśl oraz buzująca wciąż w żyłach adrenalina, pomogły mu pohamować szok płynący ze świadomości, że po raz pierwszy w życiu kogoś zabił. Tak po prostu. System wspomagania celowania pomógł mu wymierzyć natychmiastowo i precyzyjnie, palec ściągnął język spustu i wróg padł martwy. Wszystko to w ciągu ułamków sekund. Nawet nie miał czasu, żeby się zawahać.
XXXXOgarnęła go przedziwna mieszanka poczucia bezpieczeństwa oraz apatii. Wobec pokazu siły sojuszniczego oddziału pancernego, wydawało mu się teraz, że jakikolwiek wysiłek jego oraz jego żołnierzy jest już całkowicie zbędny. Do tego dochodziło poczucie zmęczenia wszystkim, co się dotychczas zdarzyło. Rozważał przez chwilę, czy nie powinien przyłączyć się do pościgu, ale spojrzał tylko po swoich ludziach – wyczerpanych, zdziesiątkowanych, w większości rannych – i natychmiast zrezygnował. Uznał, że z chęcią pozwoli zająć się tym bajzlem komuś innemu.
XXXXW pewnym momencie jeden z czołgów odłączył się od kolumny i zatoczył szeroki łuk, stając ostatecznie bezpośrednio przed siedzibą Protektoratu. Wkrótce w jego ślady podążyły cztery inne pojazdy, w tym pojedynczy transporter piechoty, dwa lekkie wozy obrony punktowej oraz jednostka łączności i walki elektronicznej. Pluton dowodzenia? – pomyślał Kos, po czym odwrócił się i żwawym krokiem podszedł do stojącego nieruchomo czołgu. Spoglądał z wyczekiwaniem na przednią część jego kadłuba.
XXXXUsytuowany weń właz otworzył się nagle i po chwili z wnętrza wychyliła się gadzia głowa, do złudzenia przypominająca łeb drapieżnego dinozaura.
XXXX- Sorevianie – rzucił Kos. – I kto mówi, że nigdy was nie ma wtedy, kiedy jesteście potrzebni?
* * *
XXXX- Co to znaczy, że nie jesteście tu po to, żeby nam pomagać? – Porucznik z najwyższym trudem panował nad głosem. Jeszcze minutę temu przepełniało go poczucie wdzięczności i ulgi, a teraz czuł się zawiedziony i zdradzony.XXXXCzłekokształtny jaszczur – albo „wyprostowany teropod”, jak nazywali je uczeni – do którego Kos kierował te słowa, nie dawał po sobie poznać, że złość człowieka robi na nim jakiekolwiek wrażenie. Żółte oczy, z przypominającymi szparki, pionowymi źrenicami, spoglądały na niego ze zobojętnieniem, może jeszcze z lekkim przygnębieniem. To, że twarz obcego była w tej chwili pozbawiona wyrazu, tym bardziej upodabniało go do dzikiego dinozaura. Niemniej, noszony przezeń kombinezon i ekwipunek stanowiły wyraźne świadectwo przynależności do cywilizowanej i rozumnej rasy.
XXXXSoreviański oficer przedstawił się jako major Sanukode – a raczej suvore Sanukode, gdyż wolał używać rodzimej tytulatury – dowódca 102. Batalionu z 45. Dywizji Pancernej Strażników. Był znacznie większy i bardziej masywny od porucznika, choć generalnie wysmukły. Kos musiał zadrzeć głowę, by w ogóle móc spojrzeć mu w pysk. W normalnej sytuacji, bliskość takiego stwora mogła wzbudzić u człowieka instynktowny lęk – szczególnie że ilekroć się odzywał, obnażał garnitur ostrych zębów. Lecz Andrzej był na to w tej chwili zbyt wściekły.
XXXX- Dokładnie to, co pan usłyszał, poruczniku – odrzekł Sorevianin ze spokojem, przemawiając płynnym, choć dziwnie akcentowanym esperanto. Miał niski, chropawy głos, jakby jego krtań była nawykła do warczenia, a nie artykułowania słów normalnej mowy. – Nie możemy wam pomóc w obronie tego miasta, mamy inne rozkazy.
XXXX- Pieprzę wasze rozkazy – warknął Andrzej, zapominając tak o zawodowej uprzejmości, jak i politycznej poprawności. – Czy ty nie widzisz, gadzie, co się tutaj dzieje? To małe miasteczko wypoczynkowe, więc była nas tu jedna kompania piechoty, ledwie stu dwudziestu żołnierzy. Wiesz, ilu zostało? A tamci, to przecież była na pewno tylko szpica. Myślałem… myślałem, że wy też jesteście szpicą, że za wami idzie…
XXXX- Niestety nie – przerwał Sanukode. – Jesteśmy tutaj tylko po to, aby zabezpieczyć przekaz tajnej przesyłki. Ma opuścić miasto w ciągu najbliższych czterech alitów. Lub, jak wolicie, najdalej za godzinę.
XXXXW tej właśnie chwili – można by rzec, z idealnym wyczuciem czasu – na miejski plac wjechała kolumna opancerzonych gąsienicówek. Przykuło to momentalnie uwagę porucznika, który odwrócił się od Sanukodego. Przybyłą kolumnę prowadził pojedynczy transporter piechoty. Ten był oznakowany inaczej, niż pozostałe soreviańskie pojazdy. Żołnierze, którzy wkrótce opuścili przedział desantowy, także nosili odmienne kombinezony, niż ci pod komendą Sanukodego. Lżejsze, mniej zabudowane ochronnymi płytkami pancerza, lecz jednocześnie starannie okrywające całe ciało, włącznie ze stopami, ogonami i łbami. Z pewnością były też wyposażone w zaawansowane systemy maskowania oraz walki elektronicznej, które miały utrudnić ich wykrycie standardowymi detektorami.
XXXXKrótko mówiąc, komandosi z OSA. Soreviańskie oddziały specjalne.
XXXX- Czyli po prostu nas tutaj zostawiacie? – rzucił Kos, ponownie spoglądając w twarz majorowi. – Wpadliście przy okazji, pomogliście nam tylko dlatego, że akurat plątaliśmy się pod nogami, no to teraz obchodzi was tylko wasze cholerne zadanie?
XXXX- Udzielimy wam ochrony tak długo, jak będziemy mogli. – Niezmącony spokój w głosie jaszczura wydawał się Andrzejowi coraz bardziej irytujący. – Rozmieściłem już oddziały w zewnętrznych dzielnicach miasta, z pewnością zdołają odeprzeć ataki pomniejszych sił wroga. Jeżeli zaatakuje cała armia, może zyskamy przynajmniej dość czasu, żeby…
XXXX- Żebyście mogli spierdolić z tą cholerną przesyłką? – wpadł mu w słowo Kos. – A my mamy tutaj zdychać? I wszyscy ci ludzie, którzy jakimś cudem przeżyli, też? Moglibyście chociaż ewakuować najpierw cywili…
XXXX- To niemożliwe – przerwał Sanukode. – Otrzymaliśmy wyraźne rozkazy. Przesyłka z siedziby Protektoratu ma priorytet. Ewakuację przeprowadzamy tylko wtedy, gdy czas i okoliczności na to pozwolą. Możemy więc tylko mieć nadzieję, że Auvelianie spóźnią się z atakiem. Mimo wszystko, to miasto nie leży na trasie ich głównej ofensywy, muszą specjalnie ściągać oddziały z…
XXXX- Więc co oni tutaj robią? – Andrzej ponownie wszedł w słowo Sorevianinowi. – Może to przez tę waszą cholerną przesyłkę? Może to dlatego rozwalali to miasto budynek po budynku?
XXXXKos wypowiedział te słowa w złości, jednak później, gdy już ochłonął, wydało mu się to całkiem prawdopodobne. Auvelianie czegoś tutaj szukali, ale nie wiedzieli, gdzie to dokładnie jest. Więc „sprawdzali” każdy napotkany budynek. Normalnie nie robiliby czegoś takiego – i to nawet nie z powodu dobroci czy współczucia. Popełnianie zbrodni wojennych po prostu nie leżało w ich interesie. Wyrabiało im złą reputację u rasy, nad którą mieli w przyszłości sprawować światłe przywództwo.
XXXX- Przepraszam, ale nie mogę o tym rozmawiać – rzekł jaszczur wymijająco.
XXXX- To też jeden z twoich rozkazów? Tajna przesyłka, są tu kolesie z OSA, mieszkańcy miasta mają się pieprzyć, a tobie oczywiście nic nie wolno mówić. Wszystko pięknie do siebie pasuje, prawda?
XXXX- Może porozmawiamy później, kiedy już się pan całkiem uspokoi, poruczniku. – Sanukode po raz pierwszy w trakcie tej rozmowy okazał jakieś uczucie. Była to dezaprobata. Jaszczur sprawiał takie wrażenie, jakby Andrzej wyrządził mu niezasłużoną przykrość. – Może mi pan wtedy zdać pełen raport z waszej sytuacji, chętnie go wysłucham. Mam tu ze sobą sanitariuszy, mogą udzielić waszym pomocy medycznej. Na razie muszę się zająć własnymi sprawami. Proszę wybaczyć.
XXXXSięgnął szponiastą dłonią nad głowę i opuścił na twarz duży, jednolicie czarny wizjer, który okrywał całkowicie górną połowę jego łba. Z tą gładką powierzchnią, wyglądającą – i podobno działającą – jak jedno wielkie oko, wystającą spod jej dolnej krawędzi linią szczęk, w tej chwili przypominał Andrzejowi jednego z kosmicznych potworów, jakie widział w remake’ach starych filmów fabularnych, sprzed epoki holo. Porucznik nie pamiętał już ich nazwy. Zresztą, mogły w ogóle nie mieć żadnej konkretnej nazwy.
XXXX- I to wszystko? – powiedział Kos do jaszczura, który odwrócił się i zaczął odchodzić. – Tak po prostu? Jak mogłem być taki głupi. I pomyśleć, że na cokolwiek liczyłem, kiedy zobaczyłem was. Tych, którzy w kółko powtarzają, jak ważny jest dla nich honor wojownika, obrona niewinnych i spełnienie zwykłego żołnierskiego obowiązku!
XXXXSanukode zatrzymał się tak gwałtownie, jakby porucznik go uderzył. Pazury jego stóp niemal zaryły w ziemi. Przez dłuższą chwilę stał nieruchomo, a potem odwrócił się powoli – bardzo powoli – w stronę Andrzeja. Ten momentalnie pojął, że posunął się za daleko. Nadal jednak nie umniejszało to jego złości.
XXXX- Rozumiem twoją sytuację, poruczniku – wycedził jaszczur, a jego dłoń powędrowała do rękojeści noża bojowego; zdaniem Kosa, bardziej przypominającego krótki miecz wakizashi. – Udam więc, że tego nie słyszałem. Ale proszę o niepowtarzanie podobnych słów, bo mogę zechcieć zmyć zniewagę twoją krwią.
XXXX- Wcale nie muszę ich powtarzać – odwarknął porucznik z sarkazmem. – Wy sami chyba doskonale zdajecie sobie sprawę z tego, co się tutaj dzieje. I co wy z tym robicie.
XXXX- Gdybyś miał do mnie jeszcze jakąś sprawę, poruczniku – mruknął Sanukode, przybierając na pozór spokojny, acz wyraźnie kontrolowany ton głosu; efekt psuł gniewny pomruk, prawie warkot, jaki w nim pobrzmiewał – to jestem w siedzibie Protektoratu. Później proszę mnie szukać w wozie dowodzenia.
XXXXSorevianin odwrócił się od Andrzeja i odszedł, wymachując za sobą ogonem jak obrażony kot. Ten widok wydałby się zapewne porucznikowi zabawny, gdyby nie sytuacja.
XXXXObrócił się na pięcie i udał do kwatery głównej sił samoobrony. Uspokajał się w miarę, jak szedł, co pozwoliło mu wreszcie przemyśleć całą sytuację. Po pierwsze, czysto militarną. Sorevianie sprowadzili tutaj cały batalion pancerny, w tym dwie kompanie czołgów podstawowych – w sumie dwadzieścia cztery maszyny – oraz jedną kompanię piechoty zmechanizowanej, na którą składały się dwa plutony piechoty na transporterach opancerzonych oraz pluton żołnierzy pilotujących szturmowe mechy. Pod taką osłoną, w najbliższym czasie nie musieli się obawiać wrogich ataków. Auvelianie musieliby zebrać i podprowadzić większe zgrupowanie, a to wymagało czasu. Niestety godzina, jaką dawał im soreviański major, była tutaj czasem wystarczającym. O tym, że jaszczury od samego początku nie planowały dłuższego pobytu, świadczył zresztą fakt, że nie wzięły ze sobą polowych nanofabrykatorów, dzięki którym mogłyby dokonać szybkich napraw ciężkiego sprzętu albo na przykład wyprodukować dodatkową amunicję.
XXXXPo drugie i w ocenie Kosa najważniejsze – rozkazy Sanukodego. Teraz, kiedy porucznik nieco się już uspokoił, wszystko to wydawało mu się co najmniej dziwne. Przesyłka z siedziby Protektoratu ma priorytet? Ewakuacja mieszkańców schodzi na dalszy plan? Takie poczynania nie przyniosłyby chluby jaszczurom, które musiały przecież dbać o dobrą opinię wśród Terran. Były mimo wszystko obcym wojskiem na ich terytorium. Poza tym, to po prostu nie było w stylu Sorevian. Przedstawiciele tej rasy wysoko cenili honor i poczucie obowiązku, a ich żołnierze kierowali się ścisłym kodeksem wojownika. Choć z wierzchu wyglądali na krwiożercze potwory, w rzeczywistości byli zdumiewająco ludzcy i głęboko moralni. Do tego dochodziła najzwyklejsza w świecie duma. Soreviański żołnierz nie oddałby strzału do poddającego się wroga, ani nie pozwolił zginąć bezbronnej ofierze, bo to byłoby po prostu poniżej jego godności. Owszem, zdarzały się wyjątki – w końcu, gdzie się one nie zdarzały? Lecz tym razem w grę wchodziły wyraźne rozkazy prosto z góry. Co takiego mogło znajdować się w siedzibie Protektoratu, że jaszczury postanowiły narazić się na negatywny PR… i przy okazji zlekceważyły kodeks, z którym tak się obnosiły?
XXXXUwagę porucznika zwróciło jeszcze co innego. Miał możność przyjrzeć się bliżej jaszczurom, które przybyły im z odsieczą i zauważył, iż noszą insygnia Straży Akiosa – elitarnej grupy armii, stacjonującej na planecie o tej nazwie, a złożonej tylko z doborowych jednostek Strażników. Wbrew ładnej i czysto propagandowej nazwie, ta ostatnia formacja składała się głównie ze starannie selekcjonowanych, znakomicie wyszkolonych szturmowców i stanowiła kręgosłup soreviańskiej armii, podstawową siłę uderzeniową. Tutaj towarzyszyli im komandosi OSA, również poddawani ostrej selekcji i rygorystycznemu treningowi. Nie były to więc ułomki, także według soreviańskich standardów – a Kos miał przy tym na względzie, że żaden człowiek nie wytrzymałby nawet podstawowego szkolenia, jakie przechodziły jaszczury. Co dopiero zaś tego przeznaczonego dla członków elitarnych formacji. Ktoś ściągnął jednostkę ze Straży Akiosa aż tutaj, na Aratron IV i wysłał jej odłam do tego miasta. Samo to o czymś świadczyło.
XXXXKos miał jednak co do tego wątpliwości. Skoro priorytet tej misji był aż tak wysoki, że bezpieczeństwo cywili znalazło się na drugim miejscu, to dlaczego przysłano tutaj „tylko” Strażników? Czemu nie Sarukeri – soreviańscy superżołnierze, oddziały śmierci, których sama obecność na polu walki wydatnie wpływała na morale tak wrogów, jak i sojuszników? Dlaczego byli tutaj „zwykli” komandosi OSA, a nie zabójcy z Genisivare?
XXXXWysoki priorytet, ale nie najwyższy, pomyślał Kos.
XXXXPrzestąpiwszy próg kwatery głównej, porucznik natychmiast skierował swoje kroki ku lazaretowi. Ci żołnierze, którzy wyszli z walki bez większego szwanku, od dłuższego czasu przenosili tam swoich rannych kolegów. W efekcie szpital był już przepełniony. Mieścił zaledwie sześć łóżek, o wiele za mało na taką liczbę poszkodowanych. Umieszczono na nich tylko tych żołnierzy, którzy byli w najcięższym stanie – pozostali musieli się zadowolić matami rozłożonymi na podłodze. Albo po prostu znaleźć miejsce do siedzenia lub stania, jeżeli otrzymali rany na tyle lekkie, że nie musieli odbywać rekonwalescencji na leżąco.
XXXXMiędzy łóżkami uwijał się starszy szeregowy Alley – jedyny ocalały sanitariusz w kompanii. Do pomocy przybrał dwóch innych żołnierzy, szeregowych Rakowa i Ozawę. Oprócz tego, Andrzej zastał w lazarecie jeszcze dwóch w pełni zdrowych żołnierzy – sierżanta Murraya i kaprala Dyera. Obydwaj byli wciąż w bojowych kombinezonach, ale nie mieli już hełmów. Wszedłszy do lazaretu, Kos także zdjął swój własny.
XXXX- Co z kapitanem Wrzosem? – zapytał, darując sobie formalności.
XXXX- Nie żyje – odparł Murray. – Wynosiliśmy go stąd dwie minuty temu. Czyli, skoro Reschke i Arnaud także zginęli, to ty jesteś dowódcą.
XXXX- Nie pisałem się na to, cholera – mruknął Andrzej, kręcąc głową.
XXXX- Chyba nikt z nas się na to nie pisał, poruczniku – sierżant uśmiechnął się kwaśno, bez śladu wesołości. – To miał być lekki i przyjemny przydział, prawda?
XXXX- Ja tam od samego początku wiedziałem – wtrącił Dyer – że te ferie prędzej czy później się skończą. Szkoda tylko, że musiały się skończyć w ten sposób. Ktoś powinien, kurwa, widzieć, że ci cholerni Auvelianie tu idą. Czemu nikt z tym nic nie zrobił?
XXXX- Może właśnie dlatego, że wszyscy tylko spędzali tu ferie, włącznie z nami – stwierdził Murray. – Czego mieliby tu szukać? No, przecież musiało chodzić im o coś innego, na pewno nie o nas.
XXXXKos przytaknął, uśmiechając się smętnie. Nova Livigno było niewielką, czysto wypoczynkową miejscowością, położoną u podnóża łańcucha górskiego. Znaczną część jej mieszkańców stanowili turyści, przyjeżdżający tutaj właściwie przez cały rok. Stałymi obywatelami byli niemal wyłącznie ci, którzy prowadzili znajdujące się tutaj przybytki – hotele, restauracje, kluby, centra rozrywkowe, parki wodne, ośrodki sportowe i inne tego typu obiekty. Nova Livigno nie miało żadnego znaczenia strategicznego, nie było nawet po drodze ewentualnym siłom inwazyjnym, które zdecydowałyby się skierować ku ważniejszym celom, takim jak stołeczne miasta poszczególnych regionów czy też okręgi przemysłowe. Z tego względu, również obecność lokalnych sił samoobrony była czysto formalna i właściwie iluzoryczna. Ponieważ stacjonujący tu żołnierze nie mieli w zasadzie nic do roboty, jakiś czas temu doszło wręcz do całkowitego rozkładu dyscypliny. Do Protektoratu wpływało coraz więcej skarg na zachowanie wojskowych, którzy naprzykrzali się mieszkańcom i wywoływali rozmaite incydenty, przeważnie w stanie nietrzeźwym. Zdarzały się nawet przypadki pijackich burd. Wszystko się zmieniło wraz z przydziałem nowego korpusu oficerskiego i podoficerskiego – w tym kapitana Wrzosowskiego, poruczników Reschkego, Arnauda i wreszcie samego Kosa. Ci zdołali przywołać ludzi do porządku, zaprowadzając przynajmniej pozory wojskowego drylu. Tylko pozory. Żołnierze wypełniali sumiennie służbowe obowiązki i starali się robić dobre wrażenie przed mieszkańcami miasta, lecz po godzinach pracy chętnie spędzali czas przykładowo na zakrapianych alkoholem imprezach. Wszyscy byli zatem zadowoleni z życia i sytuacji. Nie starali się o nic poza zachowywaniem pozorów, gdyż nikomu nawet przez myśl nie przeszło, że miałby wziąć udział w prawdziwej bitwie, dopóki pozostaje w Nova Livigno.
XXXXNic więc dziwnego, że okazali się kompletnie nieprzygotowani na to, co się stało.
XXXX- Kapitan nie żyje, część rannych pewnie też czekała zbyt długo na pomoc – stwierdził Andrzej ponuro. – Czyli ilu nas w końcu zostało?
XXXX- Sześćdziesięciu jeden – odrzekł Dyer – z czego połowa to ranni. Alley powiedział, że pięciu kolejnych… konkretnie Carter, Baynes, Müller, Chen i O’Reilly… może nie przeżyć najbliższej godziny.
XXXX- Sześćdziesięciu jeden – powtórzył Kos, zwieszając głowę. – To wszystko…
XXXX- Mogło być znacznie gorzej – wtrącił Murray. – W tej chwili wszyscy bylibyśmy już martwi, gdyby nie te jaszczury. Świetne wyczucie czasu.
XXXX- No, nie wiem – mruknął Dyer. – Mogliby się zjawić wcześniej. Poza tym, gdzie reszta? To chyba tylko szpica, gdzie się podziewa dywizja?
XXXX- Mam dla was złą wiadomość – oświadczył Andrzej. – To nie jest szpica dywizji. Więcej Sorevian już tutaj nie przyjdzie.
XXXXMurray i Dyer spojrzeli na niego ze zdumieniem.
XXXX- Że co? – wykrztusił sierżant. – Tych jebanych Auvelian już niedługo może być tutaj znacznie więcej, a oni przysyłają tylko jeden batalion? O co im chodzi?
XXXX- A już miałem obiecać, że nigdy więcej nie powiem na nich złego słowa – wyznał kapral z jawnym sarkazmem. – Powiedzieli chociaż, co planują zrobić?
XXXX- Tak. – Kos zrobił krótką pauzę, zdając sobie sprawę, jaką reakcję wywołają te słowa. – Ten ich major powiedział mi, że tak naprawdę wcale nie przyszli tutaj, żeby nam pomóc obronić miasto, tylko żeby osłonić wywiezienie czegoś ważnego. To ich pierwsze i najważniejsze zadanie. Mieszkańców miasta można poświęcić, jeżeli zabraknie czasu na ich ewakuację.
XXXXPorucznik wiele się nie pomylił co do reakcji swoich podkomendnych. Przez kilka długich chwil panowało ponure milczenie. Pierwszy odezwał się Dyer.
XXXX- Dobra – oznajmił solennie, rozkładając ręce. – Teraz się zastanawiam, czy nie obiecać, że nigdy więcej nie powiem o nich dobrego słowa.
XXXX- Popieprzyło ich dokumentnie? – warknął Murray. – I my, i wszyscy ci ludzie...
XXXX- Dokładnie to samo sobie pomyślałem – przyznał Kos. – Niestety, wygląda na to, że dostali jakieś rozkazy z góry. Czyli pozamiatane. Cywile mogą jeszcze uciekać z miasta na własną rękę… ale nawet nie chcę sobie wyobrażać, jaki zrobi się z tego bałagan, kiedy dojdzie już do wybuchu paniki. A stawiam kredyty przeciwko orzechom, że dojdzie. I tak wszyscy są tu przerażeni, ale przynajmniej odrobinę się uspokoili, kiedy zobaczyli jaszczury.
XXXX- Jeśli dobrze rozumiem – rzekł Dyer – istnieje mimo wszystko szansa, że pomogą wydostać stąd cywili, jeżeli uwiną się dostatecznie szybko z… tym czymś, co mają wywieźć?
XXXX- Niby tak, ale nie liczyłbym na to.
XXXX- Skoro tak to wygląda, ja znów spróbowałbym wezwać pomoc – zasugerował Murray. – Nie jesteśmy już zagłuszani, nawet podręcznym komunikatorem możemy nadać wezwanie do jakiejkolwiek placówki, choćby innej bazy samoobro…
XXXX- Wiem, że spróbowałbyś wielu rzeczy, jakie mnie by przez myśl nie przeszły – uciął Andrzej z ironią w głosie. – Ale wzywanie pomocy nic nam w tej sytuacji nie da. Mówiłem ci już, że ci Sorevianie dostali chyba jakieś rozkazy z góry. A przypomnę ci, jeśli zapomniałeś, że jaszczury zawsze mają ostatnie słowo, jeśli idzie o kwestie wojskowe. Nawet Ochotnicze Siły Samoobrony to tylko wydział ich biura. Czyli jeśli nawet gdzieś tam jest ktoś gotów nam pomóc, to na pewno ma rozkaz się do tego nie mieszać. Zresztą, myślisz że tym gadom tutaj się to wszystko podoba? Gadałem z ich dowódcą i wydaje mi się, że sam jest wkurwiony.
XXXX- Tak myślisz, czy po prostu chcesz tak myśleć? – Sierżant uniósł jedną brew, obdarzając Kosa lekko protekcjonalnym spojrzeniem. – Może i u nas nazywa się te gady „okupantami” rzadziej, niż gdzie indziej, ale wśród nich też nie brakuje różnych skurwysynów.
XXXX- Tak, tak. – Dyer przybrał pouczający ton głosu. – Pamiętajcie, ludzie. To nie okupacja, to tylko wojskowy protektorat.
XXXXPorucznik westchnął. Zazwyczaj nie lubił takiego gadania, ale w tej sytuacji nie miał ochoty głośno go krytykować. Nie wobec poczucia zdrady, jakie dotąd go nie opuściło.
XXXXZ czysto pragmatycznego punktu widzenia, Sorevianie rzeczywiście byli okupantami. Lecz w ocenie Kosa, trudno było ich za to winić. To ludzie rozpoczęli z nimi wojnę – dokonując niczym niesprowokowanej agresji na ich świat – i tę wojnę przegrali. Andrzejowi przychodziło na myśl naprawdę wiele potworności, jakie mogłyby im zrobić jaszczury, chociażby w odwecie za niezliczone zbrodnie wojenne oraz akty ludobójstwa, jakich się na nich dopuszczono. Rozwiązanie sił zbrojnych, zakaz ich tworzenia oraz zaprowadzenie wojskowego protektoratu wydawały się na tym tle działaniami naprawdę łagodnymi. Obarczenie ludzi obowiązkiem utrzymywania obcych wojsk na własnych planetach było drobnostką wobec całkowitego odebrania ich rasie suwerennego rządu i włączenia ich w struktury młodego soreviańskiego imperium. Poza tym, czy ktokolwiek przy zdrowych zmysłach miał do Sorevian szczere pretensje o to, że walnie przyczynili się do rozpadu starej Federacji? Której autorytarny rząd trzymał wszystkie kolonie na krótkiej smyczy? Która doprowadziła już wcześniej do całkowitej eksterminacji lub zniewolenia kilku obcych cywilizacji – i planowała zgotować ten sam los jaszczurom? Która zamierzała poświęcić światy pogranicza w trakcie wojny po to tylko, by zyskać więcej czasu do przygotowania się na soreviański kontratak? Raczej nie. Wręcz przeciwnie – pewnie znalazłyby się osoby gotowe im za to podziękować.
XXXXCo więcej, ostatnimi czasy jaszczury ogólnie nie były postrzegane jako okupanci. W każdym razie – nie na planetach wchodzących w skład Ligi Zewnętrznych Światów, które z oczywistych względów były najbardziej narażone na obce inwazje. Sorevianie zbyt często walczyli i ginęli w obronie miejscowej ludności, żeby nadawać im pejoratywne miano „okupantów”. Ogólnie cieszyli się tam znacznie lepszą reputacją, niż w innych państwach członkowskich Unii. Kiedy wychodzili do miast na przepustki, często – choć nie zawsze – witano ich z jawną sympatią, stawiano kolejki w barach, a w knajpach nie pozwalano płacić za posiłki.
XXXXNiemniej, dzisiaj pokazali się Kosowi z najgorszej możliwej strony.
XXXX- Słuchajcie, chłopcy – zagaił porucznik. – Nie czujecie, że coś tu śmierdzi? To miasto jest niby nieważne, a jednak znajduje się tutaj coś na tyle istotnego, że Auvelianie specjalnie zboczyli z trasy, żeby tu przyjść, a potem zaczęli rozwalać budynek po budynku. Przychodzą Sorevianie, którzy tym razem dziwnym trafem nie mają rozkazu ochraniać cywili, chociaż ratowanie komuś życia daje im punkty propagandowe i dobrze wygląda w reportażach na omni-necie. Cokolwiek się tutaj dzieje, chyba ktoś nam nie mówi czegoś ważnego. Ani Sorevianie… ani nasze własne władze, które musiały przecież o czymś wiedzieć. No, przynajmniej urzędasy na wyższych szczeblach.
XXXX- To rzeczywiście ciekawe – przyznał Dyer – i pocieszające. To by oznaczało, że faktycznie nie ma sensu szukać pomocy u kogokolwiek, nawet poza Sorevianami.
XXXX- I że nasi zginęli bez sensu – dodał Murray ze złością. – Bo ktoś… obojętne, czy nasi, czy Sorevianie… po prostu spieprzył sprawę.
XXXX- Co gorsza, nikt nam chyba tego nie wyjaśni – wtrącił Kos. – Na razie nie wiemy nawet, co to za cholerna przesyłka. Po prostu ściśle tajne coś, na czym jaszczurom bardzo zależy. Pomocy z zewnątrz nie będzie, pytać po dobroci nie ma po co, a przecież nikogo tak po prostu nie przesłuchamy…
XXXX- Czyli co właściwie zamierzasz z tym zrobić? – zapytał Dyer tonem sugerującym, że domyśla się odpowiedzi; i uważa całą dyskusję za jałową.
XXXX- Na razie nic – przyznał porucznik, uśmiechając się krzywo. – W tej chwili powinniśmy się raczej martwić o to, żeby nikt więcej już nie zginął za sprawę, jaką by ona nie była. Skoro Sorevianie i tak nie zamierzają zostać tutaj na dłużej, trzeba by pomyśleć o ewakuacji.
XXXX- Świetnie – burknął Murray. – Tylko wymyśl jeszcze, jak to zrobić. My na pewno nie mamy środków transportu, żeby wywieźć stąd mieszkańców. Trzeba będzie zarekwirować cywilne pojazdy. Tak czy inaczej, będziemy potrzebowali pomocy, żeby zorganizować konwój.
XXXX- Policja i służby ratownicze nie mogą się tym zająć? – Andrzej uniósł brwi, spoglądając na sierżanta. – W każdym razie ci, którzy przeżyli?
XXXX- Nie w tej chwili. Banks wysłał ich do przeszukiwania tej części miasta, którą Auvelianie już rozwalili. Mają znaleźć ocalałych i pomóc rannym. Ale według ostatnich raportów, na razie wygrzebują tylko trupy. Te auveliańskie sukinsyny były kurewsko dokładne. Wygląda na to, że odstrzelili nawet kilku tych, którzy próbowali uciekać ulicą.
XXXX- Jeśli się nie pospieszymy, niedługo może być więcej trupów. Pójdę do tego soreviańskiego majora, może zgodzi się odesłać część swoich do pomocy. Nie wygląda na to, żeby mieli w tej chwili wiele do roboty. Alley sam też sobie tu nie poradzi, mamy za dużo rannych.
XXXX- Mimo wszystko – wtrącił Dyer – może jednak spróbujesz wyciągnąć od tego całego majora, co oni właściwie tutaj robią?
XXXX- Spróbuję – powiedział porucznik powoli. – Mimo wszystko. Ale boję się, że po tym, co mu nagadałem, w ogóle nie będzie miał ochoty mi się zwierzać.
* * *
XXXXNa łaskę sivaronów, co ja tu robię? – pomyślał Sanukode, po raz nie wiadomo który.XXXXHistoria zaczęła się typowo. Cała 45. Dywizja Pancerna przybyła tutaj prosto z Akiosa jako wzmocnienie oddziałów ekspedycyjnych, mających wyprzeć wrogie siły inwazyjne. Jego 102. Batalion miał być w pierwszym rzucie planowanej kontrofensywy. Wszystko przebiegało normalnie, to była po prostu kolejna duża operacja, w której brali udział.
XXXXI nagle prosto z kwatery głównej sił ekspedycyjnych przyszedł nowy rozkaz. Okazało się, że 102. Batalion nie weźmie udziału w ataku, że zamiast tego ma zostać przeniesiony w trybie natychmiastowym do miasta Nova Livigno. Ta nazwa obiła się Sanukodemu o uszy – znał oficerów, którzy spędzali tam urlopy – i wiedział, że to kompletnie z dala od planowanego rejonu ofensywy głównych sił. Otrzymał też dokładne, choć bardzo nietypowe wytyczne odnośnie nowego zadania. Pamiętał, że ledwie zaczął je czytać, a już wiedział, że znienawidzi ten przydział.
XXXXTeraz suvore Sanukode Shimane tkwił tutaj, wdychał woń płonącego, na wpół umarłego miasta – oraz wszechobecny, mało przyjemny zapach Terran – i zmagał się z poczuciem, że to wszystko dzieje się wbrew jego własnym zasadom. Na samym początku okazało się, że dotarli na miejsce za późno, między innymi z tego powodu, że jakiś geniusz ze sztabu ustanowił strefę lądowania daleko na zachód od miasta, a nie na jego terenie. Podobno dlatego, aby zmniejszyć ryzyko przechwycenia desantowców przez auveliańskie myśliwce, których aktywność w tym rejonie była dość znaczna. Ponad połowa mieszkańców Nova Livigno zapłaciła życiem za to opóźnienie. Sanukode był wściekły, ale niestety miał związane ręce. Na domiar złego musiał jeszcze wysłuchiwać obraźliwej tyrady jednego z tych mlekojadów z Samoobrony. Jakby cała ta akcja była jego pomysłem! Warknął na samo wspomnienie tamtej chwili.
XXXXSkoro jednak udało mu się chwilowo pozbyć terrańskiego oficera, udał się na kolejne spotkanie, tym razem w siedzibie lokalnego Protektoratu. Przed głównym wejściem ustawił się już jeden z transporterów opancerzonych, należących do OSA. Żołnierze oddziałów specjalnych jakiś czas temu opuścili swoje pojazdy i utworzyli perymetr wokół niewielkiej kolumny gąsienicówek. Było oczywiste, że mają rozkaz nie dopuścić do nich mieszkańców miasta. Ci, odkąd ustały walki, nabrali już nieco odwagi i zaczęli wychodzić na ulice. Część z nich zbierała się właśnie w pobliżu gąsienicówek, nabrawszy mylnego wrażenia, iż mają ich stąd zabrać.
XXXXPrzez chwilę Sanukode patrzył na to ze starannie skrywaną dezaprobatą. Wreszcie odwrócił wzrok i skierował się ku wejściu do budynku Protektoratu. Czekała tam już shivaren Bakura, dowódca oddziału OSA. Shimane jej nie znał – na odprawie przed misją ujrzał ją po raz pierwszy w życiu – wiedział jednak, że nie zapała do niej sympatią. Nie, biorąc pod uwagę ich zadanie oraz rolę, jaką miała odegrać. I wcale mu nie pomagał fakt, iż otrzymał wyraźny rozkaz dostosowania się do wszelkich instrukcji Bakury. Może i miało to jakiś sens – jako shivaren, stała w hierarchii o stopień wyżej – ale nie należała do Strażników. W normalnej sytuacji, nie miałaby prawa wydawać rozkazów Sanukodemu. Lecz tym razem cała operacja znajdowała się pod bezpośrednim nadzorem oficera sił specjalnych.
XXXX- Wreszcie jesteś, suvore – rzuciła, kiedy się zbliżył. Nie okazała ani zniecierpliwienia, ani irytacji, ani w ogóle żadnych emocji. Czarny wizjer skrywał jej twarz. – Co cię zatrzymało?
XXXX- Formalności z dowódcą lokalnego garnizonu – odrzekł Sanukode. – Czy może raczej tego, co z niego zostało. Wygląda na to, że nie byli nawet przygotowani na…
XXXX- To nie nasza sprawa – ucięła Bakura, wciąż zachowując beznamiętny ton głosu. – Chodźmy już, tam w środku też pewnie na nas czekają.
XXXXNie oglądając się na niego, ruszyła ku podwójnym drzwiom z osadzonego w metalowej ramie poliglesu. Sanukode stłumił westchnienie i bez słowa dołączył do niej.
XXXXLedwie przestąpili próg i wkroczyli do przestronnej, wejściowej auli, a od strony portierni podszedł do nich jakiś urzędnik, odziany w oficjalny, acz bez wątpienia cywilny uniform. Przez krótką chwilę Shimane usiłował przypomnieć sobie jego nazwisko, ale Bakura ułatwiła mu zadanie.
XXXX- Dyrektorze Banks – oznajmiła, sięgając dłonią do głowy i tym razem uchylając wizjer. Wcale nie pomogło to jej towarzyszowi w odczytaniu u niej jakichkolwiek uczuć. – Jestem shivaren Bakura, to suvore Sanukode. Zakładam, że otrzymał pan już instrukcje dotyczące naszego zadania?
XXXX- Tak, oczywiście – potwierdził Terranin. Sprawiał wrażenie zaaferowanego i lekko zaniepokojonego. – Proponuję, aby dłużej nie zwlekać. Proszę podprowadzić gąsienicówki do tylnego wjazdu. Tam nasi pracownicy udostępnią wam niezbędne materiały i pomogą je przenieść. Wszystko jest już gotowe do transportu.
XXXX- Rozumiem i dziękuję – odrzekła Sorevianka. – Proszę jeszcze pamiętać, że jeżeli jest tu jakiś personel, wymagający ewakuacji, lepiej będzie, aby przygotowali się do wyjazdu już teraz.
XXXX- Nie mogą po prostu zabrać się z tymi mieszkańcami, których zdołacie stąd wywieźć? Wywiad dał nam godzinę, chyba zdążymy w tym czasie wrócić po…
XXXX- To mało prawdopodobne – przerwała Bakura. – Niestety, musieliśmy ustanowić strefę lądowania na zachód od miasta, przez co pokonanie całej drogi trochę nam zajmie. Konwój tam dotrze i dopiero wtedy zostanie zabrany przez desantowce, na pokład krążownika liniowego Zakurai. Po wyładunku, można ewentualnie wrócić, żeby przeprowadzić pełną ewakuację.
XXXX- Krążownik liniowy? – zapytał Banks z nadzieją. – Jesteśmy w jego zasięgu?
XXXX- Niezupełnie. Nie mógł zająć odpowiedniej pozycji bez narażania się na wejście w zasięg wrogiej artylerii planetarnej. To oznacza, że nie może nas wesprzeć ogniem swoich dział. Ale ma na pokładzie trzy eskadry myśliwców, które w ostateczności mogą wejść do akcji.
XXXXSanukode powstrzymał prychnięcie. Taka osłona to żadna osłona – już lepiej byłoby przysłać lotniskowiec z eskortą. Tyle że nikt w sztabie nie uznałby za opłacalne odsyłać całą eskadrę okrętów do osłony jednego batalionu, w nieistotnym strategicznie rejonie. Takie były oczywiście reguły orbitalnej wojny pozycyjnej. Dotyczyło to również przykazania, aby nie wprowadzać okrętów w bezpośredni zasięg artylerii planetarnej nieprzyjaciela, jeżeli nie jest to konieczne. Niemniej, Sanukode uważał, że ktoś mógł się przynajmniej postarać, aby cała ta farsa lepiej sprawiała wrażenie zaplanowanej i wzorowo przeprowadzonej operacji.
XXXXDyrektor Banks, sądząc z wyrazu jego twarzy, miał podobne wątpliwości co do przydatności pojedynczego krążownika liniowego, który nie może nawet strzelać. I podobnie jak Shimane, powstrzymał się od głośnego ich wymówienia.
XXXX- Rozumiem – powiedział tylko. – Wasi żołnierze zdołają zapewnić nam ochronę?
XXXX- Siły specjalne zabezpieczą jedynie przekazanie ładunku i dopilnują, aby nie dopuścić nikogo z zewnątrz. Ochronę przed ewentualnymi atakami oddziałów konwencjonalnych zapewni nam 102. Batalion suvore Sanukodego. – Bakura wskazała towarzysza skinieniem łba.
XXXX- Batalion? – powtórzył Banks z jeszcze słabiej skrywanym powątpiewaniem. – Przeciwko… ilu Auvelian może tutaj przyjść?
XXXXTym razem Shimane zmuszony był stłumić uśmiech. Ten Banks mógłby być jego rzecznikiem. Mógłby, gdyby wiedział, o co tu tak naprawdę chodzi.
XXXX- To powinno wystarczyć – oznajmiła Bakura. – Jedyne, co musimy zrobić, to zyskać wystarczająco dużo czasu. – Sorevianka uniosła bezwłose brwi, jakby udawała zaskoczenie. – Co pana tak dziwi? Sam pan powiedział, że otrzymał pan instrukcje dotyczące zadania.
XXXX- Tylko ogólne instrukcje – odparł człowiek z nutą protestu w głosie. – Nie dostałem żadnego ordre de bataille waszych sił…
XXXX- Słucham? – zdziwiła się uprzejmie Bakura.
XXXXTerranin zaklął pod nosem.
XXXX- No… składu waszego oddziału. Sił, jakie zamierzacie wykorzystać. Nie kazano mi się tym interesować. Ja miałem tylko przygotować wszystko do przekazania i wywózki. Wywiązałem się ze swojego zadania, liczyłem po prostu na…
XXXX- Skoro o tym mowa – przerwała Sorevianka – ufam, że nie dopuszczał pan do tego żadnych osób postronnych?
XXXX- Oczywiście, że nie. – Banks sprawiał nieomal wrażenie oburzonego tym pytaniem. – Cały czas zajmowali się tym albo pracownicy biorący udział w projekcie, albo wtajemniczeni agenci i funkcjonariusze Protektoratu.
XXXX- Doskonale. Tymczasem, kiedy my będziemy doglądali załadunku komponentów na gąsienicówki, radzę, aby ściągnął pan tutaj inne osoby, które muszą zostać ewakuowane. Chyba zdaje pan sobie sprawę, że ci ludzie nie mogą wpaść w ręce Auvelian… ani zginąć z ich ręki?
XXXX- Jak najbardziej. – Terranin się nachmurzył. – Zajmę się tym natychmiast.
XXXXBanks podążył w głąb auli, mijając portiernię. Jednocześnie dwójka Sorevian odwróciła się od niego i skierowała z powrotem ku drzwiom. Dopiero gdy wyszli na zewnątrz, Bakura przemówiła.
XXXX- Dasz sobie tam radę, suvore? – zapytała sztywno. – W razie czego mogę rozmieścić na dachach swoich snajperów, pomogą wam…
XXXX- Obejdzie się, shivaren – przerwał Sanukode, nie siląc się nawet na uprzejmość. – Garstka snajperów niewiele tutaj zmieni, poza tym spodziewamy się przede wszystkim ciężkiego sprzętu. Trudno zniszczyć coś takiego zwykłym AGM-36.
XXXX- Nawet ciężki sprzęt nie może operować w mieście bez asysty piechoty.
XXXXSpoglądali na siebie przez krótką chwilę, w trakcie której Bakura nieoczekiwanie się uśmiechnęła, obnażając rzędy ostrych kłów. Niemniej, był to wciąż uśmiech chłodny, pełen rezerwy. Czy Sanukodemu tylko się zdawało, czy rzeczywiście dostrzegł w nim także nutę kpiny?
XXXX- Rozumiem, suvore – powiedziała Sorevianka – że nie jesteś zadowolony z tego zadania?
XXXXShimane prychnął.
XXXX- Rozumiem, shivaren, że to pytanie retoryczne.
XXXX- Domyślam się, że założenia misji godzą w twój honor, suvore – stwierdziła Bakura ze słabo skrywaną ironią – ale naszą powinnością nadal pozostaje lojalne wypełnianie poleceń zwierzchników.
XXXXSanukode wydał z siebie syczące westchnienie.
XXXX- Żyję, aby służyć Feomarowi – oświadczył solennie. – Moi zwierzchnicy, tak jak i ja, są tylko wykonawcami Jego woli.
XXXX- Bardzo słusznie. – Tym razem kpina w uśmiechu Bakury była wyraźnie dostrzegalna. – Taka filozofia pomaga zagłuszyć sumienie.
XXXX- Przypomina mi tylko, że zwierzchnicy nie są nieomylni – burknął Sanukode. – Nadal mogę mieć swoje własne rozeznanie w sytuacji i swój własny osąd.
XXXX- Skoro mowa o rozeznaniu… Ufam, że pamiętasz doskonale, jakie jest nasze położenie? Radzę uważać z tym własnym osądem, bo tak naprawdę nie znajdziesz wyjścia, które zadowoliłoby absolutnie każdego. Dlatego właśnie otrzymaliśmy tak dokładne wytyczne.
XXXX- Jakbym sam nie umiał… – zawarczał suvore, powstrzymał się jednak z trudem. – Po co ta rozmowa? Wystarczyło mi powiedzieć coś w stylu „będę cię obserwować”.
XXXX- Chciałam być bardziej subtelna. – Sorevianka skłoniła się nieznacznie, ledwo zauważalnie. – Poza tym uznałam, że obrażę twój honor tak oczywistą sugestią, że trzeba cię kontrolować.
XXXX- Czyli zamiast otwartej obelgi, wybrałaś zawoalowaną. Bardzo subtelne – prychnął Sanukode. – Skoro nie mamy już sobie nic do powiedzenia, zajmę się chyba swoimi sprawami. Oczywiście, będziemy w kontakcie. – Suvore miał już się odwrócić, ale przedtem zdołał sobie przypomnieć o wojskowym ceremoniale. Zasalutował niechętnie i wyrzekł przepisowe zawołanie – Chwała Feomarowi.
XXXX- Chwała Feomarowi – odrzekła Bakura, odchodząc w swoją stronę.
XXXXSanukode wiedział, co powinien teraz zrobić. Należało wrócić do plutonu dowodzenia i kierować poczynaniami batalionu z wozu łączności. Zanim jednak tam dotarł, doszedł do wniosku, że w gruncie rzeczy nie uśmiecha mu się siedzenie w miejscu przez najbliższe kilka alitów. Dlatego w pewnym momencie zmienił kierunek marszu i udał się do stojącego wciąż pod budynkiem Protektoratu czołgu. Uznał, że zamiast obserwować rozmieszczenie własnych sił na wyświetlaczu komputera, po prostu zrobi krótki objazd i dokona osobistej inspekcji. Może przy okazji uda mu się nieco odreagować.
XXXXKiedy wspiął się na maszynę i zajrzał do środka przez główny właz, zauważył, że kogoś brakuje. Miejsce operatora uzbrojenia zajmowała Samura, która, wyraźnie znudzona, dla zabicia czasu wydawała pokładowemu komputerowi losowe komendy. Z przodu siedział kierowca, Kanei. Ten z kolei był całkowicie pochłonięty słuchaniem muzyki. Dowódcy czołgu, Nokadego, nigdzie nie było widać.
XXXXSanukode wprawnie wślizgnął się do wnętrza czołgu, wprost na puste stanowisko dowódcy. Na jego widok Samura przerwała zabawę z komputerem i pochyliła się naprzód z wyraźnym zamiarem uprzedzenia kolegi o obecności oficera. Lecz suvore powstrzymał ją gestem, po czym zmierzył Kaneia spojrzeniem. Korzystając z faktu, iż kierowca położył swój prywatny e-pad na wierzchu, Shimane sięgnął do holograficznego ekranu urządzenia i jednym ruchem pazura zwiększył głośność muzyki do maksimum.
XXXXKanei wrzasnął, zrywając słuchawki z głowy. Odwrócił się gwałtownie i potoczył dzikim wzrokiem po Sanukodem i Samurze.
XXXX- Co do Kaga… – zaczął z wściekłością, ale kiedy rozpoznał dowódcę, zmitygował się. – To znaczy… suvore, chciałem…
XXXX- Pełna gotowość bojowa, a wy nie macie hełmów wideo? – przerwał Sanukode. – Ogarnąć się. Gdzie jest Nokade?
XXXX- Wyszedł dwa enelity temu, suvore – odparła Samura, nakładając na łeb wizjer, podobny do tego okrywającego twarz Shimanego. – Nie tłumaczył, dlaczego, ale powiedział, że zaraz wraca…
XXXX- Nie będziemy na niego czekać. Najwyżej posiedzi w wozie dowodzenia. Tymczasem my zrobimy mały objazd. Chyba nie macie nic przeciwko? Nie zauważyłem, żebyście mieli tutaj coś do roboty.
XXXX- Nie, suvore – odpowiedzieli jednocześnie Samura i Kanei.
XXXXSanukode zdawał sobie sprawę, że wyładowywanie frustracji na własnych żołnierzach to pomysł kiepski i mało chwalebny, ale chwilowo o to nie dbał. Najwyżej później im to jakoś wynagrodzi. Na przykład postawi kolejkę. Na razie nie był w nastroju, by odgrywać inną rolę, aniżeli surowego i opryskliwego dowódcy.
XXXX- Przepraszam, czy można się dosiąść? – padły słowa w esperanto.
XXXXShimane odruchowo skierował wzrok w stronę źródła dźwięku – tam, gdzie znajdował się właz. Nie mógł rozpoznać twarzy Terranina, który zaglądał do środka, gdyż podczas poprzedniego ich spotkania była ukryta pod wizjerem hełmu. Głos, jaki wówczas do niego przemawiał, zdołał jednak z grubsza zapamiętać. Toteż natychmiast zmiarkował, iż przybyszem jest porucznik Andrzej Kos.
XXXX- Nie widzę przeszkód – odparł Sanukode po krótkim wahaniu.
To be continued...