Przyznaję bez bicia, że jest to prolog mojej powieści, którą nieskutecznie próbowałem podbić krajowy rynek wydawniczy. Oczywiście dziś zdaję sobie sprawę, że zamiast od razu iść w bój, rozsądniej z mojej strony byłoby najpierw zapytać o ocenę Szanownych Forumowiczów, a dopiero potem pukać do Bram Niebios, ale cóż, mleko się wylało. Po miesiącach wyczekiwania i kilku odmownych odpowiedziach (muszę jednakże oddać samemu sobie, że nikt w owych mailach nie zasugerował mi zmiany hobby), postanowiłem pójść po rozum do głowy i swój warsztat zweryfikować tutaj, gdzie recenzenci może i bardziej surowi, ale przynajmniej większą mam szansę na jakieś informacje zwrotne.
Gdybyście jednak zamierzali zjechać moją "tfu!rczość" od góry do dołu, doceńcie choć to, że z godzinę siedziałem nad akapitami :pray:
— Wstawaj Franuś — delikatny, dobiegający jakby zza grubej ściany głos matki wyrwał chłopca ze snu.
Franek z trudem otworzył oczy i spojrzał w okno, w którym matka rozsunęła ciężkie zasłony. Słońce już wzniosło się ponad rosłe lipy okalające kościół św. Ducha. Pora na pobudkę była najwyższa, choć chłopiec chętnie pospałby nawet do południa, zważywszy na to, jak męczący był dla niego wczorajszy dzień.
Wpierw, od rana do późnego popołudnia, on i jego najserdeczniejszy kolega, Edzio Zawada, aktywnie uczestniczyli w kopaniu rowów przeciwlotniczych obok ich kamienicy, w przerwach wypełniając, aczkolwiek z dużo mniejszym zapałem, swoje normalne domowe obowiązki. Gdy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, dołączył do nich Józiek Zagłoba, z racji nadzwyczajnie szczupłej sylwetki zwany Chudym. Tenże Chudy zdradził chłopcom w tajemnicy, że wybiera się przed wieczorem do osady niemieckich kolonistów, położonej nieopodal Wólki Mydlanej. Zdziwili się chłopcy. Wszak Polacy rzadko zaglądali do osady, a Żydzi to już wcale, nawet wędrowni handlarze. Sami Niemcy, choć w Nowym Grodzie pojawiali się dość często, nie utrzymywali zbyt zażyłych kontaktów z mieszkańcami miasteczka.
Wtedy Chudy wyjawił, że słyszał z pewnego źródła, iż jeden z mieszkańców osady codziennie jeździ na motorze do samej granicy w niejasnych celach i wraca krótko przed zachodem słońca. Na pełne wątpliwości słowa Franka, że do granicy jest przecież bez mała sto kilometrów i po co ktoś miałby jeździć taki szmat drogi, niezrażony Józiek odparł, że ów Niemiec jest prawdopodobnie szpiegiem, który, podając się za turystę, śledzi miejsca koncentracji polskich wojsk, a po powrocie — przez ukrytą w stodole radiostację — nadaje komunikaty niemieckim dowódcom.
— Za schwytanie takiego szpiega — ciągnął Chudy — można by pewnie dostać jakiś medal od wojska. A jeśli nawet ten Niemiec nie jest szpiegiem, to i tak może być w najgorszym razie dywersantem, albo sabotażystą. Wujek mówił, że w okolicy ktoś szerzy wrogą propagandę i jest podejrzenie, że stoi za tym ktoś z osady.
Wujek Jóźka był policjantem w miasteczku, a przecież policjanta nie można było posądzić o fantazjowanie, więc Frankowi i Edziowi nie trzeba było więcej argumentów. Gdy słońce już chowało się za Nowym Grodem, trzej chłopcy siedzieli ukryci w krzakach, rosnących na pagórku nieopodal osady. Wkrótce rzeczywiście na piaszczystej drodze pojawił się jadący motocyklem od zachodu mężczyzna. Że to był właśnie domniemany szpieg, chłopcy mogli się jedynie domyślać, bo po prawdzie, Chudy nie tylko nie wiedział, jak ów Niemiec się nazywa, ale nawet nie widział go dotychczas na oczy. Jednak, jakby na potwierdzenie ich podejrzeń, motocyklista wjechał na podwórko stojącej na skraju zagrody. Zgasiwszy silnik, oparł motor o studnię, swe pierwsze kroki skierował do murowanej z czerwonej cegły stodoły. Franek, Edzio i Józiek natychmiast się pod nią zakradli i byliby może nawet zdemaskowali szpiega, gdyby nie wyczuł ich pies łażący po obejściu. Wielkie bydlę podniosło taki harmider, że chłopcom pozostało jedynie wziąć nogi za pas.
Nie zrażeni tym niepowodzeniem, już z pierwszymi ciemnościami weszli do Nowego Grodu i miast rozejść się do domów, poszli jeszcze do Edziowego dziadka, żeby zgodnie z wcześniejszą obietnicą, przeczytać mu najświeższą gazetę, ponieważ staruszek miał już duże problemy ze wzrokiem. Niejako w nagrodę chłopcy wysłuchali jego opowieści o Nowym Grodzie z czasów Wielkiej Wojny, o potyczce niemiecko-rosyjskiej pod miasteczkiem i o żołnierzach austriackich, którzy ćwicząc strzelanie artyleryjskie, doszczętnie zniszczyli pozostałości pałacu Chęcińskich. Franek, Edzio i Józiek słuchali tych rewelacji z zapartym tchem i, jako, że byli przecież jeszcze dziećmi, nawet cieszyli się z nadchodzącego wielkimi krokami nowego konfliktu.
Nic więc dziwnego, że Franek wrócił do domu tuż przed północą. Normalnie pewnie dostałby potężną burę, ale ojciec już od kilku dni był w swej jednostce, a matka była zbyt łagodnego usposobienia, by karać syna. Wykorzystał to Franek jeszcze raz, zasiadając przy kuchennym stole, by przy słabym świetle świeczki (chłopiec wolał nie wzbudzać matczynej uwagi, paląc światło elektryczne) skrupulatnie zapisać wszystkie wydarzenia tego dnia w swoim pamiętniku, o którego istnieniu nie powiedział nawet najlepszemu przyjacielowi.
— Franuś, wstań, synku. Nie szkoda ci wakacji, że się tak wylegujesz? — słowa matki na dobre przepędziły resztki snu z umysłu chłopca.
Franek zerwał się z łóżka już pełen energii. Istotnie, przecież wakacje się kończyły, a pogoda była tak wspaniała, że szkoda byłoby uronić najkrótszą chwilkę z tego ostatniego sierpniowego dnia. Chłopiec szybko przemył twarz w misce z wodą, po czym ubrał się najszybciej, jak umiał. W kuchni już czekała na niego matka z pieniędzmi w dłoni.
— Idź najpierw po chleb, bo jak sama pójdę, to polecisz, zginiesz i głodny do południa będziesz chodził — powiedziała, patrząc na niego z udawaną surowością.
Franek ochoczo wziął pieniądze. Chleb fraszka. Mieszkali przecież w kamienicy tuż obok rynku, w bocznej uliczce i do piekarni Zgierskiego mieli zaledwie kilka kroków. Gorsza sprawa, jakby miał po mleko, albo jajka za rzekę iść, a przecież Edzio pewnie lada chwila da sygnał, że czeka w umówionym miejscu...
Na rynku panowało wielkie poruszenie. Wybrukowany placyk nie był tak zatłoczony nawet w dzień targowy. Ostatnimi dniami miasteczko w ogóle żyło innym życiem, ruchliwym, pełnym hałasu, ogólnego podniecenia i niepokoju. Od strony Radomska napływały kolejne rodziny, szukające schronienia dalej od granicy z Niemcami. Proste chłopskie furmanki, wyładowane skromnym dobytkiem, bryczki wypełnione kuframi i walizkami, a nawet samochody, przejeżdżały raz po raz przez most na Pilicy, wjeżdżały na plac rynkowy, by po jakimś czasie ruszyć w dalszą drogę, szosą konecką, byle dalej od nadciągającej z zachodu zawieruchy.
Dziś jednak zamęt był jakby jeszcze większy. Szczególną uwagę chłopca przykuło zgromadzenie przy grubym walcu ogłoszeniowego słupa. Zapomniał w jednej chwili o chlebie, o Edziu, o całym Bożym świecie niemalże i natychmiast pobiegł w kierunku zamieszania.
Wielki plakat, rozlepiony na słupie, przyciągał mieszkańców Nowego Grodu niczym magnes. Zdawać by się mogło, że każdy, kto tego poranka przemierzał rynek miasteczka, musiał skierować swe kroki w jego północno-wschodni narożnik, by choć na chwilę przystanąć i spojrzeć pełnym strachu wzrokiem na papierowy prostokąt ze złowróżbnym nagłówkiem: „Obwieszczenie mobilizacji”, a przeżegnawszy się pośpiesznie, albo rzuciwszy zalęknionym głosem: „Panie, miej nas w opiece”, ruszał dalej ku swym sprawom, lub, gdy czytającym był mężczyzna w wieku poborowym, odchodził od słupa powoli, z niepokojem wymalowanym na twarzy.
Kilka osób zdawało się mieć więcej czasu od pozostałych mieszkańców, bowiem wytrwale stało pod słupem i prowadziło ożywioną dyskusję.
— A mówiłeś pan, panie Zawada, że nijakiej wojny z Hitlerem nie będzie. Że wszystko to kit dla małych dzieci. Co zatem znaczyć może ten plakat, z treścią którego jesteś pan łaskaw właśnie się zapoznawać? — rzucił zaczepnie właściciel jednej z kamienic przylegających do rynku, Mordechaj Szwarcman, do Franciszka Zawady, grubego właściciela sklepu z „towarami kolonjalnemi”.
Otyły sklepikarz oderwał na moment wzrok od zadrukowanej płachty i odburknął niechętnie:
— Bo nie będzie. Póki Hitler darmo dostawał, to i brał. A teraz dopiero zobaczy, że ani my skóry tanio nie sprzedamy, ani Anglicy i Francuzi nas nie zostawią w potrzebie. Mobilizacja pokaże Hitlerowi, że z nami żartów nie ma.
— Przez to machanie szabelką tylko kłopot będzie, moi panowie — mruknął ponuro aptekarz, Henryk Połowianiuk . — Trzeba było zgodzić się na autostradę i linię kolejową. W Gdańsku też prawie sami Niemcy mieszkają. Beck źle zrobił, tak się upierając przy swoim.
— Pan tak gadasz, jakbyś się pan w Berlinie urodził — oburzył się piekarz Alojzy Zgierski. — Dzisiaj autostrada, jutro Gdańsk, a pojutrze i naszą część Śląska może powinniśmy oddać. Ustępować przed przemocą nie wolno. Jak Niemce chcą się bić, to niech się biją. Szybko im nasza armia Gdańsk z głowy wybije. A pan to sobie możesz swoje za przeproszeniem nieprane od tygodnia hajdawery oddać, a nie Gdańsk.
— Wybije czy nie, to się dopiero okaże — wzruszył ramionami niezrażony aptekarz. — Ale ludzie nie chcą wojny. Podobno w Warszawie co dzień manifestacje. Mieszkańcy stolicy chcą spełnienia postulatów niemieckich.
— Kto panu takich bzdur nagadał?
— Bzdur? — żachnął się Połowianiuk. — To żadne bzdury. Rippe mi powiedział, a to człowiek godzien zaufania. Mówił też, że rząd to przed resztą Polski chce ukryć.
— Rippe?! Ten Rippe?! Toż to Niemiec z dziada pradziada! — oburzony piekarz doskoczył do aptekarza i złapał go za poły fartucha. — Wrogą propagandę sieje, ot co! A pan go słuchasz jak dzieciak! O, ten mały — Zgierski ruchem głowy wskazał Franka — to może by i uwierzył. Ale pan?! Człowiek wykształcony i takie rzeczy gada!
Połowianiuk z trudem wyrwał się z wielkich łap piekarza i pieczołowicie wygładził klapy fartucha. Widać, że miał już gotową ripostę, ale zmilczał, bo oto do ogłoszeniowego słupa podszedł proboszcz miejscowej parafii, ksiądz Józef Zegadło w towarzystwie kościelnego Drzymiela.
— Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus — powiedzieli Zgierski i Zawada. Połowianiuk tylko ukłonił się z szacunkiem, jako że był wyznania prawosławnego, a Żyd Szwarcman ostrożnie wycofał się i wrócił do swej kamienicy.
— Na wieki wieków — odparł ksiądz Zegadło. — A cóż to, braciszkowie, za zgromadzenie? Znów w tym szatańskim kinie jakie bezeceństwa będą wyświetlane?
— Gorzej, proszę księdza. Mobilizacja powszechna — oznajmił ponuro sklepikarz Zawada.
— W imię Ojca i Syna! — ksiądz załamał ręce. — Ledwie kilka dni temu pojechało czterdziestu do Końskich. A tu znów brać mają. A więc jednak wojna.
— A gdzież to ksiądz dobrodziej zmierza? — zmienił nagle temat Zawada, jakby obawiał się, że nieobecny już Szwarcman pojawi się nagle tuż obok niego i milcząco potwierdzi ostatnie słowa księdza Zegadły.
— Do szanownego pana Józefa Bonawentury Chęcińskiego z namaszczeniem i wiatykiem zmierzam — smutnym głosem oznajmił ksiądz. — Boże mój litościwy, któraż to wojna będzie w życiu tego człowieka... Dziewięćdziesiąt pięć lat już po świecie chodzi, sam w Powstaniu Styczniowym walczył, Sybir przeżył, Wielka Wojna go w Paryżu zastała, pierwszy z emigracji wrócił, choć młody już przecież nie był i nadal spokoju mu nie jest dane zaznać. Ale dzielny z niego człowiek, drugiego tak odważnego i prawego człowieka nie było mi dane poznać. Lecz czasy takie idą, że podobnych ludzi wielu będzie teraz potrzeba...
— Żadnej wojny nie będzie, proszę księdza... — zaczął znów pan Zawada, ale ksiądz Zegadło nie podjął dyskusji. Skinął tylko głową na pożegnanie, powiedział: „Zostańcie z Bogiem” i zamyślony poszedł ulicą Zamkową w stronę domu pana Chęcińskiego. Za nim, utykając na lewą nogę, podążył kościelny Drzymiel.
Pozostali zgromadzeni pod słupem ogłoszeniowym również zaczęli się rozchodzić w milczeniu do swych spraw i obowiązków. Zdawać by się mogło, że bardziej poruszyła ich wieść o bliskiej śmierci jednego z najbardziej zasłużonych mieszkańców miasteczka, niż złowieszczy plakat mobilizacyjny.
* * *
Wojna, wbrew zapowiedziom sklepikarza Zawady, rozpoczęła się już następnego dnia po jego buńczucznych zapowiedziach. Ciszę tego wrześniowego poranka zakłócił warkot przelatujących nad Nowym Grodem niemieckich samolotów. Radio raz po raz nadawało tajemniczo brzmiące komunikaty czynnej obrony przeciwlotniczej. Godzinę później spiker radiowy potwierdził niemiecką napaść słowami:
— A więc wojna. Z dniem dzisiejszym wszelkie sprawy i zagadnienia schodzą na plan dalszy. Całe nasze życie publiczne i prywatne przestawiamy na specjalne tory. Weszliśmy w okres wojny. Cały wysiłek narodu musi iść w jednym kierunku. Wszyscy jesteśmy żołnierzami. Musimy myśleć tylko o jednym: walka aż do zwycięstwa.
Pierwszy dzień wojny w Nowym Grodzie upłynął pod znakiem strachu i oczekiwania na najgorsze. Po niebie, hucząc złowróżbnie, wciąż sunęły wrogie eskadry, a syrena alarmowa raz po raz odzywała się żałosnym zawodzeniem, lecz żadna bomba na miasto nie spadła. Przybywały za to kolejne fale uchodźców, przynoszących naoczne relacje, że wojna trwa i już zbiera swoje krwawe żniwo. Zbombardowane Radomsko płonęło. Samoloty niemieckie bezkarnie atakowały cywilne kolumny, zabijając bez litości także kobiety, dzieci, czy starców.
Wojna dotarła do Nowego Grodu dopiero trzeciego dnia września. Franek niewiele z tych wydarzeń zapamiętał. Wiedział tylko, że w pewnym momencie na moście pojawiły się niemieckie czołgi, przełamały słabą obronę i zaatakowały miasto. Razem z matką złapali przygotowane zawczasu tobołki z najpotrzebniejszymi rzeczami i uciekli z miasta w stronę koroniewskich lasów.
* * *
Choć niedawno minęło południe, wnętrze kościoła św. Ducha pogrążone było w półmroku. Strzeliste gotyckie okna przepuszczały niewiele dziennego światła, a wielki żyrandol, zwisający z sufitu był wyłączony. Całe miasteczko nie miało prądu. Panująca ciemność była jednak na swój sposób urokliwa, zdawała się otulać, skrywać, dawać poczucie bezpieczeństwa.
Mimo to siedzący w jednej z pierwszych ławek Franek czuł się w chłodnym i ciemnym wnętrzu kościoła wyjątkowo nieswojo. Patrzył na ołtarz, na którym paliły się dwie malutkie czerwone lampki, wciągał w nozdrza zapach stopionego wosku, kadzidła i kurzu, wsłuchiwał się w kościelną ciszę, której nie zakłócało nawet stłumione szlochanie jakiejś kobiety z tylnych ławek. Starał wyobrazić sobie, że oto jest zwyczajna niedziela, za chwilę rozlegnie się dźwięk dzwonka rozpoczynającego mszę, z zakrystii wyjdzie w otoczeniu ministrantów ksiądz Zegadło w zdobnym ornacie, dzierżąc w dłoniach Calix sacrificus i rozpocznie się cotygodniowe nabożeństwo.
Lecz ledwie wyczuwalny swąd spalenizny, jak również leżące obok chłopca tobołki, których nakazała pilnować mu matka, nie pozwalały zapomnieć, dlaczego siedzi w kościelnej ławce w to wczesne wtorkowe popołudnie. Mimo, iż wielkie i ciężkie drzwi kościoła były zamknięte, Franek bał się obrócić głowę w ich kierunku. Bał się, że nagle ktoś je otworzy i chłopiec zobaczy przez nie dymiące zgliszcza budynków okalających rynek i ciała ludzi, zabitych podczas niedawnego ataku, których nie było komu pochować.
Lecz ledwie wyczuwalny swąd spalenizny, jak również leżące obok chłopca tobołki, których nakazała pilnować mu matka, nie pozwalały zapomnieć, dlaczego siedzi w kościelnej ławce w to wczesne wtorkowe popołudnie. Mimo, iż wielkie i ciężkie drzwi kościoła były zamknięte, Franek bał się obrócić głowę w ich kierunku. Bał się, że nagle ktoś je otworzy i chłopiec zobaczy przez nie dymiące zgliszcza budynków okalających rynek i ciała ludzi, zabitych podczas niedawnego ataku, których nie było komu pochować.
Z zamyślenia wyrwał chłopca szczęk zamka i ponure skrzypienie zawiasów kościelnych drzwi. Franek nie obrócił jednak głowy, dopóki ciężkie, modrzewiowe skrzydło z głuchym łoskotem nie odcięło na powrót spokojnego wnętrza kościoła od grozy zburzonego miasteczka. Dopiero wówczas chłopak z pewnym nawet zaciekawieniem spojrzał na nowych przybyszów.
Nie byli to jednak, jak się spodziewał, kolejni mieszkańcy, którzy uciekli przed furią wrogiego ataku, a po powrocie do miasteczka, zastali swoje domy w ruinie. Nie była to też jego wyczekiwana z niecierpliwością matka, która poszła jakiś czas temu szukać schronienia u rodziny, gdy okazało się, że i z ich kamienicy zostały tylko dymiące zgliszcza. Przyzwyczajone już do półmroku oczy chłopca natychmiast rozpoznały ułańskie mundury. Z tej odległości Franek nie mógł rozpoznać dystynkcji, ale domyślił się, że jeden z nich był oficerem, bo na półgłosem rzucone przez niego polecenie, dwaj pozostali natychmiast ruszyli w stronę krętych chodów prowadzących na szczyt kościelnej wieży.
Oficer odprowadził swych podkomendnych wzrokiem, po czym odpiął zaciśnięty na brodzie pasek hełmu i z widoczną ulgą uwolnił głowę od nieznośnego ciężaru. Zanurzył palce w aspersorium, przyklęknął i uczyniwszy znak krzyża, pogrążył się w modlitwie i zadumie.
Franek przypatrywał się kawalerzyście z niemałą fascynacją. Choć jego ojciec również był obecnie czynnym żołnierzem, nawet miał stopień plutonowego piechoty, to jednak ułani wzbudzali w chłopcu nieporównywalnie większy podziw. Ów nieznajomy, wysoki i szczupły oficer nie miał co prawda przytroczonej do pasa szabli, a jedynie skórzana kaburę kryjącą pistolet. Stalowy hełm również nie był tak elegancki jak rogatywka z czarnym, lśniącym daszkiem, a zwisające po obu stronach ciała torby, kryjące maskę gazową, mapy oraz lornetkę, odbierały sylwetce żołnierza smukłość, przez co oficer nie wyglądał tak efektownie, jak to zwykle ukazywano na fotografiach. Franek jednakże wiedział, iż wojna rządzi się swoimi prawami i nic nie zastąpi praktyczności polowego munduru.
Oficer skończył modlitwę i dźwignął się z kolan. Dzwoniąc ostrogami ruszył wolno w kierunku ołtarza. Franek zauważył, że nie tylko on przygląda się ułanowi. Pozostali zgromadzeni w kościele także przypatrywali się umundurowanej postaci z podziwem i szacunkiem. Ucichł nawet żałosny szloch kobiety, opłakującej utratę kogoś bliskiego. Wszyscy zdawali się widzieć w tym samotnym oficerze ratunek przed niemiecką nawałą i zapowiedź zemsty na agresorze.
Cicho skrzypnęły drzwi zakrystii. Z bocznego pomieszczenia wyszedł ksiądz Zegadło, który pozostał w miasteczku, mimo licznych namów mieszkańców, błagań kościelnego Drzymiela i gosposi, pani Sulejowej, a także interwencji burmistrza, zakończonej podstawieniem pod plebanię samochodu, mającego wywieźć proboszcza do dającego złudzenie większego bezpieczeństwa Koroniewa. Ksiądz był w Nowym Grodzie również podczas niemieckiego szturmu, widział bezlitosną masakrę niemal bezbronnego miasta i niespodziewany odwrót pancernego zagonu. Mówiono, że długo krążył potem wśród płonących ruin, szukając tych, którym mógłby pomóc, lub choćby udzielić ostatniego namaszczenia. Te wydarzenia zmieniły dobrotliwego mężczyznę w sile wieku w przygarbionego starca, o szarej, pooranej bruzdami cierpienia twarzy i wyblakłych, pozbawionych życia oczach.
Ułan zbliżył się do księdza, skinął głową i przedstawił się:
— Porucznik Stanisław Janus z Wileńskiej Brygady Kawalerii.
— Trochę się pan spóźnił, panie poruczniku — powiedział smutnym głosem ksiądz Zegadło.
— Spóźnił? — oficer zrobił zaskoczoną minę, ale gdy zrozumiał, co ksiądz miał na myśli, zasępił się. — Proszę księdza, nasza tu wczoraj obecność niewiele by zmieniła — powiedział cichym głosem, w którym dało się usłyszeć nutkę poczucia winy.
— Jakże to? — zdumiał się proboszcz.
Porucznik spojrzał wokół i widząc wzrok wszystkich zgromadzonych w kościele ludzi skupiony na sobie, ujął księdza za ramię i poprowadził go do bocznej nawy. Zatrzymali się pod kratą, za którą była kaplica z figurą Madonny Nowogrodzkiej.
— Jesteśmy tu w sile plutonu — rzekł szeptem porucznik, na tyle jednak głośno, że siedzący nieopodal Franek słyszał wyraźnie każde słowo oficera. — Mamy rozkaz zniszczyć most w chwili ponownego pojawienia się wroga, a następnie dołączyć do brygady.
[— Na Boga, któż nas w takim razie obroni, gdy Niemcy wrócą?
— W miasteczku jest oddział piechoty rezerwowej... — powiedział zmieszany porucznik.
— Byli tu też wczoraj, gdy zaatakowali Niemcy — odparł zimnym i twardym, jakby nie swoim głosem ksiądz. — Ale karabinami nie zdołali zatrzymać czołgów.
— My także nie mamy możliwości, aby tego dokonać — pokręcił głową porucznik Janus. — Mamy tylko jeden rozkaz, umożliwić przeprawę przez rzekę uchodźcom, a w obliczu wroga podpalić most. Jesteśmy w stanie zadać pewne straty napastnikom, ale nie odeprzemy kolejnego ataku.
— To dlaczego Niemcy się wycofali? Zburzyli pół miasta i po prostu odjechali.
— Nie wiem — pokręcił bezradnie głową porucznik. — Być może było to czoło większego zgrupowania i wysunęło się za daleko naprzód. Zdławili opór, zniszczyli miasto, ale wycofali się, bo w przeciwnym razie groziłoby im okrążenie. Pod warunkiem, że mielibyśmy takie możliwości — oficer zwiesił głowę w poczuciu nie swojej winy.
— Chce pan powiedzieć, że wojna jest przegrana? — ksiądz Zegadło popatrzył na ułana z napięciem wymalowanym na twarzy.
— Obawiam się, że w tym rejonie tak. Jesteśmy w odwrocie na kolejne linie obrony. Głównym zadaniem jest w tym momencie opóźnianie postępów wroga.
Franek wpatrywał się w czubki swych butów. Czuł się zdruzgotany słowami oficera. Polskie wojsko w odwrocie. Lada chwila w Nowym Grodzie znów pojawią się Niemcy i nawet tak podziwiana kawaleria nie jest w stanie temu zapobiec. W tym momencie poczuł też gwałtowny przypływ strachu o swojego ojca. Od momentu wyjazdu dotarł tylko jeden list od niego, ale to było jeszcze przed wybuchem wojny. Gdzie teraz jest?
— Co to za figura, proszę księdza? — przez kotłowaninę myśli chłopca przebił się głos porucznika.
Franek podniósł głowę. Oficer stał przy solidnej, żelaznej kracie, oddzielającej go od kaplicy w północnej części transeptu. We wnęce, oświetlony słabym światłem wpadającym przez wąskie okno, znajdował się renesansowy relikwiarz, przedstawiający Matkę Boską z Dzieciątkiem.
Franek podniósł głowę. Oficer stał przy solidnej, żelaznej kracie, oddzielającej go od kaplicy w północnej części transeptu. We wnęce, oświetlony słabym światłem wpadającym przez wąskie okno, znajdował się renesansowy relikwiarz, przedstawiający Matkę Boską z Dzieciątkiem.
— To Madonna Nowogrodzka — odparł ksiądz bez emocji. — Przynajmniej tak nazywają ją mieszkańcy miasteczka. Pochodzi z początku szesnastego wieku, ale nikt nie pamięta, kto i na czyje polecenie ją wykonał, ani jak znalazła się w naszym kościele.
— Dlaczego jest za kratą?
— Naprawdę pan się nie domyśla, panie oficerze?
Porucznik dotknął czołem grubych, żelaznych prętów i wytężył wzrok. Nie mogąc jednak przebić wzrokiem spowijającego figurę półmroku, wyjął z torby polowej latarkę i zaświecił w głąb kaplicy. Rzeźba zabłysnęła jasnym, żółtym blaskiem, jakby i ona była źródłem światła. Porucznik wyprostował się i popatrzył na księdza Zegadłę szeroko otwartymi oczami.
— Czy to... złoto??? — wydusił przez ściśnięte gardło.
— Złota blacha i kamienie szlachetne — głos księdza nadal nie zdradzał żadnej ekscytacji.
— Czy nie uważa ksiądz, że ta krata to za mało, żeby ochronić tak cenną rzecz? Stalowe pręty nie zatrzymają tych barbarzyńców, bo jestem pewien, że Niemcy nie będą mieli moralnych oporów przed zbezczeszczeniem tego świętego przybytku. I niechże księdza nie zmyli to, iż mają na klamrach pasów napis „Gott mit uns”. Bo mieli go również wtedy, gdy zburzyli połowę waszego miasta i mordowali niewinnych ludzi — powiedział z goryczą porucznik. — Proszę dobrze ukryć figurę, albo nigdy już jej ksiądz nie zobaczy. I niech ksiądz powie o miejscu jej ukrycia tylko komuś zaufanemu.
Młody porucznik chciał jeszcze coś dodać, ale ciszę starego kościoła wypełnił łomot żołnierskich butów. Po krętych, kamiennych schodach zbiegł z wieży jeden z ułanów, którzy przyszli z oficerem.
— O co chodzi, Bizoń? — porucznik zwrócił twarz w jego kierunku.
— Panie poruczniku, Niemcy! — zameldował.
Rozległ się krzyk przerażenia zgromadzonych w kościele osób. Część kobiet zaczęła głośno płakać, ktoś zaczął głośno odmawiać „Ojcze nasz”, ale jego głos został wnet zagłuszony przez ogólny tumult.
— Wołaj Janczarskiego i za mną! — mocny głos porucznika Janusa przebił się przez zgiełk.
Oficer popatrzył jeszcze raz na ukryty w cieniu relikwiarz i powiedział do proboszcza:
— Niech ksiądz weźmie do serca moje słowa. To nie tylko złoto i klejnoty, to historia naszego kraju. Jeśli figura tu pozostanie, wkrótce przepadnie na zawsze.
Ksiądz tylko skinął głową, po czym uczynił nad głową porucznika znak krzyża i rzekł:
— Niech was Bóg prowadzi...
Bizoń i Janczarski stali już w gotowości przy drzwiach. Porucznik włożył hełm na głowę, zaciągnął pasek na brodzie i poprawiwszy nerwowym ruchem pas z pistoletem, skinął tylko głową księdzu Zegadle, po czym szybkim krokiem ruszył w kierunku wyjścia. Po chwili wszyscy trzej ułani zniknęli za wielkimi drzwiami kościoła.
Franek, mimo ogarniającego go przerażenia, chciał zobaczyć na własne oczy, jak będzie wyglądała walka kawalerii z niemieckim oddziałem. Nagle doznał olśnienia. Wieża! Obaj żołnierze pobiegli za porucznikiem, więc może się zakraść na najwyższy punkt widokowy w Nowym Grodzie.
Ksiądz Zegadło zniknął w zakrystii, jakby zapomniał o przestrodze oficera, pozostali ludzie w kościele nie zwrócili uwagi na chłopca, chyłkiem przemykającego pod ścianą kościoła, a potem bezszelestnie wdrapującego się po stromych schodach na szczyt kościelnej wieży.
* * *
Porucznik Janus biegł po brukowanej uliczce opadającej na plac nowogrodzkiego rynku. Za nim podążali obaj ułani.
Janczarski meldował:
— Od zachodu zbliżają się dwa motocykle i samochód pancerny. Większych sił nie zauważyliśmy, ale widoczność z tamtej strony ogranicza las.
— Rozpoznanie? — zapytał porucznik, obracając głowę w kierunku swoich żołnierzy.
— Ani chybi, panie poruczniku — odparł Bizoń. — Może trzeba było, aby jeden został na wieży? Stamtąd byłoby najlepiej widać, czy nie kroi się coś grubszego.
— A jak byśmy się kontaktowali, Bizoń? — wzruszył ramionami porucznik. — Zresztą, mamy rozkaz zniszczyć most. Skoro pojawił się oddział zwiadowczy, to pewnie zaraz nadciągną poważniejsze siły. Można więc uznać, że najwyższa pora wykonać zadanie.
Kawalerzyści dotarli do wpół zawalonego i cuchnącego spalenizną domu, który z powodu korzystnej lokalizacji, stanowił „kwaterę główną” plutonu. Przez wybite okna znakomicie było widać most i prowadzącą do niego drogę, na której lada chwila mieli pojawić się niemieccy zwiadowcy.
— Wszystko gotowe? — zapytał porucznik wachmistrza Rewandowskiego, półleżącego w białym od tynku fotelu.
— Wedle rozkazu, panie poruczniku — Rewandowski zerwał się na równe nogi. — Łacheta tylko czeka na znak.
— Znakomicie — pokiwał z uznaniem głową porucznik. Stanął w oknie i przyłożył do oczu lornetkę.
Na końcu prostego odcinka drogi pojawił się tuman kurzu. Przez szkła lornetki można było bez trudu rozpoznać w nim dwa motocykle z bocznymi koszami i samochód z białym krzyżem na stalowoszarym pancerzu.
— Podpalać? — niecierpliwił się wachmistrz. Nie w smak mu było narażać ułana Łachetę na ogień zbliżającego się patrolu, lecz dowódca nie odpowiadał.
— Panie poruczniku... — ponaglał Rewandowski.
Ale porucznik Janus zdawał się nie słyszeć słów wachmistrza. Patrzył przez szkła lornetki na zbliżających się nieubłaganie Niemców. W uszach brzmiały mu pełne wyrzutu słowa księdza Zegadły o żołnierzach piechoty, którzy pozwolili na bezkarne zniszczenie miasteczka. Czuł się w obowiązku dać choćby cień nadziei mieszkańcom, że wojsko polskie jeszcze się nie poddało, że wciąż jest w stanie zadać przeciwnikowi bolesny cios.
W oficera wstąpił bojowy duch. Choć miał wyraźne polecenie nie wdawać się bez konieczności w potyczki z siłami wroga, zarządził twardym głosem:
— Zająć pozycje do obrony. Erkaemy niech zaryglują zjazd z mostu. Janczarski, rusznica do okna.
Ułan Janczarski ze zdumienia otworzył usta. Co prawda miał na wyposażeniu karabin przeciwpancerny, ale pierwszy raz ujrzał go na oczy już po wybuchu wojny, jeszcze z niego nie strzelał i, po prawdzie, nie był nawet pewien, czy potrafi.
— No co się tak gapisz?! — ofuknął go porucznik. — Biegiem zajmować pozycję.
— Ale ja... — wydukał Janczarski.
— Z kabeka umiesz strzelać, to i z tego wystrzelisz. Nie ociągaj się, Niemcy coraz bliżej!
Długi na prawie dwa metry karabin stał w kącie pomieszczenia. Ponaglony przez dowódcę ułan dźwignął broń.
„Waży dziad z dziesięć kilo” — pomyślał z przestrachem, myśląc o odrzucie, jaki powstanie przy strzale.
Szybkie spojrzenie za okno wybawiło jednak ułana Janczarskiego od wszelkich rozterek. Niemcy byli tuż, tuż, gołym okiem wyraźnie było widać motocyklistów w hełmach z szerokim okapem i goglach. Karabin maszynowy na wieżyczce samochodu groźnie rozglądał się na boki wylotem lufy.
Żołnierz rozstawił dwójnóg i oparł rusznicę na parapecie okna. Ruchem zamka jak w zwykłym karabinie, wprowadził nabój do komory. Był gotów. Przytomny Bizoń zarzucił na strzelca nadpaloną firankę, maskując charakterystyczną sylwetkę gotującego się do strzału żołnierza.
Ukryci w okolicznych ruinach pozostali członkowie plutonu, uzbrojeni w karabinki wz. 29 i dwa erkaemy browning, także czekali na sygnał. Pojazdy niemieckie właśnie wjeżdżały na drewniany most...
— Jeszcze chwila, niech podjadą bliżej — mruczał porucznik. — Wal w krzyż, Janczarski. Jeszcze nie... Jeszcze... Teraaaz! Ogniaaa!!!
Janczarski mocniej przycisnął kolbę do barku i pociągnął za spust. Koniec lufy plunął ogniem, karabinem i żołnierzem szarpnęło, ale ułan przyjął to ze stoickim spokojem. Hamulec wylotowy dobrze spełnił swoje zadanie i odrzut nie był tak gwałtowny, jak się tego spodziewał strzelec. Janczarski zdecydowanym ruchem przeładował broń. Brzęk spadającej mu pod nogi ogromnej łuski został zagłuszony przez terkot browningów i nieskoordynowane trzaski karabinków. Mimo, że skupiony na oddaniu ponownego strzału, Janczarski widział, że ogień kolegów jest celny. Jeden z motocykli się zatrzymał, drugi wykonał gwałtowny skręt i zjechał po skarpie do rzeki.
Wszyscy czterej niemieccy motocykliści, wjeżdżający na nowogrodzki most z pewnością siebie graniczącą z nonszalancją, byli wyłączeni z walki. Ale wóz pancerny nadal jechał prosto, plując wokół ogniem karabinu maszynowego. Janczarskiemu włosy stanęły dęba. Był pewien, że trafił. Już miał rzucić soczystym przekleństwem na nieskuteczną broń, gdy nagle usłyszał okrzyk porucznika:
— Wal w kaemistę, Janczarski!
Ułan, mimo iż kule gwizdały mu tuż nad głową, oparł policzek na gładkim drewnie kolby, wymierzył w szczelinę, z której wyglądała złowroga rura karabinu i wystrzelił po raz wtóry. Grzechot niemieckiego kaemu umilkł, jak ucięty nożem. Janczarski poczuł na łopatce przyjacielskie klepnięcie i usłyszał pełen uznania głos porucznika:
— Dobra robota, Janczarski.
Strzelanina ucichła. Samochód dotoczył się do zrujnowanej kamienicy i uderzył w ścianę. Silnik zawył żałośnie, jakby i jego trafiła jakaś zbłąkana kula, a następnie zgasł. Walka była skończona...
— Do koni! — wrzasnął przez okno porucznik. — Podpalać Łacheta i dołączyć do reszty!
Ułan Łacheta czekał na to polecenie z dwiema bańkami wypełnioną benzyną. Wypełzł ze swej kryjówki nieopodal mostu. Podbiegł do drewnianej konstrukcji i starannie wylał całą zawartość obu kanistrów na wysuszone deski.
Porucznik Janus z rosnącym zniecierpliwienie patrzył na guzdrzącego się ułana. Już miał krzyknąć coś na ponaglenie, gdy do jego uszu dobiegł ryk silników od strony rynku.
— Panie poruczniku, Niemcy! — wydyszał mu do ucha wachmistrz.
Gruchnęła seria z karabinu maszynowego. Porucznik ze zdumieniem spostrzegł, że Łacheta zachwiał się na nogach i z głuchym łoskotem runął na deski.
— Łacheta! — ryknął z okna porucznik, ale wiedział, że jest za późno.
Dowódca wychylił ostrożnie głowę. Na ulicy prowadzącej do rynku, po której jeszcze niedawno kroczył w towarzystwie dwóch podwładnych, stał szary transporter półgąsienicowy, plując dookoła ogniem kaemu. Zza niego jeden po drugim wyskakiwali niemieccy piechurzy i kryli się w okolicznych ruinach, strzelając raz po raz z karabinów. Ci z ułanów, którzy nie zdążyli opuścić swoich stanowisk, odcinali się Niemcom w ten sam sposób.
— Co robimy, panie poruczniku? — w głosie Rewandowskiego zabrzmiała nuta strachu.
Porucznik Janus zrozumiał obawy swego wachmistrza. Niemcy musieli przeprawić się przez rzekę także w innym miejscu. Kawalerzystom groziło teraz okrążenie.
— Stąd nie ma szans trafić tego przeklętego szwaba — stwierdził Janczarski.
— Nawet jak trafisz, to przyjadą następni. Może nawet czołgi. Guzik wtedy poradzisz tą swoją pukawką. Panie poruczniku, powinniśmy natychmiast się wycofać!
— A most? — wtrącił Janczarski.
— Milczeć, żołnierzu — wachmistrz zrobił użytek ze swego stopnia. — Most i tak stracony.
— Wachmistrz ma rację. Zniszczenie mostu nic nie da, Niemcy i tak już zajęli miasteczko — stwierdził zimno, po czym wyciągnął z kieszeni kurtki gwizdek i już miał dać sygnał do odwrotu, ale Janczarski złapał go za rękę.
— Ja dam radę, panie poruczniku.
— Zwariowałeś, Janczarski? — ofuknął go wachmistrz. — Wyjrzyj przez okno. Niemców jak mrówek, kule latają wkoło jak muchy nad krowim plackiem, a do mostu dobre trzydzieści metrów. Po ulicy nawet dwóch nie przebiegniesz.
— Nie muszę... — zaczął gorączkowo tłumaczyć żołnierz, ale przerwał mu wielki grzmot. Nagły wstrząs zakołysał całym budynkiem, z drzwi sąsiedniego pomieszczenia wpadł wielki tuman pyłu i dymu. Bardziej odruch niż siła wybuchu przewrócił wszystkich na podłogę.
— Czołg, albo armatę podciągnęli, zwiewajmy poruczniku — wydyszał Rewandowski z ustami pełnymi kurzu.
Porucznik patrzył jednak na Janczarskiego.
— Jak zamierzasz to zrobić?
— Jest jeszcze jeden kanister z benzyną. Jakby nalać do jakiej butelki, wsadzić szmatę i podpalić, to mógłbym dorzucić — wyjaśnił Janczarski, krztusząc się wszechobecnym wapiennym pyłem.
— Stąd dasz radę?
— Stąd nie, trochę za daleko, butelka nieporęczna.
— To może granatem?
— Butelka pewniejsza. Jeden rzut musi wystarczyć. Jak Niemcy pokapują, co chcemy zrobić i skąd rzucamy, to nie dadzą nam drugiej szansy.
— Dobra, do dzieła! — rozkazał oficer.
Wszyscy trzej zerwali się z podłogi i gorączkowo zaczęli szukać butelki. Takowej nie znaleźli, za to jakimś cudem ocalał smukły wazon. Wachmistrz wyrzucił białe od kurzu dalie i wylał wodę. Janczarski już czekał z kanistrem. Gwałtownym ruchem przechylił bańkę, rozlewając benzynę na dłoń i rękaw wachmistrza. Ten rzucił soczystym przekleństwem, ale nie cofnął ręki. Wazon szybko napełnił się łatwopalnym płynem i znów nadmiar benzyny wsiąkł w mankiet wachmistrza.
— To most ma się spalić, a nie ja, Janczarski — rzucił cierpko Rewandowski.
Janczarski tylko uśmiechnął się nerwowo. Wcisnął kawał szmaty w szyjkę wazonu i ją też polał benzyn, tym razem uważając na umundurowanie zwierzchnika.
— To skąd będziesz rzucał? — zapytał porucznik.
— Z tamtych ruin — Janczarski wskazał na stertę gruzu, znajdującą się na przeciwległym rogu skrzyżowania. Były to pozostałości jakiegoś większego budynku, może młyna wodnego, bo sięgały aż do Pilicy. — Ta ulica skręca kawałek dalej — wskazał na szosę biegnącą prostopadle do mostu. — Będę mógł ja bezpiecznie przejść i brzegiem rzeki dojdę do ruin.
— To do dzieła, Janczarski, czasu coraz mniej.
Ułan wybiegł z budynku na ulicę. Po obu jej stronach sterczały spalone kikuty parterowych domków i zrujnowanych ceglanych kamienic. Była pusta. Janczarski odetchnął z ulgą. Niemcy nacierali widocznie tylko od strony rynku, który miał teraz za plecami, osłonięty wątłymi murami ich „sztabu”. Przebiegł przez drogę, przelazł przez dymiące jeszcze zgliszcza domu, przeciął zapuszczone podwórko, zdeptał warzywnik, przeskoczył w trzy susy szosę konecką, która w tym miejscu skręcała dość mocno w prawo i dotarł nad brzeg rzeki. Z niemałym żalem popatrzył na spokojny nurt Pilicy. Rzeka nic nie robiła sobie ani z trwającej na jej brzegu bitwy, ani ogólnie z wojny i szemrała cicho, zachęcając do kąpieli. Janczarski dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, jak bardzo jest mu gorąco, jak dokuczają mu podkute buciory i pył wciskający się pod mundur.
Otrząsnął się. Do ruin miał już tylko rzut kamieniem brzegiem rzeki, leżącym dobry metr poniżej poziomu ulicy. Jedyne, czym mógł się teraz przejmować, był celny rzut wazonem z benzyną.
— Nie strzelajcie, chłopaki, swój! — krzyknął, wdrapując się na stertę gruzu.
Kilku ułanów, leżących na swoich zaimprowizowanych stanowiskach strzeleckich, obróciło głowy jak na komendę.
— Janczarski, a niech cię, co ty tu robisz? — krzyknął jeden z nich. Janczarski z trudem rozpoznał na wymazanej sadzą twarzy rysy kaprala Wilczura.
— Jest mała robótka do wykonania, panie kapralu, a potem dajemy nogę — wyjaśnił i podczołgał się rogu budynku, który niemal przylegał do mostu.
Ostrożnie wystawił głowę zza resztki muru. Most był tuż tuż, Janczarski wyraźnie widział nie tylko dwie wielkie plamy benzyny na jasnych deskach, ale także szeroko otwarte oczy ułana Łachety i pudełko zapałek, które żołnierz wciąż ściskał w garści.
Tuż nad głową świsnęła Janczarskiemu niemiecka kula. Ułan szybko schował głowę.
„Niby blisko, ale rzucając na ślepo mogę nie trafić — myślał gorączkowo. — Wychylę się na moment podczas rzutu, Szwaby są daleko, nie będzie im łatwo mnie trafić z tej odległości.”
Te rozważania błyskawicznie zamieniły się w plan gotowy do realizacji. Janczarski wyciągnął z kieszeni munduru paczkę zapałek. Puścił oczko narysowanemu na pudełku Krakowianinowi w ludowym stroju. Drżącymi ze zniecierpliwienia palcami wygrzebał cienkie drewienko z brązową główką i pospiesznie podpalił szmatę. Buchnął płomień, w powietrzu uniósł się czarny dym. Janczarski policzył do trzech, po czym zerwał się na równe nogi wziął zamach, przymierzył i rzucił...
Jak zahipnotyzowany patrzył na wetkniętą w szyjkę wazonu płonącą szmatę, z furkotem przecinającą powietrze i bryzgającą wokół kroplami płonącej benzyny, słyszał, mimo dogłosów bitwy, brzęk tłuczonego szkła i z uczuciem ogromnej ulgi przywitał potężny jęzor ognia, który buchnął na moście.
Nagle jakiś niespodziewany spazm wstrząsnął jego ciałem. Nie czuł bólu, jedynie wszechogarniającą słabość. W ostatniej sekundzie świadomości dostrzegł dwie czerwone plamy, rosnące na jasnym drelichu wokół postrzępionych otworów. Upadł.
* * *
Porucznik Janus nie patrzył na ogień, błyskawicznie ogarniający wysuszony letnimi upałami most. Wciąż z lornetką przyciśniętą do oczu wpatrywał się w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą widział postać Janczarskiego. Kołatała się w nim absurdalna nadzieja, że jego podwładny wychyli się zza osłony z tryumfalnym uśmiechem, pogrozi Niemcom pięścią, lub chociaż pomacha ręką w kierunku swoich. Lecz Janczarski się nie pojawiał. Za to znów gruchnęło wrogie działo, a na ruinach wykwitł wielki pióropusz kurzu i dymu.
— Poruczniku, Niemców coraz więcej! — ryczał mu do ucha Rewandowski.
Porucznik Janus otrząsnął się z wielkim trudem. Stracił bardzo odważnego żołnierza, ale miał jeszcze wielu innych pod komendą.
— Wachmistrzu, wycofujemy się! Zadanie wykonane — powiedział twardo, po czym włożył gwizdek do ust i z całej siły zaczął gwizdać do odwrotu.
* * *
Franek z dziką radością patrzył na rozgromienie niemieckiego oddziału przejeżdżającego przez most. Już miał wykonać taniec radości, gdy nagle w odgłosy strzelaniny wdarł się dźwięk silników. Franek doskoczył do okienka wychodzącego na południe i włos zjeżył mu się na głowie. Szosą kielecką na rynek wjeżdżały niemieckie, opancerzone transportery. Jeden z nich w ruchu plunął ogniem karabinu maszynowego. Po chwili podjechał drugi, zasłaniając zajmujących pozycje żołnierzy przed ostrzałem prowadzonym z ruin północnej pierzei rynku. Okolice kościoła zazieleniły się od niemieckich mundurów. Bitwa rozgorzała na nowo.
Chłopiec z przerażeniem patrzył na wciąż napływających Niemców. Pojawił się też czołg, który z głuchym łoskotem gąsienic podkradł się do zburzonej narożnej kamienicy i zza tej osłony gruchnął z działa w kierunku polskich stanowisk. Za czołgiem zatrzymała się ciężarówka. Spod szarej plandeki, jeden po drugim, wyskakiwali kolejni żołnierze. Łomocząc podkutymi buciorami po bruku, pobiegli w stronę wejścia do kościoła.
Franek zbiegł na dół, wprost pod lufę niemieckiego karabinu. Wnętrze kościoła wypełniły dzikie, niezrozumiałe dla chłopca okrzyki:
— Geht alle nach draussen!
— Jeder muss die Kirche verlassen!
— Geht sofort aus!
— Aussteigen! Aus! Schnell!
Franek nie znał niemieckiego, ale szarpnięcie za ubranie i popchnięcie kolbą szybko dały mu do zrozumienia, że ma opuścić kościół. Wraz z pozostałymi mieszkańcami miasteczka, wygnanymi z bezpiecznego wnętrza, znalazł się w środku kręgu Niemców, celujących do nich z karabinów. Dwóch z nich naradzało się gorączkowo, patrząc w stronę bitwy.
Nagle Franek usłyszał ledwie uchwytny dźwięk gwizdka. Nad mostem pojawił się słup dymu. Chłopiec zrozumiał. Ułani podpalili most i rozpoczęli odwrót. Musiał dołączyć do nich również oddział piechoty, bo strzelanina zrazu przycichła, by po chwili ustać zupełnie.
Stojący na straży mieszkańców Nowego Grodu Niemcy rozluźnili się. Opuścili karabiny, zapalili papierosy, a gdy pojawiły się tabory z rannymi, leniwie zepchnęli cywilów między krzyże i pomniki starego cmentarza, znajdującego się pod kościelnym murem i łaskawie pozwolili usiąść na ziemi.
Franek z satysfakcją liczył nosze z rannymi, znikające pod wysokim łukiem wejściowych drzwi. Nie było ich dużo, ale w dziecięcym przecież umyśle chłopca tych kilkunastu rannych niemieckich żołnierzy jawiło się jako złamany kręgosłup armii najeźdźcy, jako straty, po których pozostanie Niemcom uciec z Polski z podkulonym ogonem. Z ciekawością zaczął też przyglądać się pilnującym ich Niemcom. Oglądał karabiny, elementy oporządzenia, w końcu klamry pasów, na których rzeczywiście dostrzegł napis „Gott mit uns”, wraz z wieńcem dębowych liści otaczający orła ze swastyką.
Niemcy wyglądali na znudzonych rolą strażników. Ten i ów, oparłszy karabin o ramię krzyża, siadał na ziemi, zdejmował hełm z szerokim okapem i palił papierosa za papierosem, lub bazgrał ołówkiem na rozłożonej na kolanie kartce papieru, nie patrząc nawet w stronę cywilów. Tylko jeden z nich kręcił się wyraźnie zniecierpliwiony. W końcu zagadnął przechodzącego obok podoficera:
— Herr Feldwebel, was ist mit ihnem? — i wskazał na stłoczonych między grobami mieszkańców.
Zaczepiony podoficer zatrzymał się. Franek spojrzał na niego i serce zastygło mu z przerażenia. W oczach Niemca czaiła się z trudem tłumiona wściekłość.
— Erschiessen! — wycedził przez zaciśnięte zęby.
W ospałych dotąd Niemców wstąpił nowy, zły duch. Zerwali się z ziemi i chwycili za broń. Wpadli pomiędzy mieszkańców, znów ich szarpiąc i popychając w kierunku muru kościoła, krzycząc przy tym:
— Aufstehen! Unter der Wand! Raus, jetzt! Schnell!
Popchnięty brutalnie Franek przewrócił się. Jakiś żołnierz złapał go za koszulę i podniósł z ziemi bez wysiłku. Znoszony materiał pękł z trzaskiem na plecach. Niemiec zarechotał i popchnąwszy Franka mocno, ryknął:
— Ich habe gesagt, raus!
Chłopiec bezwładnie odbił się od ściany, boleśnie uderzając o nią twarzą i znów upadł. Poczuł w ustach słony smak krwi. Otarł usta rękawem, pozostawiając na nim czerwony ślad. Wpijając palce w szczeliny między cegłami muru, podniósł się z trudem. Nogi miał jak z waty, w głowie kręciło mu się od uderzenia i ze strachu, a serce waliło jak oszalałe. Tymczasem Niemcy ustawili już mieszkańców w szeregu i nie zważając na płacz i błagania o litość, cofnęli się o kilka kroków. Szczęknęły karabinowe zamki, a czarne otwory w lufach spojrzały na przerażonych mieszkańców. Franek zamknął oczy...
— Was ist los?! — usłyszał nagle mocny głos.
Chłopiec otworzył oczy. Obok Niemca, który wydał rozkaz rozstrzelania mieszkańców stał wysoki oficer, słuchający właśnie gorączkowych tłumaczeń swego podwładnego. W końcu podniósł rękę, nakazując milczenie i zbliżył się do cywilów, jeszcze przed sekundą skazanych na śmierć bez powodu. Popatrzył na przerażone twarze, ale w jego oczach Franek nie dostrzegł gniewu. Ich spojrzenia skrzyżowały się.
— Kom zu mir, Junge — oficer kiwnął na chłopca palcem.
Franek, niepewny jeszcze swojego ocalenia, zbliżył się powoli, zerkając co chwila na wciąż gotowe do strzału karabiny.
Oficer dostrzegł niepokój chłopca. Machnął niecierpliwie ręką na żołnierzy i rzucił twardym głosem:
— Wegtreten.
Niemcy opuścili broń i szybko opuścili cmentarzyk. Razem z nimi przezornie zniknął żądny krwi podoficer.
— Nie bój się, chłopcze — niespodziewanie oficer odezwał się płynną polszczyzną, choć z mocnym, obcym akcentem. — Jak masz na imię?
— Franek — wyszeptał chłopiec i zagryzł dolną wargę, z trudem powstrzymując łzy cisnące się do oczu. — Skąd pan zna nasz język? — mimo grozy całej sytuacji, Franek nie mógł powstrzymać ciekawości.
— Urodziłem się na Śląsku i miałem wielu polskich kolegów. Ale nie zawracaj sobie tym głowy, Franek. Jesteś wolny, możesz iść do domu. Wszyscy możecie.
Chłopiec wcisnął głowę w ramiona, jakby słowa oficera były dla niego ogromnym ciosem.
— Nie mam domu — odparł. — Mój dom spalony.
Niemiec położył dłoń na ramieniu chłopca
.
— A twoi rodzice?
— Mama poszła poszukać miejsca, gdzie moglibyśmy się schronić, a tata... — Franek zawahał się, czy przyznać, że ojciec jest żołnierzem. — A tata nie żyje — powiedział i nagłe uczucie żalu ścisnęło mu gardło, bo zdał sobie sprawę, że to wcale nie musi być kłamstwo. — Zginął wczoraj w miasteczku — dodał szybko, jakby chciał w ten sposób przegnać złą wróżbę.
Niemiec pokiwał głową.
— Taka jest wojna, Franek — powiedział tylko, szybko się odwrócił i zamierzał odejść.
— A co z naszymi rzeczami, panie oficerze? — odezwała się jakaś kobieta, zdobywając się tym na bodaj najbardziej heroiczny czyn w swoim życiu. — Zostały w kościele.
Oficer zastanawiał się chwilę, po czym rzekł:
— W porządku, chodźcie, tylko szybko.
Tłumoki leżały w bezładzie przy kaplicy Madonny Nowogrodzkiej. Widać było, że ktoś je przetrząsał, ale Franek nie zwrócił na to większej uwagi. Jego wzrok przykuła otwarta krata kaplicy i kręcący się obok niej żołnierze. Chłopiec zajrzał ukradkiem do środka i po raz kolejny strach ścisnął mu gardło. Figura zniknęła.