Spokojny, starszy pan mieszkał w białym domu z niewielkim ogrodem. Dom nie był zbyt wielki, a i ogród to raczej za duże słowo na kilka metrów kwadratowych trawnika, parę grządek i dwa jagodowe krzewy. Nazewnictwo nie jest jednak kluczowe, liczą się rośliny - zawsze zadbane, estetyczne, pełne barw. Starszy pan każdego ranka otwierał drzwi balkonowe i powoli wychodził na trawnik; za każdym razem, niezależnie od pogody, ubierając wcześniej puszysty, szary szlafrok.
Niegdyś wypuszczał do ogrodu psa, ale ten zdechł przez kilkoma miesiącami - a może to już rok? Starszy pan obiecał sobie, że w końcu przygarnie nowego, ale wspomnienie schroniska – z którego przed laty zabrał swego owczarka – napawało go niepokojem i wzbudzało zbyt silne emocje. Przypominał sobie te smutne, wycieńczone psy, stłoczone w klatkach; brudne i głodne, spragnione ludzkiej ręki, niezliczoną ilość razy odtrącane. Widział ich głęboko ponure oczy, z zupełnie bezsensowną, dziecięcą nadzieją wpatrujące się na każdego przybysza. Przypominał sobie ten obraz i wiedział, że więcej tam nie pójdzie. To nie na jego siły, nie po tym wszystkim, co przeszedł. Niektóre z tych zwierząt wyglądały, jakby czekały już tylko na śmierć. Znał ten wzrok. Wciąż potrafiły przechodzić go dreszcze.
Liczył, że może ktoś, kiedyś, przerzuci mu przez płot szczeniaka – oby owczarka! – i wtedy się nim zaopiekuje. Sam nie miał już sił szukać, a zresztą, po co z premedytacją przygarniać towarzysza wiedząc, że w pewnym momencie trzeba będzie zostawić go na świecie samego – by odejść? Po co z pełną premedytacją kalać niewinną istotę swymi zmatowiałymi, niedołężnymi rękoma? Szczęśliwe zrządzenie losu to jednak byłoby co innego; postawiony przed faktem dokonanym starszy pan z westchnieniem ulgi zaopiekowałby się małym, bezbronnym stworzeniem.
Właśnie dlatego, gdy każdego poranka wychodził na trawnik i brał głęboki oddech, patrzył pod płot i ze smutkiem stwierdzał, że nic się nie zmieniło. Siadał więc na tanim, plastikowym krześle i patrzył na swój mały, otoczony niskim, drewnianym płotem, świat.
Potem wracał do domku, brał kawałek wczorajszego pieczywa i dwa plasterki wędliny, a po śniadaniu obmywał ciało – ach to lustro w łazience, jak on go nie znosił! – i przebierał się. Resztę dnia spędzał porządkując szpargały, podlewając rośliny, grabiąc liście lub zamiatając śnieg –zależnie od okoliczności przyrody. Czasem wyszedł na zakupy, czasem uciął pogawędkę z przemiłą Frau Blaum, emerytowaną nauczycielką z pobliskiej podstawówki; czasem wybrał się na spacer do niedalekiego skweru, by obserwować roześmiane dzieciaki i spróchniałe drzewa. Wiódł spokojne, nudne, pozornie pogodne życie spokojnego, starego człowieka.
Każdego dnia budził się, stwierdzając, że to jednak nie koniec. Każdego wieczora kładł się z nadzieję, że koniec nadejdzie. Nie wiedział co z tym zrobić, nie robił więc nic. Żył swoim rytmem z przerażającą świadomością, że niczego już nie odmieni.
Sąsiedzi uważali starszego pana za uroczego, choć nieco nostalgicznego staruszka, prawdziwego dżentelmena starej daty. Nie wierzyli, gdy pewnego dnia dwa policyjne wozy zaparkowały przed domem; samym świtem, gdy ubrany w szlafrok doglądał jagodowego krzewu.
Zarzucił na siebie flanelową koszulę, naciągnął wytarte dżinsy, po czym bez oporu wyszedł, prowadzony przez dwóch postawnych policjantów. Nie zwracał uwagi na kilku sąsiadów, pytających o co chodzi, co za pomyłka, dlaczego go bierzecie?!
Przypomniał sobie tylko smutne psy czekające na śmierć i ostatecznie zdał sobie sprawę, że już nic nie przyniesie mu odkupienia za czyny sprzed lat.
Spokojny, starszy pan
1
Ostatnio zmieniony wt 23 paź 2012, 12:30 przez Wizimir, łącznie zmieniany 3 razy.